Gasnące słońce/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Gdyby zbuntowany legion był wiedział, kto mu przywozi odpowiedź od imperatora, nie byłby zamienił obozu na wielki dom zabawy, nazwisko bowiem Publiusza było jednem z tych, które każdy żołnierz wymawiał z czcią i trwogą.
Po odejściu Serwiusza został obóz Batawów pod komendą dwóch trybunów, których służba w legionie o tyle obchodziła, o ile była pierwszym szczeblem na drabinie urzędów senatorskich. Młodzi, prawie gołowąsi paniczykowie zajmowali wysokie stanowiska wojskowe nie wskutek zasług, lecz na mocy przywilejów rodowych. Należąc do stanu senatorskiego, mieli prawo do trybunatu bez względu na uzdolnienie i zalety osobiste.
Gdy jechali do obozu, nie spodziewali się senatorowicze służby ciężkiej. Wszakże pogranicze było spokojne, sąsiednie plemiona germańskie uchodziły za sprzymierzeńców, za lenników Rzymu... Przeto zdziwili się nieprzyjemnie, kiedy wypadło zamknąć w skrzyniach jedwabne tuniki, zdjąć z białych rąk pierścienie i włożyć na ufryzowaną głowę twardy szyszak. Serwiusz nie pozwolił im wytchnąć. Strasząc ich ciągle niespodziewanemi napadami, zmuszał ich ciągle do czujności.
Pożałowali paniczykowie animuszu rycerskiego, tem więcej, iż wolno im było rozpocząć karyerę obywatelską na stanowiskach cywilnych. Zdawało się im, że ich w kraju barbarzyńców czekają niezwykłe rozrywki, świetne polowania, hulanki w gronie wesołych towarzyszów, łatwe romanse z Germankami, a znaleźli ciągły trud obozowy.
Rokosz Serwiusza nie zmartwił ich wcale. Mogli się teraz rozebrać z niewygodnej zbroi i urządzić sobie życie według upodobania. Że po drugiej stronie rzeki ukazywały się od czasu do czasu hufce germańskie, niewiele ich to obchodziło. Siedzieli przecież w warownym grodzie, którego bramy wystarczało zamknąć — tak mniemali — by drwić z niemocnych pogróżek barbarzyńców.
I bunt Obozu nie przeraził trybunów.
Niezadowolenie wojska znali już pierwsi imperatorowie. Każdy nowy cesarz opłacał uznanie legionów hojnemi datkami pieniężnemi i obietnicą zabezpieczenia starości weteranów. W miarę jak rosła nienawiść między monarchą a stanami uprzywilejowanemi, podsycana obustronnym strachem, wzmagała się też buta armii. Legiony zrozumiawszy, że boskość Cezarów opiera się na ich mieczach, stawiały coraz zuchwalsze żądania. Co chwila przychodziły do Rzymu wiadomości o buntach obozów, rozrzuconych po imperium. Wówczas szli zwykle wysłańcy cesarscy do stacyi niespokojnych z workami złota i oznakami zaszczytnemi.
W każdym obozie znajdowała się pewna liczba urodzonych rokoszan, poddających się niechętnie karności wojskowej. Tego pierwiastku rozkładowego, który oddziaływał szkodliwie na resztę, dostarczał głównie proletaryat rzymski, rozpieszczony przez cesarzów. Motłoch stolicy przynosił z sobą do legionu pamięć igrzysk, urządzanych dla niego, i zboża, rozdawanego ze składów rządowych bez pracy. Dopóki czuł nad sobą ciężką rękę energicznego trybuna, zachowywał się spokojnie, z chwilą jednak, gdy mu władza pofolgowała, podnosił hardą głowę i wrzeszczał głośno, że mu się krzywda dzieje.
Zaraz nazajutrz po odejściu Serwiusza rozpoczął się w obozie ruch niezwykły. Agitatorowie biegali od domku do domku, rozpowiadając dziwy o nagrodach, jakie spadają na legion zbuntowany. „Jesteśmy potrzebni... Germanowie grożą... teraz pora najwłaściwsza do postawienia żądań...“ dowodzili.
Daremnie przestrzegali starsi legioniści. Żołnierz, zepsuty hojnością cesarzów, dał się namówić gromadce warchołów i udał się wieczorem przed główną kwaterę, aby wymódz na trybunach podwyższenie żołdu.
Paniczykowie nie mieli wcale ochoty do sporów z żołdactwem. Wysławszy kuryera do namiestnika Noricum z wiadomością o buncie, czekali obojętnie na odpowiedź wyższej władzy. Aby się im tymczasem nie nudziło, sprowadzili sobie z najbliższego miasta trupę wędrownych histryonów i bawili się z nieopatrznością młodzieńców, nie zdających sobie sprawy z trudnego położenia, w jakiem się znajdowali.
Za przykładem naczelników poszedł legion. Domki żołnierskie rozbrzmiewały od rana do nocy wesołą pieśnią. Zamilkły rogi i trąby, ustała komenda. Nikt nie przerywał długiego snu i nie karał za wybryki. Tylko rozważniejsi zaciągali sami bez rozkazu warty, strzegąc warowni przed nagłym napadem Kwadów.
W takim stanie przetrwał obóz cały miesiąc. Żołnierze nie spodziewali się rychłej odpowiedzi, ciężka bowiem droga dzieliła ich od stolicy. Imperator wyśle z darami jakiego senatora, a możny pan nie będzie się chciał piąć po górach i kopać przez zaspy śniegowe. Poczeka prawdopodobnie na odwilż i przybędzie nad Dunaj z początkiem wiosny.
Ale ten możny pan zbliżał się już do granicy i wiózł z sobą zamiast łask cesarskich, liktorów z wyostrzonemi toporami. Nie przeraził go trud ciężkiej drogi. Jechał tak samo, jak Serwiusz, dniem i nocą i tak samo szlakami kupieckiemi. Groza rzymska szła przed nim, a nad jego rydwanem unosiła się śmierć.
W ostatnich dniach lutego czuwała gromadka ochotników na odwachu głównej bramy, zwróconej w stronę Dunaju. Byli to przeważnie legioniści, pochodzący z krwi barbarzyńskiej, zwerbowani w Hiszpanii, Galii, Brytanii i w nadreńskich prowincyach germańskich. Przyłączyło się do nich tylko dwóch rodowitych Rzymian.
Żołnierze siedzieli naokoło ogniska, gwarząc o zaszłych wypadkach.
— Chciałbym, żeby się to już raz skończyło — mówił stary setnik hiszpański. — Nie wiadomo, czem się właściwie jest: żołnierzem, zbójem, czy włóczęgą. Gdyby Kwadom przyszło na myśl wpaść teraz na obóz, wydusiliby nas jak szczurów.
— Gdzieś się to tałałajstwo pokryło! — mruknął jakiś Gall. — Zamilkli, jakby wymarli.
— Wiem z doświadczenia — zauważył jeden z Germanów — że takiej ciszy nie można ufać. Moi ziomkowie naradzają się prawdopodobnie w głębi kraju i dla tego opuścili pas graniczny. Tylko patrzeć jak runą na nas wielkiemi kupami.
— Byłoby nam wtedy ciepło! — wyrzekł setnik hiszpański. — Żołnierz bez wodza, to jak stado owiec bez barana. Mogliby też z Rzymu przysłać prawdziwych trybunów, zamiast gołowąsych paniczyków, którzy mają takie pojęcie o służbie, jak my o teatrze. Gdyby prefekt Serwiusz lub trybun Kwintyliusz siedzieli w głównej kwaterze, nie udawaliby tchórze zuchów. Bo największą wrzawę podnoszą najpodlejsi z pomiędzy nas. Prawdziwy żołnierz nie buntuje się wtedy, kiedy nieprzyjaciel grozi.
— Gotóweś paść do nóg przesławnym trybunom i prosić ich o przebaczenie — odezwał się legionista, który wszedł właśnie na odwach.
Był to młody Rzymianin z bezczelną twarzą ulicznika wielkiego miasta.
— Zaraz widać, że nie byłeś nigdy wolnym obywatelom rzymskim — dodał, siadając na stołku. — Dawajcie wina!
— Byłem i jestem wolnym synem Hiszpanii — odpowiedział setnik — ale przysiągłem wierność i posłuszeństwo imperatorowi.
Rzymianin uśmiechnął się szydersko.
— Gdybyś się był urodził i wychował w stolicy — mówił — wiedziałbyś, że i pod Palatynem można krzyczeć bezkarnie. Kiedy tłumy grożą, wówczas bledną nawet bogowie.
— Chciałbym, żeby przysłali z Rzymu kogoś takiego, coby tobie i twoim przyjaciołom potrafił gębę dobrze zamknąć. Ładniebyś wyglądał, gdyby tak w tej chwili stanął przed tobą Serwiusz Klaudyusz albo Publiusz Kwintyliusz.
Żołnierze spojrzeli mimowoli na drzwi, jakby się obawiali, że słowa setnika mogą wywołać groźnych wodzów.
I Rzymianin rzucił po za siebie wzrok przerażony, ale nie zamilkł.
— Straszycie nas ciągle Serwiuszem i Kwintyliuszem — wołał — jak gdyby ci zbóje mieli rąk tysiące! Jedno dobre pchnięcie sztyletu, a wielkość ich runie w błoto.
— Może tak z boku, z tyłu, hę? — mruknął Hiszpan. — Tybyś to potrafił, bo nie widziałem jeszcze, żebyś szedł sam na nieprzyjaciela.
— Chyże nogi ma ten szczekacz — odezwał się Gall. — Spłoszony zając nie dogoniłby go, kiedy pomyka przed Kwadami.
Żołnierze wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Nie widzę zupełnie potrzeby włazić dobrowolnie w łapy takiemu zwierzęciu, które nie umie nawet uczciwie bronią robić — perorował Rzymianin. — Co mi za przyjemność bić się z barbarzyńcą! Leci na człowieka z jakimś osmalonym drągiem i wali prosto w łeb.
— A tybyś wolał, żeby w powietrze — roześmiał się Gall.
— W powietrze — nie w powietrze — bronił się Rzymianin — ale zawsze lepiej mieć do czynienia z porządnym szermierzem.
— A jeszcze lepiej z dzieckiem lub niewiastą, bo można wtedy bezpiecznie zucha udawać — odezwał się jeden z Germanów.
— Jeszczeście mnie nie widzieli przy robocie — wołał Rzymianin. — Niech tylko nadarzy się sposobność, a przekonacie się, co Wirginiusz potrafi.
— Że umiesz szczekać, jak młody kundel, którego jeszcze wszystko bawi, o tem wiemy dawno — mruknął setnik hiszpański.
— Jeśli nie przestaniesz mruczeć, stary niedźwiedziu, to przekonasz się, że umiem także kąsać.
— I komary kąsają.
Wirginiusz rzucił się na Hiszpana, chwytając go za tunikę, barbarzyniec jednak otrząsnął się tylko, jak duży pies, i kopnął krzyczącego napastnika nogą.
— Waruj, zdechlaku! — odezwał się — bo cię tak butem poczęstuję, że ci zęby wyjadą z pyska razem z podłą duszą.
— Barbarzyniec! — warczał Rzymianin.
Wtem wbiegł na odwach żołnierz, pełniący straż za bramą.
— Jakieś wozy zbliżają się do obozu! — zawołał.
Legioniści zerwali się ze stołków.
— Z której strony? — zapytał setnik.
— Od południa.
— Zapewne kupcy.
— Orły cesarskie błyszczą zdaleka.
— Byłżeby to wysłaniec imperatora? Chybaby pożyczył skrzydeł od jaskółki.
W obozie zrobił się ruch. Tłumnie wylegli żołnierze przed bramę i wytężyli wzrok w stronę orszaku, który zbliżał się szybko po śniegu.
— Jakiś senator — szeptano wokoło — poprzedzają go liktorowie.
Przybysze rysowali się już wyraźnie na białem tle. Przodem i z tyłu pędziło kilku jeźdzców; w środku posuwały się duże, kryte sanie.
— Publiusz Kwintyliusz! — zawołał setnik hiszpański. — To on, poznaję jego konie.
Nazwisko to nie oddziałało jednakowo na wszystkich. Wywołało ono błyski radości w oczach starszych wojowników, a twarze młodszych pokryło bladością.
— Teraz masz sposobność pokazania, co Wirginiusz potrafi — wyrzekł Hiszpan do Rzymianina — dlaczego milczysz, jak gdyby ci język zamarzł?
W ponurem milczeniu czekali rokoszanie na swojego byłego wodza. Kiedy dojeżdżał do bramy, odkryła większość głowy i zawołała szczerze:
— Witaj, trybunie!
Ale Publiusz nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Nie podniósł ręki, nie otworzył ust, nie skłonił się nawet. Spoczywając na poduszkach sań, wodził po zgromadzonych wzrokiem, który przerażał najzuchwalszych. Nie było w tem spojrzeniu ani śladu trwogi lub litości.
Z szumem potoku wpłynął legion za Publiuszem do obozu. Buntownicy, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczęli podburzać chwiejnych i obojętnych. Zrozumieli, że kto tak patrzy, ten nie przywozi łask cesarskich. Czując nad sobą miecz sędziego, dobywali wszystkich sił, by nakłonić przyjaciół porządku do oporu.
— Jeżeli tym razem ulegniemy — przekonywali agitatorowie — to nie zabłyśnie nad nami już nigdy dola jaśniejsza. Stracimy w obozie zdrowie, zostawimy nogi i ręce na polach bitew, zmarniejemy z niewygód, pozbawieni na zawsze domu i rodziny... Przy takim żołdzie nie można sobie nawet odłożyć kilku tysięcy sesterców na starość. Nie dajmy się obałamucić obietnicami... Tylekroć obiecywano, a nie dotrzymano nigdy. Trzymając się razem, zwyciężymy... Całego legionu nie będzie nikt karał, zwłaszcza, że jesteśmy potrzebni... I cóż, że przysłali Kwintyliusza? On jest wodzem walecznym — nie przeczymy; czemże jednak byłaby jego dzielność bez naszego współdziałania? I on posiada tylko dwie ręce, jak każdy z nas, i musi uledz przemocy. Niech nas jego pycha nie przeraża, bo nawet imperatorowie padali w proch przed rozgniewaną siłą legionów.
Tak przekonywali agitatorowie, broniąc własnej skóry. Niejednego z chwiejnych przeciągnęli na swoją stronę, buntowników zaś umocnili w uporze.
Jeszcze chodził gwar w tłumie, kiedy się od strony głównej kwatery odezwały rogi i trąby. Wysłaniec imperatora wzywał legionistów przed swój trybunał.
— Nie słuchajmy! — wołali agitatorowie. — Niech on do nas przyjdzie.
Ale żołnierz, przywykły iść za Publiuszem wszędzie, dokąd rozkazał, nie dał się burzycielom przekonać.
— To woła Kwintyliusz, który dzielił z nami trud obozowy — odpowiadali starsi legioniści i pociągnęli ku głównej ulicy.
Za nimi powlekli się rokoszanie.
Przed kwaterą trybunów, na mównicy polowej stał Publiusz w pełnej zbroi, z szyszakiem na głowie, w purpurowym płaszczu dyktatora, otoczony starszyzną i liktorami. Chorążowie trzymali nad nim sztandary.
Spoglądał na tłum, zbliżający się bez ładu, tym samym ponurym, nieubłaganym wzrokiem, którym go powitał... i czekał.
Kiedy się legion zebrał, podniósł rękę.
Cisza grobowa zaległa wokoło. Tysiące oczu życzliwych zwróciło się na wodza, tysiące niechętnych opuściło się na ziemię.
W tej złowrogiej ciszy rozbrzmiał szorstki głos Publiusza:
— Do szeregu!
Żołnierz, przywykły iść za tym głosem na śmierć, drgnął i zaczął się ruszać. Rychło jednak oprzytomnieli buntownicy. Kiedy się jedni szykowali, stali drudzy w miejscu, nie pozwalając utworzyć szeregu.
Wówczas wysunął się Publiusz na przód mównicy i zawołał:
— Kiedy opuszczałem Rzym, zdawało mi się, że jadę do legionu, któremu poświęciłem młode lata, a widzę teraz, że wysłano mnie do niesfornego motłochu. Na toż uczyłem was sztuki wojennej, abyście nawet nie wiedzieli, jak się przed obliczem wodza zachować? Wy jesteście żołnierzami, wy? Stadem bydła jesteście, posłusznem tylko batowi. Do szeregu!
Głuchy pomruk zawarczał w głębi tłumu. Agitatorowie nie ustawali w robocie. Większość jednak odmotała powikłany kłębek ludzki, odłączając się oddziałami od bezładnej gromady. Mimo oporu buntowników, rozwinął się na rozległym placu przed kwaterą trybunów długi, prosty łańcuch poczwórnych szeregów, który sięgał aż do głównej bramy.
— Niech żyje imperator! — zawołał teraz Publiusz.
— Niech żyje imperator! — powtórzyło za nim tysiące głosów.
I zagrały trąby i rogi, pochyliły się sztandary, zadzwoniły miecze.
Kiedy okrzyki ustały, zapanowała powtórnie taka cisza, że słychać było szelest orłów cesarskich, poruszanych wiatrem.
— Jadąc do was — mówił Publiusz — mogłem zabrać z Rzymu kohorty pretoryańskie i wezwać po drodze wierne legiony, by was zmusić siłą do posłuszeństwa, sądziłem jednak, iż wódz rozmówi się zawsze najlepiej sam, bez cudzego pośrednictwa z żołnierzem, któremu był okiem i tarczą. Przybywam do was, jak stary przyjaciel, a wy witacie mnie złem spojrzeniem psów, powaśnionych o kość. Możem spoczywał na miękkiem posłaniu, kiedyście wy drżeli z zimna na wilgotnej ziemi puszczy, możem włosy trefił i biesiadował z wieńcem na głowie, kiedyście wy łaknęli i pragnęli. Albo może przypatrywałem się zdaleka bitwom, ciskając was w paszczę śmierci, sam bezpieczny za wałem obronnym?
Po szeregach szedł stłumiony szmer. Żołnierz wiedział, że mówi do niego towarzysz jego trudów. Ten wielki pan sypiał z nim razem w polu na gołej ziemi, zawinięty w skórę, pił wodę z górskich potoków, jadł twardy, suchy chleb, znosił wszystkie niewygody, nie skarżąc się nigdy, i czuwał nawet wtedy, kiedy on, prosty legionista, urodzony do poniewierki życia, wypoczywał.
Mnóstwo serc odwróciło się od rokoszan.
— Albo może stawiałem ród i stosunki ponad zasługę — ciągnął Publiusz dalej — ślepy na rany plebejów, głuchy na wasze potrzeby? Jeśli jest między wami ktoś, czyje męztwo lub gorliwość pominęła moja uwaga, niech wystąpi i niech mi wskaże tego, którego niesłusznie odznaczyłem. Zedrzyjcie z piersi niegodnego wizerunki boskiego imperatora, a z jego rąk pierścienie!
Legion milczał. Nie, ten patrycyusz nie robił różnicy między bogatym a ubogim. Znał on wszystkich po imieniu, oceniał sprawiedliwie przymioty każdego żołnierza, wynagradzając tylko zasłużonych. Karał bez litości, ale krnąbnych i opieszałych; dla odważnych i sumiennych był przyjacielem.
I pożałował lepszy żołnierz, iż naraził się takiemu wodzowi. Wszakże łączyły go z nim długie lata wspólnej poniewierki i trwogi śmiertelnej. Silniejsza to nić od węzłów rodzinnych. Splotły ją te same cele, zlepiła krew przelana.
I nagle wyciągnęło się tysiące rąk w stronę mównicy i tysiące głosów zawołało:
— Cześć tobie Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze legionu!
Lecz burzę okrzyków przeszyły przeciągłe świsty. To mącili przewódcy rokoszu zgodę, zagrzewając swoich zwolenników, rozrzuconych po oddziałach, do oporu. Zmiarkowawszy, dokąd legat zmierza, usiłowali odwrócić od niego serca chwiejne.
— Będzie obiecywał, jak wszyscy... nie dajcie się oszukać... zamiast ładnych słówek, chcemy ulg... niech was jego wymowa nie obałamuci... Trzymajcie się, a ulegnie... — wrzeszczeli agitatorowie.
Chodziło im już teraz tylko o własne bezpieczeństwo, wiedzieli bowiem, że po za spokojem Publiusza czyha kara okrutna.
Kilku z nich pobiegło przed mównicę i zdarłszy z siebie tuniki, pokazywali plecy, naznaczone bliznami.
— Batami nas wynagradzają... setnicy łamią na naszem ciele trzciny... bobem nas żywią, jak żebraków! — krzyczał Wirginiusz.
Rozprzęgły się szeregi, pękł szyk i legion rozlał się na placu przed główną kwaterą, jak fala, wpędzona wichrem na skałę. Zmieszały się znów oddziały i utworzyły bezładną gromadę, podobną do ruchliwego wojska mrówek. Agitatorowie biegali z miejsca na miejsce, przekonywając opornych, gestykulując rozpaczliwie. Najzacieklejsi przeciskali się przez tłum, aby otoczyć mównicę.
Publiusz zrozumiał zamiary buntowników. Latały naokoło niego pięści, błyskały miecze, płonęły oczy grożące. Chcieli go przerazić...
Owiany wrzawą nienawiści, stał bez ruchu, z ręką opartą na tarczy. Wzrokiem powstrzymywał zuchwalstwo zbuntowanego żołnierza. Wiedział, że jedna chwila słabości zepchnie go w proch, pod stopy rokoszan. Już wyciągnęło się kilka rąk, by go pochwycić i zwlec z mównicy...
Tylko śmiały czyn mógł ocalić jego i legion.
Szybko, przechyliwszy się niespodziewanie, ujął najkrzykliwszego buntownika za tunikę, wciągnął go na mównicę i cisnął liktorom.
— Związać tych psów! — zawołał do gromadki legionistów, których wierność znał z czasów dawniejszych.
Tłum skłębił się, jak stado dzikich zwierząt, pożerających się w amfiteatrze.
— Nastają na życie Kwintyliusza! — podawano sobie z ust do ust i zewsząd śpieszyli przyjaciele porządku, aby zastawić sobą wysłańca imperatora.
Daremnie bronili się hersztowie rokoszu.
Roznamiętniony żołnierz bił swojego, jak wroga, i byłby wymordował wszystkich buntowników, gdyby nie trąby, które wzywały do milczenia.
Kiedy się uciszyło, kazał Publiusz wyprowadzić tego, którego oddał w ręce liktorów, na przód mównicy i pokazując go wojsku, wyrzekł:
— Oto człowiek, co znieważył sztandary waszego legionu. W chwili, gdy głód i zaraza rzucają na cesarstwo całun śmiertelny, a nieprzyjaciel grozi zewsząd, on, żołnierz, stróż porządku, przedstawiciel karności, zasmucił najszlachetniejszego z imperatorów i podniósł rękę na swojego wodza. Winienże on zdrady? Osądźcie go sami!
— Winien, winien! — zaszumiało wokoło.
— Bądźcie jego katami, jak byliście sędziami — zawołał Publiusz i zepchnął skazanego z mównicy na miecze legionistów.
Tylko drgające członki poszarpanego ciała spadły na ziemię. W powietrzu roznieśli towarzysze żołnierza.
— Podajcie Wirginiusza! — rozkazał Publiusz.
Legioniści brali szamocących się rokoszan jednego po drugim na ręce i wnosili na mównicę. Każdego z nich pokazywał wysłaniec cesarski wojsku i strącał na śmierć okrutną.
Żołnierz rzucał się z wściekłością na hersztów buntu, jak gdyby krew ich zmazywała jego własną winę. I zwolennicy nieporządku, przerażeni pogromem agitatorów, cisnęli się do przodu, by wziąć udział w mordowaniu. Mścili się za strach, który ich ogarnął.
Po godzinie wznosił się przed mównicą stos trupów, sięgający aż do stóp Publiusza. On przypatrywał się rzezi na pozór obojętnie. Pobladł tylko, a usta drgały mu nerwowo. Doświadczony wódz miał wstręt do mordu po za polem bitwy, a jednak nie mógł inaczej postąpić, wiedział bowiem, że w takich wypadkach zwycięża tylko groza.
Kiedy ostatni przywódca rokoszu wyzionął ducha, podniósł Publiusz rękę do góry.
Uciszyło się natychmiast.
— Jutro, uspokoiwszy się po trwodze dnia dzisiejszego — mówił — wybierzecie z pomiędzy siebie trzech setników, abym się od nich dowiedział, czego żądacie od boskiego imperatora. A teraz wracajcie do koszar.
Bez komendy uszykował się legion oddziałami. Zagrały trąby i rogi; wojsko przeciągnęło przy dźwiękach marsza w porządku przed wodzem. On zdjął teraz z głowy szyszak i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
— Cześć tobie, Kwintyliuszu! — odpowiedział mu legion uradowany.
Powitał żołnierzy dawnym zwyczajem... przebaczył... nie będzie więcej karał...
Spokojnie, jak gdyby nic nie było zaszło, rozeszli się legioniści po domach.
Nazajutrz nie wybrali deputacyi, nie posłali nikogo do głównej kwatery. Wszakże znali Kwintyliusza. Sam za nich zawsze myślał i czynił wszystko, co było w jego mocy. Weteranom wyznaczał we własnych dobrach kolonie, młodszych legionistów, niezdolnych do służby, obdarzał hojnie, gdy wracali pod strzechy rodzinne.
Żołnierz, uczuwszy nad sobą rękę żołnierza, zapomniał o nierozumnych żądaniach. Bez szemrania zabrał się do ciężkiej roboty, starając się zasłużyć na pochwałę wodza.
A robotę ciężką nałożył Publiusz odrazu na legion. Kazał wzmacniać obóz, sypać nowe szańce, rozszerzać rowy. Wiedział, że najazd, urządzony przez Serwiusza, nie będzie podobny do dawniejszych.
Nieraz w nocy, obchodząc straże, zatrzymywał się na wieży głównej bramy i patrzył w srebrzystą dal, z której występowały kontury gór i lasów. Taka cisza panowała po drugiej stronie Dunaju, jak gdyby tam wszelkie życie zamarło. Nie pokazywał się ani jeden jeździec. Nawet kupcy, którzy stukali często do bram obozu, przepadli gdzieś, wzgardziwszy złotem rzymskiem.
Publiusz opierał czoło o zimny mur i słuchał. Najlżejszy szelest nie dochodził go z kraju Kwadów.
Tak milczą ludzie i przyroda tylko przed wielką burzą...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.