<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tarłówna ocknęła się. Usiadła na pościeli, przecierając oczy budziła świadomość swą, będącą jeszcze pod wpływem przykrego snu.
Rozejrzała się dokoła.
— Ach to Wilczary!... Więc nie łacha błotnista, szara i smutna. Jak to dobrze!... cóż za szczęście! Przez okno przyświeca już dzień jasny, pogoda, słońce...
Dziś Andrzej przyjeżdża!...
Andzia, jak sprężyną podrzucona zerwała się z łóżka. Głowa ciężyła jej i bolała, lecz nie zważając na to, zaczęła się szybko ubierać.
Lora spała snem kamiennym, leżała w ozdobnym szlafroczku, co zdziwiło Andzię, przypomniała sobie, że w nocy nie było Lorki na łóżku.. teraz znowu ten szlafrok...
Widocznie wychodziła gdzieś w nocy, pewno spacerowała przy księżycu, ale mogła i mnie zbudzić, nie miałabym tych snów okropnych — pomyślała wrzucając na siebie suknię.
Wybiegła szybko na ganek, odetchnęła pełną piersią; powietrze świeże i wonne orzeźwiło ją, niwecząc zupełnie senne mary. Chciała biec na łąki, gdy w tem spotkała pannę Ewelinę; powitała ją swobodnie, lecz tamta patrzała na nią bardzo badawczo i była trochę zmieniona.
— Jakże spałyście dzisiaj ty i... Lora?
— Ja nieszczególnie, dusiła mnie zmora, jak mówią chłopi. Miałam niemiłe, nawet złe sny.
— Ach, tylko sny! A Lora?...
— Lorka, nie wiem, chyba także niedobrze spała, bo...
Zająknęła się.
— Bo co?... — podchwyciła panna Niemojska skwapliwie.
— Bo... dotąd śpi jeszcze.
— Aniu, czy tylko to miałaś na myśli?... powiedz prawdę i szczerze.
— Nie wiem nic, Lińciuchno, spałam i zmęczyły mnie sny, zdaje mi się jednak, że Lorka wychodziła z sypialni, gdyż była chwila, że nie widziałam jej na łóżku, teraz zaś śpi w szlafroku. Pewno spacerowała przy księżycu, jak to czasem robimy.
— Tak, ale nie w nocy. Zresztą...
Panna Ewelina przyłożyła obie ręce do głowy ruchem trochę desperackimi i rzekła głucho.
— Ach ta Lora, zawsze warjatka! to może być nieszczęście!...
Kończąc te słowa weszła do domu.
Andzia nie mogła zrozumieć o co jej chodzi.
Po śniadaniu, gdy dziewczęta znalazły się znowu razem, Hańdzia postanowiła wziąć Lorę na spytki, tembardziej, że zastanowił ją wygląd Lory, inny niż zwykle; była blada, tylko usta jej pałały niby plamy krwiste, oczy miała podkrążone i niebywale błyszczące, ogólne podniecenie uwidoczniało się w całej jej postaci. Niewiadomo dlaczego wygląd jej rozczulił Andzię.
Zarzuciła jej ręce na szyję i tuląc usta do twarzy Smoczyńskiej, przemówiła serdecznie.
— Loruś, powiedz mi co tobie jest?... bo tobie coś dolega napewno, ja to czuję, powiedz...
— Co ty wiesz! — obruszyła się Lora, usuwając ramiona towarzyszki.
— Nie chcesz mi nic wyznać, widzisz jakaś niedobra.
— Co ci mam znowu wyznawać?! Spowiednikiem moim jesteś?...
— Nie... ale przyjaciółką.
— Ach przyjaciółka!... Ironja chyba z twojej strony. Ty i ja?! Ogromnie się rozumiemy i odczuwamy wspólnie.
Zaśmiała się szyderczo.
— Wyobraźmy sobie, naprzykład, że ci się zwierzę... i cóż?... zrozumiesz mnie, odczujesz serdecznie?... Nigdy! Tybyś odskoczyła odemnie, jak od zarażonej, mówiąc ze zgrozą „Apage satanas“.
Śmiała się długo, nieprzyjemnie.
— Masz mnie za tak naiwną i tak niedorosłą do twego poziomu umysłowego, czy też jesteś tylko... niesprawiedliwą — spytała Andzia ze smutnym uśmiechem.
— Nie, ale ty jesteś woda, a ja ogień, taka jest między nami różnica.
Tarłówna rozdęła chrapki, gniew błysnął na jej twarzy.
— Mylisz się Loro bardzo, lecz pozostań przy swem mniemaniu. To ci tylko powiem, że ogniem potrafię być, lecz nie dla pierwszego z brzegu komiwojażera, bo ogień łączę z uczuciem...
Wzburzona chciała wyjść, gdy wtem zastukano do drzwi i w ślad zatem wszedł Kościesza. Słyszał słowa Andzi i dziewczyny zrozumiały to odrazu. Twarz miał jak zawsze drewnianą, ale gdy spojrzał na pasierbicę, żelazny oczy jego wyrażały ciekawość, nawet zachwyt. One zmieszały się obie. Kościesza udał że tego nie widzi. Rzekł obojętnie:
— Może przeszkadzam, była tu jakaś dysputa. Hm!... Czy tak?...
— Stary szympans!... — zmęłła w zębach Lorka.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, Kościesza siadł spokojnie na szeslongu i wolno, z flegmą zapalał cygaro, patrząc z pod rzęs na dziewczęta.
Po chwili zaczął mówić beczkowatym swym, jak po grudzie toczącym się głosem.
— Przyszedłem do panien z pewną kwestją... hm!... która już bardzo wymaga omówienia. Oto chciałbym, aby się wszelkie spacery, dzienne panny Anny i... nocne panny Lory ukróciły. Jest to pożądane z wielu względów... że już przemilczę najważniejsze... lecz choćby dlatego, by się legendy o duchach nie rozszerzały.
Umilkł, a widząc zdumiony wzrok Andzi kontynuował.
— Tak, legendy o duchach. Dotychczas bowiem tylko... Temnyj hrad... z tego słynie (na nazwie tej położył nacisk wyraźny), boję się jednak, by nie zasłynęło tak samo... uroczysko „pod wołkiem“ i Wilczary.
Tarłówna oblała się gorącą krwią wstydu, serce jej zamarło na myśl, że Kościesza wie o jej niespodziewanem spotkaniu u Grześka z Olelkowiczem.
Pan Teodor mówił dalej, bacznie uważając na wrażenie, jakie sprawiają jego słowa.
— Panna Anna była wczoraj w uroczysku „pod wołkiem“, wprawdzie nie jest to daleko, ale również niebezpiecznie, tembardziej, że Grześko... w takich razach opiekunem być nie może, na błędnych zaś rycerzach... w tej okolicy nie zbywa, przykładem... Temnyj hrad (znowu nacisk)... Panna Lora woli towarzystwo, choćby dostarczone przez katastrofę kolejową, ale dlaczego w nocy?...
— Do czego pan zmierzał!? — wybuchnęła Smoczyńska.
Kościesza ani drgnął, wzrok jego stał się tylko tak twardym, że aż bolącym w wyrazie.
— Niech się panienka nie unosi, gniew nie dodaje urody, zwłaszcza tam, gdzie już są podsiniałe oczki i mizerniutko się wygląda.
— Co pan chce przez to powiedzieć i... co panu do tego?...
Kościesza wstał. Zaśmiał się szatańsko.
— Już skończyłem, chciałem tylko ostrzedz panienki i oznajmić... że jutro opuszczamy tę... romantyczną krainę, wracamy do Turzerogów, oczywiście bez... katastrofalnych naleciałości, chciałem powiedzieć... komiwojażerów.
Skrzywił się w uśmiechu i spojrzał z ukosa na Andzię, jakby porozumiewawczo, że cytuje jej słowa. Jednocześnie otworzył drzwi i wskazując je Tarłównie gestem zapraszającym, rzekł uprzejmie:
— Proszę cię Aneczko, chcę z tobą pomówić.
Dziewczyna zawahała się, lecz przynaglona jego niecierpliwym ruchem wyszła z pokoju, rzucając Lorce tragiczne spojrzenie.
Kościesza wziął ją pod rękę i prowadził w głąb domu, tak przytem słodko i czule patrząc na nią, aż się ździwiła.
— Co ojczymek ma mi do powiedzenia? — spytała chmurnie.
Weszli do gabinetu Kościeszy, on zamknął drzwi, położył ręce na ramionach pasierbicy i rzekł zdławionym głosem.
— Zachwyciłaś mnie Andziu! Słyszałem słowa twoje wypowiedziane z oburzeniem do Lory i przyklaskuję im z dumą i radością...
— Ojczymek podsłuchiwał?!...
Drgnął wyraźnie, ale się wnet uśmiechnął.
— A! niedobre dziecko! Czyż możesz nawet robić takie przypuszczenie. Anuś moja! słyszałem niechcący ostatnie twoje słowa takie dumne i pyszne „ogniem być potrafię, lecz nie dla pierwszego z brzegu komiwojażera, bo ogień łączę z uczuciem“. To było ślicznie powiedziane Aneczko i ufam, że szczerze. Tak dziecino droga, twój temperament i uczucia twoje, nie są dla byle jakiego kawalera i... dobrze, że sama to odczuwasz. Tyś jest cenną perłą, a taki klejnot nie powinien zdobyć byle kto. Taka gwiazda złota jak ty...
Nagle zmienił ton, głos i mówił półszeptem:
—... Podnieś te jedwabne woale z oczów swych przecudnych, popatrz na mnie... O tak!... tak... ślicznotko... ale czemuż tak groźnie... skąd ten gniew! i ta chmura w twych oczętach?... Aniu!
Tarłówna szarpnęła się, z oczu sypnęły iskry, twarz zapalała ognistym rumieńcem oburzenia i... wstrętu.
— Czy tylko tyle miał mi... ojczym do powiedzenia?...
— Andziu!
— Czy mogę odejść?...
Chwycił jej ręce niespodziewanie i przygarnął je do piersi..
— Uspokój się dziecko... znerwowana jesteś, ale ja rozumiem powody... Lora cię drażni i ta stara Smoczyńska nerwuje. Ja to zmienię, zobaczysz, dla twego, spokoju.
Dziewczyna żachnęła się znowu.
— Poczekaj Andziu, dokończę. Chciałem cię ostrzedz, żebyś do czasu aż coś postanowię, była zdaleka od Lory... to zepsuta dziewczyna... dobrała sobie dwóch godnych partnerów do romansu: Oksztę i Olelkowicza.
— To nie prawda! Fałsz! kłamstwo... — wybuchnęła Tarłówna ze zmienioną twarzą, drżąca z gniewu.
Kościesza odepchnięty jej silną ręką stanął w pozie dramatycznej, ręce założył po napoleońsku, patrzał na dziewczynę i z politowaniem kiwał głową.
— Jakto Aniu, mnie zarzucasz kłamstwo, mnie?...
— Proszę nie równać Okszty z panem Andrzejem i nie posądzać go o taką... nieuczciwość...
— Ależ dziecko! że się młodemu lowelasowi podobała piękna dziewczyna i że z nią romansuje, ponieważ ona pozwala... to nieuczciwość?...
— Pan Andrzej z Lorą nie romansuje, to kłamstwo!...
Kościesza wyprostował się, był już straszny, oczy mu zbielały, pośmiały usta, twarz stała się zielona, pomięta, ohydna... wyglądał jak legendowy sinobrody.
— Ten piękny panek, urwis Olelkowicz, był z Lorą w Temnym hradzie na zagadkowej schadzce, sama o tem wiedziałaś, teraz Lora spaceruje nocami z Oksztą. Są to fakty, moja panno!... — zasyczał jak wąż.
Andzia porwała się niby rażona prądem elektrycznym, złapała Kościeszę za rękę, wołając:
— Chodźmy do Lory, niech ojczym sam jej to powje, chodźmy prędko!...
— Aneczko, uspokój się...
— Chodźmy, chodźmy, za nic nie ustąpię!
Z taką siłą i wolą ciągnęła Kościeszę, że ten szedł bez oporu. Spotkali w korytarzu pannę Ewelinę, która ujrzawszy ich krzyknęła z przerażenia. Nigdy w życiu nie widziała swej wychowanki w takiem podnieceniu i wzburzeniu, przestraszył ją również Kościesza idący prawie sennie. Panna Ewelina znieruchomiała.
Andzia z impetem otworzyła drzwi panieńskiego pokoju, szybko podeszła do Lory, nie puszczając ręki Kościeszy.
— Teraz proszę mówić — zawołała, oddychając szybko.
Smoczyńska patrzała na nich z bezmiernem zdumieniem.
— Co się stało?...
Kościesza milczał, tylko oczy jego wilczym świeciły połyskiem.
Andzia nie ustępowała.
— Teraz proszę mówić. Lora nie skłamie, powie prawdę! Nie chce ojczym, więc dobrze, ja ją spytam. Lorka czy ty... z Olelkowiczem... kochacie się.
Smoczyńska zrobiła wielkie oczy.
— Co to znaczy, Anko?...
— Odpowiedz, na wszystko cię błagam, odpowiedz prawdę!...
— A więc, nie!
Tarłówna rozjaśniła się jak zorza, tryumfalnie spojrzała na Kościeszę.
Ale on zasyczał zjadliwie:
— Nie mówmy o miłości lecz o... romansie. Co było na Temnym hradzie?... Czy panna Lora zaprzeczy?
Nastała ciężka chwila dla Andzi, wpatrzyła się z natężeniem aż bolesnem w bladą twarz swej towarzyszki, przestała oddychać z przemożnego wrażenia i trwogi w oczekiwania świadectwa Lory. Ufając święcie w niewinność Andrzeja, zaczynała się bać jej kłamstwa. Oczy Tarłówny gorzały niepokojem, dreszcze zimne mroziły jej ciało.
Smoczyńska po słowach Kościeszy zmieniła się na twarzy, usta jej zadygotały, gniewem zalśniły szafirowe źrenice. Patrzała wyzywająco i chłodno, wreszcie rzekła:
— Tak jest, byłam w Temnym hradzie z Olelkowiczem, ale spotkałam go tam bez uprzedniego porozumienia się z nim, sama chciałam go spotkać, gdyż podobał mi się!...
— A widzisz? — krzyknął Kościesza do Andzi.
— Proszę mi pozwolić dokończyć. Samo spotkanie to jeszcze nie romans, tego zaś nie było.
Wzięła Andzię za rękę.
— Wierz mi Aniu, że mówię prawdę.
— Ja ci wierzę i... w niego wierzyłam zawsze.
Kościesza rzucił na Lorę zdumione, złe spojrzenie, poczem roześmiał się długo bezczelnie i z tym rechotem piekielnym wyszedł z pokoju. Grzmotnął drzwiami, aż jęknęły ściany.
Andzia wyczerpana zupełnie upadła na łóżko, rozszlochała się jak dziecko. Lora usiadła przy niej i zaczęła ją uspokajać. Czego płacze i czego od niej chce ten stary szympans, ten potworny człowiek, który na Nerona mógłby pozować. Skąd przyszło mu do głowy posądzać ją o romanse z Olelkowiczem, czyż on tego nie widzi, że Andrzej kocha się w Andzi??... On pewno wie o tem doskonale i tylko chciał umyślnie intrygę zrobić. Ona, Lora, zna go dobrze i wie, jaki to „numer“. Andrzej zna go również i starając się o Andzię, będzie miał nieprzewidziane trudności, bardzo ciężkie, lecz nie ustąpi napewno i w walce tej może zwycięży. Niech aby Andzia nie da się wziąć pod wpływy ojczyma, niech mu nic nie wierzy i niech go unika jak zarazy, a wszystko może być dobrze. Olelkowicz to nie baba, stary szympans przeczuwa to i chce podkopać szanse Andrzeja.
Tarłówna słuchała słów towarzyszki i łzy jej obsychały, nadzieja wstępowała w serce. Zjednana przychylnością Smoczyńskiej, zbliżyła do niej swą rozgorączkowaną twarz, mówiąc żałośnie:
— Dlaczego on taki niedobry, Lorko, dlaczego niedobry?...
— Kto?
— Koś... cieszą — wyszeptała.
— Ano tak... Miłego masz tatuńcia, nie można ci go zazdrościć, powinnaś wyjść za mąż jaknajprędzej.
Andzia uśmiechnęła się, otoczyła ramionami szyję Lorki, mówiąc:
— Może to się stanie prędko, Loruś, może już bardzo prędko.
— Bo co?... Mówże!
— Bo ja już jestem narzeczoną pana Andrzeja... i on dziś przyjedzie.
— Co ty opowiadasz? kiedyż to się stało, czemuś nic nie mówiła?...
— Bałam się, że będziesz mi znowu dokuczała, jak w zimie po owej kartce w sekretarzu, pamiętasz?
Lora zerwała się gwałtownie, uwolniła z objęć Andzi i biegając po pokoju wyrzucała z ust szybkie słowa:
— W zimie kochałam się w nim po swojemu, teraz nie. Więc to już fakt wasze zaręczyny?... Ale Kościesza nie wie o tem?... Odważny jest Andrzej, lub nawet nie przypuszcza jak straszną walkę wyzywa. To będzie walka gladjatorów, dwie potężne siły, tylko jedna szlachetna, druga... podła.
Andzia powstała, trzymając się za poręcz łóżka, drżała, wewnętrznie.
— Loro, jak ty możesz rzucać na ojczyma taką obelgę, bo wszak jego nazywasz podłym?...
— To nie obelga, to prawda. Ty go w swej naiwności masz tylko za niedobrego, lecz w nim jest krwiożerczy smok. On cię nie odda Olelkowiczowi, bo by mu zazdrościł twoich majątków i... pocałunków.
— Loro co ty mówisz!? Loro ulituj się, co mówisz?!... Jakich pocałunków?
— Twoich, bo on sam ich pożąda. Kościesza pragnie zachować dla siebie twoje bogactwo i... twoją krasę. Jedynie twoja niewinność mogła tego nie zauważyć.
Andzi ugięły się kolana pod tym okrutnym obuchem.