<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
Obława.

Biało siwy szron osnuł delikatnie bory wilczarskie. Sadź na drzewach. Gałęzie są jak z cukru, chrupkie i wskroś białe. Cudnie wyglądają dostojne sosny, na których każda igiełka osobno powleczona jest sadzią, każda stoi sztywno najeżona mrozem. Siwizny dostały poważne matrony leśne. Ale i dęby i buki prastare, toż samo oszronione doszczętnie, cicho śnią. Wedle starej legendy, święty Marcin przyjechał nie na białym lecz na siwym koniu i wszystko dokoła przybrało jego barwę. Cisza, aż ogłuszająca. Zapada wieczór. Stary borowy Grześko, kroczył wolno do swej zagrody, drogą leśną, zwaną perekrestką. Wracał z Wilczar, gdzie zdawał relację, o zwierzostanie, przed mającą nastąpić obławą.
Strzelba na plecach i torba wielka i blachą herbową zakryte piersi, tworzyły konieczny rynsztunek jego postaci.
Szedł trochę zgarbiony, postękiwał lub mruczał półgłosem. Razem z myślami mieszały mu się słowa.
— Boże chorony, ot i mrozek wziął a jaki ładny... żeby tak jeszcze śnieżek to i ponowa na jutro. A tak co?... trawa krucha, łamie się a śladu nijak...
Po chwilowej przerwie znowu mruczenie.
— Słonko idzie spać, czuj duch teraz, zwierz każdy na żerunek paraduje... Anioł Pański zwiastował Pannie Marji... Ho, ho, jak dziedzic nasz, prokopyszczki pan, stanie na stanowisku, to już dla zwierzaków i bida... ...i poczęła z ducha świętego. Zdrowaś Maryja... żeby to prędzej był ich ślub, takiego pana i panią mieć ho, ho!... łaskiś pełna, pan z tobą... Jutro czut‘ świt do boru. Boże chorony!
Westchnął i kończył pacierz.
Mijał las dębów rozłożystych podszytych mnóstwem suchych paproci, wiatr wieczorny hulał w nich, szum chrzęstliwy czyniąc dokoła. Pomruk boru i te szepty w kniei Grześko znał wybornie, odrazu więc zastanowił go jakiś odmienny, skradający się szmer, niedaleko. Stanął, wyciągnął szyję i słuchał. Ujrzał, o kilkanaście kroków od siebie, cień sunący wśród paproci.
— Coś... idzie...
Prędko podszedł w tę stronę i zobaczył już wyraźnie postać ludzką, szarą, w pół skuloną, o wężowym pełznącym chodzie.
— Chwed‘ko!...
Postać znikła w żółtawo-mętnej gęstwinie, zlała się z nią, wsiąkła.
Grześ przeżegnał się, niemiły dreszcz wstrząsnął nim, jak zwykle, na widok tego indywidium.
— Wołokita parszywa, włóczy się po boru, niesamowity, widno z did‘kami, da upiorami rejmanteruje...
Szedł prędzej, pędzony niepojętym lękiem, po chwili znowu mruknął.
— Potrzebna zmora przed jutrzejszą obławą. Czortowski taki syn, pohany, Tfu!...
Niepokój zagnieździł się w sercu starego i nurtował. Gdy przyszedł do chaty, odmówił pacierze, wszystkie jakie umiał, czytał biblję i kantyczkę: nic nie pomogło. Coś gniotło mu duszę, ciężarem ją przywalało. Borowy nie zasnął przez całą noc, mętne przeczucia, a straszne, wizje jakieś, przemożny strach dręczyły Grześka trując go, aż do świtu. Ucieszył się nadzwyczajnie zobaczywszy brzask na niebie. Głowa mu ciężyła, bolały wszystkie kości, ale był rad, że już mamidła nocne pierzchną. Szedł do Wilczar, na punkt zborny dla myśliwych, gajowych i naganki. Na trakcie, blisko plantu kolejowego, spotkał przepyszny zaprzęg bałagulski z Prokopyszcz, cztery szpaki, rosłe, maściste. Olelkowicz jechał z Fedorem, Daniło powoził. Młody pan dojrzał borowego.
— Hej Grześku siadajcie, podwiozę.
— Jasny pan tak rano?... Ho, ho!...
— Spieszy mi się, Grześku, jeszcze w nocy wyjechałem.
— Boże chorony, musi nie do samej kniei tak spieszno? — zaśmiał się borowy dyskretnie, gramoląc się na brykę.
Młodzieniec, w rozchylonej burce sławuckiej, na kurcie myśliwskiej, w fantazyjnie nałożonym kapeluszu strzeleckim, zaśmiał się wesoło.
— Domyślny z was człowiek, Grześku. Tak jest! Najpierw do panienki, potem w knieję. Hej, Daniło popędzaj, bo ostatni przyjedziemy.
— I... gdzie tam! Ale dobry mróz trzyma, bagna już tęgo stężały, zwierz pójdzie i przez moczary.
— Niema ponowy, to źle.
— Jasny pan i bez tego natłucze zwierzyny. Dziki są piękne w ostępie Temnyj hrad, spasły się na żołędziach, da na buczynie. Tęgie juchy. Sarny i łosie koło Krasnej duszohuby, a co zajęcy, to jak maku.
— Eh! ktoby tam na zające, patrzał.
— Wiadomo! Ot już i Wilczary.
Na dziedzińcu, przed pałacykiem, stało parę bryczek, których właściciele pochodzili z okolic bliższych leśniczówki. Gromady chłopów dorosłych i podrostków, przeznaczonych do naganiania zwierzyny, grupowały się, radząc głośno i brząkając w drewniane kołatki. Grześko miał być ich dowódcą w towarzystwie kilku innych gajowych. Panowała już tu charakterystyczna wrzawa myśliwska. Olelkowicz pozdrowił naganiaczów raźnym okrzykiem, odpowiedzieli mu chórem zgodnym i pozdejmowali czapki z głów. Twarze obrosłe i młodzieńcze uśmiechały się trochę głupowato, ale szczerze, do młodego pana, powszechnie lubianego.
Andrzej wszedł do sieni. Nowy okrzyk lecz zdziwienia: Wybiegła do niego Andzia. Wyciągnął do niej ramiona, powitali się cicho, podczas gdy z pokoju stołowego dochodziły głośne rozmowy myśliwych. Tarłówna stała przed narzeczonym, różowa, rozjaśniona jak słońce majowe, uścisnął jej ręce, patrzyli sobie w oczy z ogromną, jedyną miłością.
— Jedziesz do lasu, Hańdziuś mój?...
— Przyjadę ze śniadaniem dla myśliwych.
— Czemuż nie teraz, bylibyśmy razem na stanowisku?...
— Nie chcę drażnić... jego... wiesz?... powiedział, aby przyjechać z Eweliną dopiero na śniadanie. Nie gniewaj się Jędrek, przecie i jabym chciała razem jechać, tak mi dziś coś dokucza.
— Co ci jest najdroższa?...
— Źle spałam i znowu śniła mi się mama, jej oczy patrzyły na mnie... pełne łez.
— Ależ dziecko! Otrząśnij się z tego. Już prędko będziemy z sobą, słyszysz Hańdziu?... razem w Prokopyszczach, mężem i żoną. Moją będziesz, moją!!...
— Nie wyobrażam sobie takiego szczęścia i to już tak prędko — szepnęła.
Andrzej gwałtownie porwał ją w ramiona, przytulił do piersi serdecznie, żywiołowo. Andzia uniesiona jego zapałem zawisła mu na szyi, tuląc doń ciemną głowę. Usta ich spotkały się i zwarły z mocą rozkoszną i namiętną. Trwało to krótką chwilę. Andzia wymknęła się z objęć narzeczonego; zdyszani, dokończyli pieszczoty wzrokiem swych źrenic wymownych....
Po śniadaniu wyjeżdżano do lasu. Tarłówna wybiegła na ganek, w kubraczku szamerowanym z białemi barankami, z kołpaczka świeciły jej oczy nieopisanym urokiem, czarność ich wdzięczna i miękka w tonie, pogłębiona dziś była lekką zadumą, jakby otchłanną, dziwnie mistyczną. Usta świeże, dojrzałe jagody, śmiały się, oczy tęskniły, ocienione malowniczo długą rzęsą i bronzową obwódką powiek. Spoglądano na nią z zachwytem i ciekawością. Mężczyźni, sąsiedzi Olelkowicza, którzy nieznali jej lub widywali rzadko i z daleka, nie mogli się jej napatrzyć. Zbliżano się do Andrzeja z cichemi powinszowaniami.
— Hej! szczęśliwy Jędrek — wołał młody Drohobycki, ulubiony sąsiad i kolega Andrzeja.
— A co moja dziewczyna? Cud! — odpowiadał z dumą narzeczony. Kraśna jak kwiat na stepie. Znajdź taką drugą...
Olelkowicz promieniał.
...Mojeż ty złoto kochane, moje zdobyte, cenne, moje szczęście — myślał w duchu patrząc na Hańdzię. Rozrzewnienie malowało się na jego twarzy.
Gdy wszystkie wozy i bryczki ruszyły z przed ganka, Andrzej, jadący na końcu, zeskoczył nagle z bryki, jeszcze raz dopadł do narzeczonej, stojącej na schodach.
— Hańdziu! Tak cię miłuję, szaleję za tobą! — wykrzyknął stłumionym miłością głosem, tuląc jej ręce do oczu i ust rozpłomienionych.
— Wziąłbym cię w zanadrze, abyś była zemną zawsze, aby ci było ciepło... dobrze... Hańdziu jakaś ty moja! Kochasz mnie, powiedz?
— Kocham bardzo, tylko mi smutno...
— Czego?...
— Że jedziesz. Jakiś strach mnie trapi.
— Głupstwo strachy! niech się stare baby boją. My Hańdziula w życie idziemy. Hej razem! we dwoje... w świat!...
Tarłówna drgnęła.
— Ojczym na nas patrzy. Ogląda się jadąc, już z za bramy.
— Przecie nas nie poźre! Dowidzenia szczęście moje, myłeńkaja moja!...
Ucałował jej ręce gorąco, zajrzał w oczy wyraziście i prędko wskoczył do bryczki. Jeszcze patrzał, zerwał kapelusz i wiewając nim ku Andzi — krzyknął:
— Oczekuję przyjazdu jaknajprędzej!...
Tarłówna ścigała go wzrokiem długo, aż znikł jego zaprzęg za sągami drzewa kolejowego. Oczy jej przymknęły się pod ciężarem opadających rzęs.
... Tak go ogromnie, potężnie kocham...
...Czy to możliwe... tyle szczęścia?!... — myślała z niepokojem, który mącił własne, duchowe wyznanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obława zaczynała się świetnie, zajmowane ostępy przewyższały marzenia myśliwych.
Zabito już kilka łosi, kozłów, mnóstwo zajęcy. Kościesza prowadził polowanie wybornie, ale sam nic nie zabił, zauważono nawet, że prawie nie strzelał; był niezwykle ponury i milczący, zmarszczka pionowa na czole pogłębiła się, dziwny przykry chłód wiał z tej rysy posępnej. Ale przyzwyczajono się do tego. W piątym zakładzie z rzędu miały być wyłącznie dziki, zajmowano w tym celu uroczysko Temnyj hrad. Myśliwych ustawiono według numerów, w linję, od zamczyska w głąb lasu gęstego, moczary zmarznięte i osypane siwą sadzią ułatwiały polowanie. Kościesza rozdając sam numery stanowisk, dał Olelkowiczowi posterunek skrajny, na skrzydle prawem, o jakieś trzydzieści kroków od ruin. Andrzej nie był rad, lecz jeden za starszych myśliwych rzekł do niego zachęcająco:
— Panie, tam będzie robota, odyńce pójdą na skrzydła, zobaczy pan... to wyborny punkt, ja się znam.
Za Olelkowiczem stanął Fedor, z drugą strzelbą zapasową. Andrzej zająwszy pozycję, obejrzał ją dokładnie, i uznał za dobrą. Poza nim rosło parę dębów i kilka krzewów karłowatych, dalej zaś jeziorko powleczone taflą lodu, obok jeziorka rudo-rdzawa skała, miejscami siwa od mchu suchego; na prawo od Andrzeja góra zamkowa, jodły stare i dęby, pośród nich zaś wielkie zmurszałe mury, wieże poszczerbione, zręby gruzem osypujące się. Wszystko to szare, zgniłe, pleśnią oślizgłe, patyną wieków. Drzewa roznosiły szum jęczący jakiś, niby echem ponurym odbijający się w ruinach. Cały bór huczał głucho, takim samym poszumem. Andrzej patrzał przed siebie na przestrzeń moczarów niewielką, zarośniętą z lekka krzewami karłowatemi, za którą ciemniał bór gęsty, zbity jak potężny wał. Patrzał i przypomniał scenę z Lorą Smoczyńską, pod skałą, przy jeziorku i śmiać mu się zachciało. Nie dopięła swego celu z nim, więc porwała Oksztę.
— To jednak zaborcza panna, śmiała — myślał.
Zadrżał, przypomniawszy pocałunki Lory i sam ją przecie całował. Cóż za namiętność w tej dziewczynie!...
...Po co to robiłem?... — pomyślał z żalem. Odczuł teraz różnicę pocałunku, gdy znał już usta Andzi. Tamta i ta... Ach, niema porównania.
Smoczyńska rozwiała się z jego wyobraźni, pod mocą wspomnienia czarownego pieszczot Andzi. I ona pełna ognia i ona ma temperament bujny, stepowy, jest entuzjastką, zapał w niej wre, ale uczucie jest w niej czynnikiem głównym, dusza tej dziewczyny odbita jest w oczach, pociąga urokiem nieświadomym a nieprzepartym. To nie jest Lora, inny wzbudza zachwyt, inne pożądania; ponęty Andzi dają słodycz i pogłębiają miłość, obiecują szał bezkreśny. Ona stopniowo wzbudza niepokój zmysłowy, pragnienie posiadania jej rośnie, olbrzymieje, draźni. I niewysłowioną przedstawia się chwila zdobycia jej, o niej się marzy w skupieniu, niemal z natchnieniem w duszy, ta minuta wydaje się nietylko potężną upojeniem zmysłów, ale i wielce dostojną, jako zespół uczuć idealnych, szczerych i głęboko pojętych.
Hańdzię nosi się w sercu jak relikwie, jak istotę bardzo drogą, dla której przedewszystkiem uczuwa się cześć.
Rozmyślania Andrzeja przerwał nagle płynący z daleka odgłos trąbki, znany sygnał myśliwski.
— Chłopy ruszyły, jasny panie — przemówił Fedor cicho.
Olelkowicz oderwał myśl od Hańdzi, słuchał i stwierdził fakt.
— Tak, idzie naganka.
Stali milcząc, przygotowani do strzelaniny. Andrzej trzymał sztuciec na pogotowiu.
Dalekie odgłosy okrzyków i kołatek dochodziły co raz wyraźniej. Zgraja szła rozwrzeszczana, ciskając popłoch w głąb leśną. Już jest bliżej i bliżej. Hałas wzmaga się. Olelkowicz ani drgnął, stał wsłuchany w zbliżającą się wrzawę. Ogarnął go nagle niepokój dziwny, lecz bardzo silny, niewiadomo skąd nań spadły, zawiercił w sercu jak sztyletem. Hańdzia na moment zamajaczyła mu w myśli niebywale zatrwożonej, oczy jej zalśniły przed nim aksamitnie łzawą glazurą, żałosne były, tęskne. Ciężar przemożny zdławił Andrzeja, niby instynkt jakiś rozbudzony i nieświadomie męczący. W lesie powstał zgiełk niesłychany, hasło trąb grało donośnie, grzmiały podniecone okrzyki. Na linji panowała cisza obumarła.
— Idzie stado — pomyślał młodzieniec i otrzeźwiał natychmiast. Buchnął pierwszy strzał. Olelkowicz stał jak słup, drżąc lekko. Drugi strzał, trzeci, czwarty.
— Hej! walą jak na wojnie! Tu nic nie wyjdzie — szepnął rozgorączkowany.
W tem zatrzeszczały gałęzie w gęstwinie naprzeciw, tętent gwałtowny zahuczał opodal i z lasu wypadł na łachę moczarów olbrzymi dzik, pojedynek. Sadził ukosem na Olelkowicza. Sapał, fukał, przewalając ciężko, masę czarno-rudą cielska swego.
Andrzej wyczekał dostatecznie mierząc do zwierzęcia.
Strzelił.
Dzik utknął ryjem, upadł, ale zerwał się do ucieczki; był straszny, rozjuszony.
Olelkowicz strzelił z drugiej lufy.
Zwierz runął na ziemię, jeszcze niepewny, kopał kłami mech pod sobą.
Tymczasem z lasu wybiegły w popłochu dwa młode dziki, rwąc prosto na zamczysko. Andrzej chwycił strzelbę od Fedora rzucając mu krótki rozkaz:
— Dobij odyńca.
Kozak z kordelasem rzucił się do bestji, drapieżnej.
Olelkowicz zaś strzelił do dzików i nagle... zachwiał się. Ból okropny, uderzenie potężne w piersi wytrąciły mu broń z ręki. Jęknął i padł na wznak.
Fedor skoczył do niego z przeraźliwym krzykiem.
— Szczo ce, jasny pane!
Chciał go podnieść, lecz zaciężył mu w ramionach. Głowa Olelkowicza zwisła bezwładnie, z ust buchnęła krew.
— Chryste pomyłuj! Ranny, ranny! — ryknął kozak rwąc włosy z głowy.
Wypadł na front linji strzelców i niebaczny na gęste strzały, jął krzyczeć jak opętany.
— Na pomoszcz!... Ratunku! pany! Ratunku!...
Głos kozaka oszalałego usłyszeli bliżsi myśliwi i Kościesza.
— Ratunku! Ratunku! — wył Fedor.
Chwila... i dokoła rannego zebrali się wszyscy. Powstało zamieszanie straszliwe, pytania krzyżowały się, przerażenie ogarnęło myśliwych.
Jeden z mężczyzn rozpiął ubranie Andrzeja, drugi trzymał go pod ramiona. Fedor nie stracił przytomności, skoczył w stronę jeziora, nogą przebił lód i zaczerpnął pełną czapkę wody. Grześko nadbiegł zaalarmowany o wypadku. On pierwszy dostrzegł ranę. Kula przebiła piersi i utkwiła widocznie w płucach, lub w okolicy serca, rana obficie broczyła krwią. Grześko i Fedor zabrali się do opatrunku, obaj prawie błędni, ogłuszeni. Kolega rannego, Drohobycki, wydał rozkaz jechania w cwał po doktora.
Andrzej oczy szeroko rozwarte, przesuwał po obecnych szukając kogoś. Stali wszyscy jakby skamienieli, Kościesza szary na twarzy, nie zrobił ruchu, nie rzekł słowa.
Nagle ranny jęknął głośniej.
Wpił oczy w kozaka i szepnął:
— Fe... dor... jedź... po... panienkę...
Przyjazd lekarza z odległego miasta wydał się wszystkim utopią. Czy zdąży, czy uratuje?...
Zakrztusił się znowu krwią.
Niepewne pytania zawisły chmurą z ołowiu, nad tą gromadą ludzi pochylonych nad rannym. Tamowano krew, jak kto umiał, ale wszyscy czuli się bezradni. Bór szumiał rozgłośnie, wicher jęczał na czubach drzew i wył ponuro w szczerbach zamczyska.
Andrzej w pół leżący na kolanach Grześka, walczył... ze śmiercią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Fedor, pędząc co koń wyskoczy w stronę Wilczar, na drugiej już wiorście spotkał wóz z kucharzem, wiozącym śniadanie, dalej zaś bryczkę, w której jechała Tarłówna z panną Niemojską. Andzia powoziła sama i pierwsza dostrzegła konnego.
— Fedor sadzi do nas! — krzyknęła tknięta złem przeczuciem.
Kozak zrównał się z bryczką i wstrzymał na miejscu spienionego wierzchowca.
— Jasny pan ranny!
Wrzask Fedora, przerażona okropnie twarz kozaka i jego słowa, ogłuszyły Andzię. Nie zrozumiała okrzyku.
— Co się stało?!
— Jasny pan nasz ranny. Wam kazał do siebie żywo, ma Temnyj hrad.
Teraz Andzia rzuciła się na koźle jak szalona. Zrozumiała i serce w niej zamarło. Ręce podniosła do głowy z krzykiem.
— Jezus Marja! Jezus Marja!
Zacięła konie i popędzili traktem leśnym z niebywałą szybkością. Dziewczyna położona prawie na lejcach, wyciągniętych jak struny, batem ćwiczyła konie, które już nieledwie brzuchami dotykały ziemi. Twarz Tarłówny zbielała straszliwie, w oczach gorzał płomień. Dusza jej wyrywała się z ciała, biegnąc naprzód, do rannego Andrzeja.
Aby prędzej, aby prędzej!
Panna Ewelina ściskała ramię Anny i ramię Hawryłka, modląc się głośno. Bryczka cudem tylko nie wywracała się. Mijali zakręty, wąskie dróżki leśne, konie okryte były chmurą białą, waliła z nich pina. Gdy stanęli na miejscu, Tarłówna skoczyła na ziemię, pędem przebiegła drożynę, nie dającą się przejechać i, padła na kolana przed Andrzejem.
Usunęła Grześka i sama podparła rannego, widząc jego stan, rozpaczą nabrały jej oczy. Serce przeszyło okrutne ostrze cierpienia, ale była mężną. Wpiła się wzrokiem w jego twarz zmienioną, której wyraz gasiło prędko i stanowczo nieubłagane nieszczęście.
Przytuliła wargi do jego czoła zlanego potem i usłyszała jego cichy szept.
— Pić.
Podała mu garść śniegu. Fedor skoczył znowu po wodę. Andrzej z wysiłkiem przełknął śniegu i oprzytomniał.
Białe usta dziewczyny przywarły do rąk narzeczonego.
— Jędruś... Jędrek!... to ja... — jęknęła.
Otworzył szeroko oczy i wpatrzył się w nią uważnie. Z ust jego wybiegł świszczący szept:
— Hańdziu moja, to ty... ja... zaraz umrę... jestem zabity.
Słowa te spiorunowały wszystkich.
— Co ty mówisz! Co ty mówisz! Jędrek! — zawołała Tarłówna rozpaczliwie.
— Jestem zabity... kula... stamtąd — wskazał głową na ruiny.
— Majaczy — rzekł jakiś głos.
Ranny dosłyszał, chciał widocznie zaprzeczyć bo szarpnął się nagle. Już nie mógł mówić, słowa więzły mu w krtani.
Zaprzeczył ruchem głowy, tak słabym, że nikt tego nie zauważył prócz Andzi.
— Nie! On nie majaczy! — krzyknęła.
Grześko usłyszawszy to porwał strzelbę i pobiegł do zamczyska. Za nim kilku chłopów z naganki.
— Jędrusiu! Jędrek najdroższy! Przemów na litość boską. Patrz na mnie Andrzeju. Boże! miłosierdzia! — wiła się dziewczyna, katowana obuchem tragicznego ciosu.
Oczy jego raz jeszcze spojrzały na nią mętne, bezbarwne, szklistą powłoką obwiedzione. Usta zaszemrały coś. Nagle rzucił się i krzyknął dość głośno:
— Hańdziu! Hańdziu!....
Znowu bezwład. Głowa spadła ciężko na ramię Andzi. Z piersi wydobyło się rzężenie. Panna Ewelina zaczęła głośno odmawiać litanję. Tarłówna zawyła głuchym łkaniem. Ktoś zaszlochał nieludzkim płaczem, to Fedor, podpełznął do nóg Andrzeja i całował jego buty rycząc głośno. Szlochy odzywały się co raz częściej, szeptano modlitwy. Chłopi z naganki, klęcząc, mieli oczy zalane łzami i poodkrywane głowy, tak samo wszyscy panowie i służba. Kościesza klęczał na końcu półkola, zakryty plecami obecnych, pochylony był ku ziemi i twarz z zamkniętemi oczyma zakrywał jeszcze dłonią. Nikt na niego nie patrzał, to mu sprawiało ulgę.
Andzia trzęsła się dygotem rozpacznym, lecz pomimo to dzielnie podtrzymywała ciężar najdroższy, wpatrując się z grozą w twarz narzeczonego, która powlokła się bladością kości słoniowej. Olelkowicz był już nieprzytomny.
Usta Andzi szeptały imię ukochane, łzy wielkie spadały gęsto na policzki jej i na piersi rannego. W duszy dziewczyny jęczała skarga żałosna, targał nią ból przeogromny, rozszarpujący piersi, ale wiedziała, że łudzić się nie można.
Andrzej konał.
Agonja trwała krótko. Ostatni raz łysnął oczyma, zupełnie już mętnemi, szepnął coś nieprzytomnie i niezrozumiale, poczem zaczął dyszeć prędko... prędko... Zarzęził chrapliwie i... cicho skonał.
Tarłówna pierwsza odczuła skon. Doznała wrażenia, że to jej własny. Coś się w niej załamało, świat znikł i ludzie.
Sama jak martwa, z niemiłosierną męką, ze skowytem w sercu, złożyła głowę jego jako świętość na podścielonych dywnanach. Chciała wstać, lecz zachwiała się i runęła bez zmysłów do jego nóg.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.