<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Inkwizytor.

Małe saneczki zaprzężone w mechatego konika, sunęły żwawo polną dróżką po śniegu mokrym jaki piana.
Chłopak w świtce i czapce rogatej wywijał batem nad szkapiną, goniąc oczyma stada rozkrakanych wron. Naprzeciw saneczek, w odległości paru wiorst, po tej samej drożynie Jan Smoczyński szedł krokiem prędkim i niecierpliwym. Z bladej twarzy młodzieńca wyzierało zmęczenie, oczy świeciły niezdrowym płomieniem. Krótki zarost jasny, okalający jego ostry, chudy profil, dodawał mu powagi nad wiek. Głowę miał pochyloną, zgiętą troszkę w karku, jakby pod ciężarem troski. Postawił kołnierz od kożuszka, ręce włożył w rękawy i tak przygarbiony dążył spiesznie, stawiając szerokie kroki po kopnej, oślizgłej drodze.
Ciche były pola wołyńskie pod białą powłoką zimy. Ostatnie śniegi przedwiosenne spadły obficie, pokryły siedziby ludzkie, głuche przestrzenie borów i pól, ale nie miały już w sobie mroźnej tężyzny; miękkie, wodniste puchy rozpływały się pod stopą ludzką, płozy sań czyniły w nich bruzdy głębokie, aż do czarnej ziemi.
Wiosna szła, niepewna jeszcze, lękliwa, poprzedzana tylko przez skowronka, trylującego nad martwotą łanów, niewyzwolonych od ciężaru zimy.
Pływały w powietrzu prądy nikłe, zapowiadały nadchodzący poranek roku. Jak przed świtem dnia zaczyna się ruch w naturze, tak i teraz było już coś w przestrzeni, co objawiało zbliżenie się dorocznej jutrzenki — wiosny. Chłód panował przejmujący, wilgoć buchała z ziemi, roniły ją chmury deszczem nabrzmiałe, słoty wisiały grożąc śniegom bezlitosną zagładą.
Jan podniósł głowę, badał wzrokiem przestrzeń przed sobą. Dojrzał w bliskiej perspektywie wysokie topole rezydencji turzerogskiej i szczyt wielkiego domu, zwanego pałacem. Na tle białych rozłogów odrzynały się ponuro drzewa parku, ściany budynków z tym odłamem dachu, z pod którego widać było okna i balkon pokoju zajmowanego niegdyś przez Andzię. Jak tam kwitły wtedy czerwone pelargonje i fuksje, wiatr wywiewał muślinowe firanki. Dziś gołębie zapomniały o swej karmicielce, nie zlatują na balkon. Wszystko stoi głuche, jakby żałobą pokryte.
Jan westchnął. W wyobraźni widział Andzię na Riwierze, wśród nieznanych mu widoków... zawsze taką samą, śliczną, może piękniejszą niż dawniej. Nie umiał uplastycznić tych wizji. Czy Andzia jest teraz smutną i tęskniącą, jaką była zawsze od śmierci Andrzeja, czy też powróciła jej dawna żywość, młodzieńczość tryskająca krasą, która ją cechowała. Z listów jej, bardzo rzadkich i krótkich Jan nic nie mógł wnioskować, osobistych wrażeń skąpiła mu, zaledwo w kilku słowach, kreśląc poznane miejscowości. Wolałby usłyszeć coś o niej samej, aby odgadnąć stan jej duszy. Skrytość Andzi bolała go. Minęło dwa miesiące od jej wyjazdu, nie obiecywała jeszcze powrotu, choć już połowa marca. Nie myśli o ślubie z nim... jego marzenie jej nie dosięga. Riwiera pochłonęła ją i trzyma. W zapusty siedemnastoletni Januszek Kościesza przyjechawszy ze szkół do domu, pokazywał Janowi listy od Andzi, obszerne z wyczerpującym opisem jasnego brzegu i morza. Chłopak będąc zawsze złośliwym dogadywał Janowi, że Andzia już nie wróci, bo albo się utopi z rozpaczy po Olelkowiczu, albo złapie ją jaki Francuz i już tam z nim zamieszka, Toporzyska zaś, Draków i Wilczary zostaną dla niego, Janusza Kościeszy. Tak się należy; baby nie powinny dostawać majątków.
Z wywodów naiwnych młodzieniaszka, podobnego do swego papy, Jan wywnioskował tylko to, że Andzia woli pisywać listy do przyrodniego brata, niż do niego, bo pisząc do Janusza nie czuje się w obowiązku odkrywania swej duszy; posyła mu opisy z podróży, wrażenia czysto zewnętrzne, nic ją w tem nie krępuje. Podczas, gdy w listach do niego trzyma ją jakaś siła, tamując nawet powierzchowne wynurzenia.
Co ona odpowie na list ostatni?...
... Gdybyż wróciła! za parę miesięcy mógłby być ślub.
Jan pragnął tego, jak ptak zamknięty w klatce pragnie wolności.
Czekał na przyszłość jasną, pracując cicho w Smoczewie, który chciał uporządkować na przyjęcie Andzi.
Martwił się, że domek za ciasny, że za ubogo tu dla niej, ale wierzył, że swą miłością potężną wynagrodzi jej wszystko. Otoczy ją uczuciem, najtkliwszem, będzie dla niej mężem, bratem i... sługą. U nóg go swoich będzie miała, niewolnika w miłowaniu tak przeogromnem, że nawet miłość Olelkowicza nie byłaby większą. Czy przy jego boku zaćmi się w niej pamięć o tamtym?... On pozwoli na wspomnienia o Andrzęju, byle tylko była jego żoną i choć trochę go kochała.
Gdybyż to nastąpiło prędzej! Radość nieziemska z widoku jej i wyzwolenie.
Jan miewał dużo przykrości od Kościeszy. Posępny tyran siedział w Turzerogach zupełnie samotnie i korzystał z każdej okoliczności, aby jadem swym zatruwać narzeczonego Andzi. Jeśli on sam unikał Turzerogów, Kościesza pod byle pozorem pisał do niego zjadliwe listy, w których jawnie wyrażał swą pogardę, niechęć, ironizował w obrzydły sposób każdy postępek Smoczyńskiego. Dawał mu do zrozumienia, że użyli z matką postępu względem Andzi, że ją tyranizuje, zmuszając do niemiłego dla niej związku, że wreszcie takie przysięgi pod naciskiem ostatniej woli umierającej są barbarzyństwem godnem potępienia... kulturalny człowiek nie powinien się zgodzić na podobną ofiarę... ale ...szkoda takiego kąska złotego, storturowanie jej nie odbije się wszakże na jej majątkach.
...Dobrze wiedziała o tem ciotka Malwina, wyczekała odpowiedniej chwili dla ugruntowania marzeń swych, od urodzenia Andzi pielęgnowanych, a zapewniających synowi świetną przyszłość. Przeczuła, że w warunkach zwykłych nie osiągnęłaby od Andzi takiego przyrzeczenia.
Jan musiał nader często łykać podobne trutki, zadawane mu przez Kościeszę w różnych dozach i formach. Nieraz doprowadzonym się czuł do ostateczności, chciał zwracać Andzi słowo i zastrzelić się. Powstrzymała go zawsze myśl o niej; bo co się z nią stanie? Znowu Kościesza zawładnie nad nią, zgnębi ją ostatecznie.
Ale czy Kościesza do swojej trutki nie dodaje atomu prawdy?...
Jan nie przeczuwał, że tak jest rzeczywiście, nawet sam Kościesza nie domyślił się w jak dużej mierze dołączał prawdę do własnych złośliwości.
O rozpaczy Andzi żaden z nich nie wiedział.
Smoczyński cierpiał i znosił z upokorzeniem dotkliwe przymówki Kościeszy. Miał z nim kilka scen gwałtowniejszych, ale wszystko pokrywała miłość dla Andzi i oczekiwanie jej przyjazdu.
Wyzbył się ambicji dla niej, targano jego honor, on nie bronił, byle ją zdobyć, byle ją mieć dla siebie i nie utracić. Nawiedzające go myśli samobójstwa oddalał z przerażeniem, bo wyrzec się Andzi nie miał sił.
Niech go Kościesza depcze, niech mu pluje w twarz, niech mu serce rwie na kawały, miażdży duszę... będzie milczał, bo Andzia obiecała mu być.... żoną... Gdy, nastąpi ten dzień wielki, wówczas męka jego obecna przeistoczy się w szczęście olbrzymie, najgorsze katusze będą niczem i zresztą wtedy upaść muszą.
Zobaczył sanki, na dróżce pędzące cwałem. Parobek ujrzał go i pospieszał. Jan ruszył naprzód z bijącem sercem, kroki stawiał niewiarogodnie szerokie.
Zrównał się z saneczkami.
— Stój Wasyl! Masz listy?... Dawaj!
— Jest‘ panyczu pyśma i gazety, w chustku zamotał, daj za pazuchoj.
— Dawajże prędzej!...
Chłop gramolił się długo. Jan o mało go nie rozszarpał.
Chwycił gazety, targał je...
Wywinął list... Ten sam stempel Montekarloski, pismo Andzi.
— I, drugi także Monte-Carlo, Boże! i to od niej?... Nie, charakter odmienny, od Lory?... też nie...
Smoczyński rozerwał ten drugi...
„Kochany panie Janie!“
— Któż to?... — podpis: Ewelina Niemojska... Ona do mnie?...
— Co to jest?... Stało się coś, Jezus Marja!...
Jak warjat głośno wykrzykiwał nie zważając na rozdziawionego chłopa.
Wskoczył na saneczki. Do domu! tam dopiero przeczyta.
Kazał ćwiczyć konia, pędzili ile sił starczyło w szkapinie.
Niepokój szalony wichrzył w mózgu młodzieńca, list Eweliny palił go w rękę, kopertę Andzi trzymał przy ustach i drżał, czekał z upragnieniem i trwogą chwili czytania...
List Niemojskiej był dla niego groźną zagadką...
Może to zwiastun nieszczęścia?
Sanki nie dojechały do ganku. Jan wyskoczył z nich, wpadł do domu i zamknął się w swoim pokoju. Chłonął list Eweliny.
Tarł czoło dłonią, brwi marszczył, bladł i czerwieniał.
— Czego ona chce odemnie, co to znaczy?...
...„Andzia jest zdenerwowana, nie można jej męczyć, nie można drażnić...“
— Ja męczę Andzię?... Mój Boże miły!... Czem?...
„Trzeba ją oszczędzać, bo jej apatja nie przeminęła, smutek ją dręczy, ale Riwiera działa na nią zbawiennie, fizycznie poprawiła się bardzo, niech ją pan jeszcze nie niepokoi...
— Czem, na miłość boską? czem?... Co tej Ewelinie do głowy strzeliło?...
Czytał i nic nie rozumiał czego właściwie od niego chcą.
Stara nauczycielka zastrzegła się parokrotnie, że pisze bez wiedzy Andzi, że prosi go z własnej inicjatywy, bo czuje, że tak trzeba dla dobra Anulki...
Albo dostałem pomieszania zmysłów albo to jakieś kręcenie, całkiem niedorzeczne — burknął.
List istotnie był zagmatwany, plątały się słowa, mnóstwo niedomówień czyniły go trudnym do odgadnięcia, zwłaszcza w podnieceniu Jana, który oczekiwał czegoś konkretnego. Jednakże dało się odczuwać, że osoba pisząca kołowała wciąż blisko przedmiotu będącego treścią listu, lecz nie wymieniała go umyślnie, w przekonaniu, że będzie zrozumianą. Zakończenie, jak często bywa w listach kobiecych, stanowiło punkt ciężkości całego pisma.
„O powrót nasz niech drogi pan nie agituje, Andzi trzeba zostawić swobodę myśli i czynów, to dla jej spokoju niezbędne...
— Aha!... W tem leży jądro sprawy?
Jan z przykrym śmiechem rzucił arkusz i wziął list narzeczonej.
— Czy i tu taka sama dyplomacja?...
Z namaszczeniem, wolno rozcinał kopertę, rozkoszował się literami stawianemi przez Andzię. Jak dzieciak ucałował złamane ćwiartki, rozwinął i zaczął czytać.
Minęło parę długich godzin, zanim Jan oderwał się od tej lektury. Doznawał uczuć rozbieżnych. Nie wiedział czy być wdzięcznym Andzi, czy płakać, czy śmiać się? A jednak list pełen obietnic. Nie odmawia mu szczęścia, lecz go nie daje. Wszystkie jego projekty i prośby są przyjęte, przyjeżdża za trzy tygodnie, wzmiankuje o ślubie, myśli o tem, jemu pozostawia wyznaczenie terminu, żadnej opozycji, wahania nic! A pomimo to...
Jan w obłąkaniu biegał po pokoju, palce łamał w stawach.
Jakże rozumieć naprzykład taki układ zdania.
„Kiedy zechcesz ślubu wówczas będzie, mnie na tem nic nie zależy aby odkładać, zresztą co już postanowione niech się spełni....“
Albo to:
„Morze odrodziło mnie fizycznie, zabawię tu jeszcze parę tygodni, aby zaczerpnąć jaknajwięcej tchu do życia, ale Riwiera przykuwa, zapewne dlatego, że czar tutejszego klimatu zapominać każe o chmurach północy...“
... Cały list w tym tonie, ona pisząc miała piersi pełne westchnień?
Teraz Jan zrozumiał list Eweliny. Ona te westchnienia słyszała pod ich wpływem kreśliła do niego własne słowa. Ona go ostrzega: trzeba zostawić Andzi swobodę myśli i czynów... aby nabrała jak najwięcej tchu... tchu do życia... więc do życia z nim?... A Riwiera przykuwa, zapomina się, że chmury są na północy, ha, ha! tak, są chmury, nad Smoczewem wiszą, nad dniem ich ślubu, północ czeka ją tu ponura, zimna.
— Och Andziu! — jęknął Jan, łamiąc ręce nad głową.
...Nie kocha mnie! toż to widoczne!... Jest łagodna, smutna, bierna. Czy taką byłaś Andziu dla Olelkowicza?... Tak, tak! Uciekłaś z domu dla niego. Wyzwałaś do walki ojczyma i zmusiłaś go do ustępstwa.
A potem, gdy tamten zginął, świat zamarł dla ciebie... błąkałaś się Andziu po lasach zaśnieżonych Temnego hradu, aby tęsknić za tamtym... Temnyj hrad i mogiła w Dubowej to był twój świat, twoje życie...
A teraz... boisz się chmur północnych...
Mnie się boisz?... Zapomniałaś o wszystkiem coś tu zostawiła, co jest abstrakcją i co jest realizmem, byle uciec odemnie.
W Turzerogach niema już ochronki twojej, wszystko upadło, bo o tem coś jeszcze kochała zapomniałaś. I szkółkę Kościesza skasował, zrobił tam skład jakiś. Zmarniały twoje dzieła. Ty nie wracasz tu, bo się mnie boisz, bo przeraża cię moja miłość i... ślub.
Jan wybuchnął płaczem, wezbrane miał serce żalem, bólem straszliwym. W przystępie goryczy wyrzucał zmarłej matce, że wolą swą narzuconą Andzi, dała mu zakosztować złudę szczęścia, tylko złudę. Głos wewnętrzny szeptał z ironją, że nie trzeba się było zgadzać na taką ofiarę Andzi, obecnie następują konsekwencje. Płakał jak dziecko z innem uczuciem niż przed laty, nad stawami w Turzerogach, w uczniowskiej bluzie ale jeszcze rozpaczliwiej.
Wówczas zabroniono mu marzeń o niej, dziś ona sama wzbrania mu tego...
Rozpacz Jana przeistaczała się w zawziętość. Nie będę jej miał promieniującą szczęściem, ale będzie moją.
Wmawiał sobie, że i jemu należy się odrobina radości w życiu. Nie otrzyma od niej upojeń miłosnych, więc sam je dla siebie wytworzy, choćby w fakcie, że będzie jego żoną. Ona już przeżyła swój szał, uczuć najgorętszych, on ma go stale w niej zawarty i oczekuje nań i weźmie prawem silniejszem nad wszelkie względy altruistyczne, prawem własnego egoizmu. Idea osobistego szczęścia zwalczy szlachetne porywy, odzywające się niekiedy w duszy, aby Andzi nie unieszczęśliwiać. Sama mu się ofiarowuje, wiedziona koniecznością dotrzymania przysięgi, zatem brać ją bez wnikania w istotność jej psychiki i bez skrupułów. Szczęście trzeba łapać całą garścią, bez zastrzeżeń, czy oświetla je zorza purpurowa, czy tylko sztuczne światełko.
Młodzieniec potęgował w sobie zaborczą zawziętość względem Andzi, a jednocześnie łez gorzkich zatamować nie potrafił. Płynęły co raz obfitsze i piekące, przecząc wszelkim rozumowaniom praktycznym.
Wieczór zapadł ciemny, wilgotny od drobnej sieczki deszczowej, zacinającej w okna. Tajały ostatnie śniegi pod chłostą marcowej słoty. Jan zamknięty u siebie płakał za rozwianą złudą szczęścia.
Topniały w nim ostatki nadziei, że szczęście zdobyte w ten sposób, może być szczęściem.
Żył teraz w nieustającej męce, pragnął przyjazdu Andzi i jednocześnie chciałby odłożyć tę chwilę do nieskończoności. Nie pisał do niej, czekał. Nie zajmował się niczem, przesiadując w domu, najczęściej w swoim pokoju zamknięty z listem Andzi.
Wertował go tak często, że już go umiał na pamięć. Andzia nie pisała więcej, szczęście Jasia zawisło w niepewności.
Któregoś dnia wezwał go do siebie Kościesza. Jan odmówił przyjścia, dając jakiś drobny powód. Kościesza nie ustąpił, atakował go parę razy, bezskutecznie, nareszcie któregoś ranka sam przyjechał do Smoczewa. Jan wyszedł blady, bardzo zmieniony. Ojczym Tarłówny patrzał na niego uważnie, wreszcie rzekł grobowym swym głosem.
— Znękany pan jesteś... widzę, to było do przewidzenia. Miłe złego początku, ale koniec żałosny.
Jan spochmurniał.
— O czem pan mówi, nie rozumiem?...
— Proszę nie udawać, wiem wszystko. Anna odmówiła panu. Powtarzam, to było do przewidzenia.
— Jest pan w błędzie, nic podobnego nie zaszło — wykrztusił Jan z ukrytem przerażeniem w duszy.
— Miał pan list od Andzi?...
— Miałem i teraz ja z kolei powtarzam: jest pan w błędzie.
— Łudź się młodzieńcze, owszem, to dewiza; twego życia. Pielęgnuj nadzieję jaknajdłużej.
Smoczyński już chciał list Andzi rzucić mu w twarz, ale się powstrzymał.
... Taki list pokazać?... niepodobieństwo!
— Czy mogę wiedzieć co pana skłoniło do przyjechania tutaj? — spytał sucho.
Kościesza zmierzył go wzrokiem.
— Nie miałem zamiaru odwiedzać pana i zapytanie to jest nieprzyzwoite. Wybaczam z powodu ważności sprawy, która mnie aż tu popchnęła. Wzywałem kilka razy, nie przybyłeś pan do mnie, ja sam musiałem się fatygować.
— Przepraszam. Jakaż to sprawa?
— Czy pan wie kim jest Lora?...
— Lora, moja siostra?...
— No tak, tak, ta sama, kim jest teraz?
— Nie rozumiem pytania? Lora jest zamężną, nazywa się von Bredov Nordica i mieszka stale w Monte Carlo...
— Lora jest prostytutką.
Jan poczerwieniał. Zahuczało mu w głowie od napływu krwi.
— Panie Kościesza to podłość! To, to...
— Razi pana ta nazwa?... więc ją złagodzę; Lora jest kokoką, grandesą jak tam nazywają, nierządnicą jawną, pod protektoratem bardzo wygodnego męża. W takim domu przebywa pańska narzeczona, ha, ha.
— Jak pan śmie ubliżać mi w ten sposób?! To niegodnie, bezczelnie!
— Nie rzucaj się młodzieńcze, twoje gniewy nie przestraszą mnie. Rzecz jest sprawdzona. To fakt! Pańska siostra była materjałem bardzo podatnym do takiej egzystencji, przypomnijmy Oksztę w Wilczarach; wiemy do czego tam doszło, to dosyć. Okszta był impresarjem panny Lory na arenę rozpusty. Poradziła sobie łatwo, złapała nawet męża bogatego, służy jej za parawan dla naiwnych. Oo, mądra osoba! Cóż pan taki zaperzony?... wierzyłeś pan w cnotę siostruni?... Ha, ha! Ładnieś pan ulokował narzeczoną. W takim domu... Andzia...
— Skąd te wiadomości?... Czy to nowa obelga dla mnie?... nowy policzek?... Panie Kościesza, jeśli to kłamstwo, ja sprawdzę... ale... wówczas pan odpowie mi za to! Cierpiałem dość, więcej nie zniosę... nie będę uważał, że pan jest ojczymem Andzi. Za taką haniebną potwarz...
— Cóż mi zrobisz młodzieńcze... będziesz się ze mną pojedynkował?... Ha, ha, ha!
— Strzelę panu w łeb, jak psu! — krzyknął Smoczyński ochrypły z rozpaczy.
— Powoli... powoli kawalerze, nie zapominaj z kim mówisz. Mogę cię kazać związać.
— W moim własnym domu?... To się nie uda, ja zaś potrafię pana z mego domu...
Ręka, którą chciał wskazać drzwi Kościeszy opadła, głos zamarł....
... To ojczym Andzi...
Kościesza chwycił go za ramiona, gniótł je w pasji najwyższej.
— Słuchaj ty... ty smyku, nie kąsaj jak wesz, bo cię rozcisnę. Zapowiadam ci, że mężem Tarłówny nie zostaniesz. Ja nie pozwolę na to, ona sama zerwie, ona tob gardzi, nienawidzi ciebie. Zniewoliliście ją szantażem, ta przysięga to szantaż, wyzysk podły, aby złapać jej majątki. Każdy się na tem poznał i ona również...
— Panie Kościesza dość! stracę panowanie nad sobą.
— Milcz i słuchaj. Anna przed tobą uciekła do Lory, towarzystwo tej ladacznicy zdeprawuje ją, przez ciebie ciemięgo. Ona przebywa stale pośród łotrów; jakiś hrabia włoski... kanalja, twój szwagierek ladaco, jakiś stary łobuz Monte-Carloski nie odstępują jej, uczą grać w hazard, umoralniają. Andzia już grubo gra w ruletkę, zamiast tęsknić za tobą. Ha, ha, ha!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nie wytrzeszczaj na mnie oczów jak żaba... kawalerze. Lora dba, aby posażek był wasz, tylko jabym na to nie pozwolił, nigdy.
Jan z jękiem zasłonił oczy obu rękoma, opuszczały go siły i przytomność. Słabł. Kościesza pochylony do niego rzęził mu w same ucho.
— Moja interwencja nie potrzebna, Andzia sama sobie poradzi. Jest tam zrujnowany gentleman Polak, ha, ha! gracz asystuje Annie, przestają z sobą często, on urządzi figla rodzeństwu Smoczyńskim, nawet Lorka kokotka, nie przeszkodzi. Czekaj listu... kawalerze, będzie odprawa dla ciebie. No, cóż to mdlejesz... smyku?... Słuchajno bez komedji, bo to nie ze mną...
Jan słaniał się w tył, blady jak wosk gromniczny, usta otwarte, zamknięte oczy, wyglądał jak umarły.
Walił się na ziemię, Kościesza chwycił go w powietrzu i rzucił na otomanę.
— Jeszcze tu hałasu narobi. Amant!...
Jan omdlał.
Kościesza cicho wyszedł.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.