Germinal/Część siódma/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nieszczęśliwi pozostawieni na dnie kopalni krzyczeli z trwogi, a woda sięgała im już do pasa. Huk wody ogłuszał ich, spadające belki dawały wrażenie, że świat się wali, a największą męką był im wrzask zamkniętych koni. Było coś strasznego, w tym ryku zwierząt szarpanych strachem śmiertelnym.
Mouque puścił Batailla. Koń stał drżąc i spoglądając na wzbierającą wodę. Hala napełniała się szybko, a trzy wiszące jeszcze u sklepienia lampy oświetlały zielone nurty. Nagle koń poczuwszy lodowatą wodę na grzbiecie rzucił się galopem i zniknął w ciemnych galeryach.
Ludzie pobiegli za nim w ślad.
— Tu niema nadziei! — krzyknął stary Mouque — spróbujmy wyjść przez Requillart!
Pobiegli pędzeni myślą, że wyjść zdołają przez starą, opuszczoną kopalnię, jeśli zdążą tam przed wodą. Dwudziestu górników biegło sznurem, trzymając lampy wzniesione w górę, by ich nie pogasiła woda. Szczęściem galerya wznosiła się lekko i szli jakieś dwieście metrów walcząc z falą, która jednak nie przybierała. Stare, zapomniane legendy górnicze przychodziły na myśl biedakom, i zaklinali ziemię, by się nie mściła. Tak, była to bowiem zemsta ziemi, której żyłę przecięto, zalewała ich nie woda, ale krew ziemi. Jakiś stary górnik mruczał dawne modlitwy i wyginał w tył wielki palec ręki, by zakląć duchy ciemności.
Na pierwszem rozstaju poczęto się spierać. Mouque zaklinał, by szli na lewo, inni upierali się, by skrócić drogę i udać się na prawo. Stracono minutę.
— Co mi tam! — krzyknął Chaval. — Róbcie co chcecie, ja idę tu! Zwrócił się w prawo, dwaj pomocnicy poszli za nim, a inni pobiegli za ojcem Mouquem, który wzrósł w Requillart i znał je na pamięć. Ale on sam począł się wahać, którędy iść. Strach mącił myśli, a najwytrawniejsi nawet nie poznawali chodników i widzieli wszystko jak przez mgłę. Przy każdem rozstaju namyślano się, a przecież trzeba się było spieszyć.
Stefan szedł na końcu powstrzymywany przez zdrętwiałą ze strachu Katarzynę. On byłby zwrócił się w prawo jak Chaval, ale narażając się na śmierć rozdzielił się z nim. Zwolna ludzie nikli w różnych chodnikach i już tylko kilku szło za starym Mouquiem.
— Obejmij mnie za szyję, poniosę cię! — rzekł do Katarzyny Stefan, czując, że słabnie.
— Nie, zostaw mnie, — odparła — już nie mogę! Wolę zginąć zaraz. Zostali o pięćdziesiąt kroków za innymi i Stefan wziął Katarzynę na plecy, mimo, iż się opierała. Nagle przed nimi zapadło się sklepienie galeryi, spadł ogromny blok i zatarasował przejście. Woda przemoczyła już skały i poczęły się zasypywać chodniki. Musieli wracać, a nie wiedzieli w którym kierunku idą, znikła nadzieja wydostania się przez Requillart. Cały ratunek polegał jeszcze na wydostaniu się do chodników wyższych, gdzie im pospieszą może z pomocą, gdy woda opadnie.
Stefan poznał wreszcie pokład Wilhelma.
— Dobrze! — wykrzyknął. — Wiem już gdzie jesteśmy! Na Boga, byliśmy na dobrej drodze, ale teraz już przepadło. Słuchaj, teraz pójdziemy prosto i przez komin dostaniemy się do górnych sztolni.
Woda sięgała im piersi, więc posuwali się bardzo powoli. Dokąd było światło, dało się jeszcze wstrzymać, więc zgasili jedną lampę, by zaoszczędzić oliwy. Dotarli nareszcie do pionowego komina, gdy doszedł ich hałas. Obejrzeli się. Czyżby to byli górnicy, którym spadające bloki zatamowały przejście? Coś nadbiegało z tyłu w pianie wodnej. Wydali okrzyk, widząc pędzącą chodnikiem zbyt ciasnym białą masę.
Był to Bataille. Rzucił się do ucieczki i galopował chodnikami. Znał dobrze drogi tego podziemnego miasta, w którym mieszkał od jedenastu lat. Biegł, biegł, pochylając się i wąsko stawiał nogi w tych przesmykach, które wypełniał niemal swem ciałem. Biegł ciągle dalej, nie wahając się na rozstajach. Dokąd biegł? Może tam, gdzie się urodził, do młyna, nad brzegami Skarpy, ku temu czemuś, co świeciło wysoko na niebie? Chciał żyć, pamięć mu wróciła w tym wysiłku ku życiu i zapragnął odetchnąć świeżem powietrzem równi. Biegł, by znaleść jakąś dziurę, jakiś otwór, którymby wydostać się mógł na słońce. Opanowało go oburzenie na ciemności i tę kopalnię, która więziła go, a teraz groziła nawet śmiercią. Pędził, a woda biła go po nogach i krzyżu. Ale im dalej się zapędzał, tem węższe były chodniki, tem więcej zesuwały się ściany, aż wreszcie począł się ocierać bokami o drewniane szalowanie. Nie zważając na to pędził zostawiając na ścianach płaty skóry.
Stefan i Katarzyna ujrzeli, jak niedaleko już od nich, zaklinował się w skały. Padł, złamał obie przednie nogi, ostatnim wysiłkiem powlókł się jeszcze parę metrów, ale nie mógł się zmieścić i został tak wściśnięty, konający. Wyciągnął okrwawioną szyję i przerażonemi oczyma szukał jeszcze wyjścia. Woda przewaliła mu się przez głowę. Wydał okrzyk, ten sam okrzyk, z jakim poginęły inne konie w stajni. Był to straszliwy, protestujący przeciw śmierci wrzask zwierzęcia ginącego pod ziemią, zdala od słońca. Wrzeszczał ciągle. Nie było to rżenie, ale przerywany dławieniem się wodą jęk, który przeszedł niebawem w odgłos jaki wydaje beczka napełniana, a potem nastała cisza.
— Weź mnie stąd! Boję się! Weź mnie! — wołała Katarzyna.
Widziała śmierć. Zapadanie się szachtu, woda, bloki lecące z góry, nic nie napełniło jej takim strachem, jak śmierć konia, jego krzyk, który brzmiał jej ciągle w uszach, tak że drżała na całem ciele.
— Weź mnie stąd! Weź mnie stąd! — wołała.
Porwał ją na ręce i poniósł. Czas też był najwyższy, bo gdy docierali do komina, woda sięgała im już karków. Musiał ją podtrzymywać, bo nie miała siły trzymać się stemplowania. Ale gdy dotarli do pierwszego poprzecznego chodnika, mogli trochę odetchnąć, gdyż nie było w niem jeszcze wody. Nie dała długo na siebie czekać, musieli iść dalej. Godzinami wspinali się, pędzeni od piętra do piętra przez wodę. Na szóstem, woda się zatrzymała i przez chwilę zdawało się, że opada nawet, ale niedługo poczęła znów szybko przybierać, a oni poszli wyżej na siódme i ósme piętro. Ponad sobą mieli jeszcze jedno tylko i z trwogą patrzyli na podnoszące się zwierciadło wody. Jeśli nie opadnie, to zginą, jak Bataille zduszeni o sklepienie z płucami zalanemi.
Co chwila zapadały się chodniki, całą kopalnię opanował jakby wir, a wnętrzności jej pękały pod naporem wody. Powietrze ściśnione na końcach galeryj rozrywało skały i wydostawało się z hukiem eksplozyj. Podobny łoskot wstrząsać musiał ziemię w okresie formowania się się jej skorupy. Dawna, podziemna walka rozgrywała się tu na nowo. Tak dziać się też musiało czasu potopu, który zalał ziemię i stworzył góry i doliny.
Katarzyna ogłuszona łoskotem składała ręce i prosiła:
— Nie daj mi umrzeć! Weź mnie stąd!
By ją uspokoić przysięgał Stefan, że woda nie przybiera już, że uciekają już od sześciu godzin, więc pomoc nadejdzie lada chwila. Mówił: sześć godzin, choć nie mógł obliczyć czasu. W rzeczywistości zużyli cały dzień na wdzieranie się z piętra na piętro.
Przemoczona, drżąca, spoczęła tu przez chwilę, rozebrała się, nie czując wstydu, wykręciła z wody odzież i ubrała się napowrót, by ją na sobie wysuszyć. Była bez trzewików, więc Stefan zmusił ją do wdziania jego sabotów. Mogli teraz spocząć, więc skręcili knot lampy, tak, że błyszczał jeno jak w lampce nocnej. Ale szarpiący ból w żołądkach przypomniał im o jedzeniu, o czem zapomnieli. Nie zjedli dotąd swej „kanapki“, znaleźli ją przesiąkłą wodą zamienioną w papkę i Katarzyna wpadła zaraz w gniew, gdy Stefan nie chciał wziąć połowy. Gdy zjedli, dziewczyna śmiertelnie znużona, zasnęła zaraz snem kamiennym. Stefan spać nie mógł, siadł oparł głowę na rękach i drzemał.
Ile godzin tak minęło, nie wiedział. Jedno wiedział tylko, to mianowicie, iż od chwili w otworze sztolni ukazała się czarna, ruchliwa woda. Z początku zjawiły się na ziemi wężyki, potem dziwaczne kształty jakby zwierza pełzającego, a wreszcie woda oblała nogi śpiącej. Przerażony wahał się jeszcze czy ją zbudzić, czy wyrwać ją okrutnie z tej szczęśliwej nieświadomości. Może śniła, że chodzi po łące, że jest wiosna? Zresztą dokądże uciekać? Myślał, i nagle przypomniał sobie, że ta droga w pokładzie Wilhelma ma połączenie w górze z poziomą galeryą wiodącą do górnej hali zjazdowej najwyższego piętra. A więc było wyjście! Pozwolił jej spać jeszcze chwilę, a potem uniósł lekko. Zadrżała:
— A więc znowu zaczyna się! — wyjąknęła!
— Nie, uspokój się! Przysięgam ci, jest wyjście!
By wyjść, musieli się zanurzyć po szyje w wodzie, potem poczęli się znowu spinać w górę kominem wyłożonym drzewem. Zrazu chcieli uwiązać na linie zwisającej jeden wózek, ale nie uczynili tego z obawy, że ściągnie drugi z góry i zginą od uderzenia. Zrezygnowawszy tedy z pomocy spinali się, raniąc sobie palce na belkach. Stefan szedł z tyłu i podtrzymywał Katarzynę głową, ile razy ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Ale po jakimś czasie trafili na drzazgę belki zamykającą przejście. Ziemia w tem miejscu ustąpiła ciśnieniu, droga była zamknięta. Szczęściem właśnie do tego miejsca przypierał poziomy chodnik boczny i zaraz też dostali się do niego.
Zdziwili się, ujrzawszy nagle światło. Jakiś człowiek krzyknął ze złością:
— A co... jak widzę... więcej jest jeszcze na świecie durniów podobnych do mnie!
Był to Chaval, któremu rumowisko zamknęło drogę, tak, że musiał się tu wrócić. Dwaj chłopcy, którzy poszli za nim, zostali po drodze ze zgniecionemi czaszkami, a Chaval ranny w łokieć miał jednak odwagę podpełznąć do nich, przeszukać im kieszenie i zabrać lampy. Ledwie to skończył, powała runęła i galerya za jego plecami zamknęła się.
Zaraz poprzysiągł sobie nie dzielić się zapasami z tymi nowymi przybyszami. Prędzej dałby się zabić, niż to miałby uczynić. Potem poznał przybyłych i zjadliwy uśmiech zjawił się na jego ustach.
— A, to ty Katarzyno! — zawołał. — Więc masz już dosyć swobody i wracasz do swego męża! Dobrze, dobrze, potańczymy sobie razem.
Udawał, że nie widzi Stefana, który zmartwiony spotkaniem osłaniał tulącą się doń dziewczynę. W końcu musiał się jednak pogodzić ze sytuacyą i spytał Chavala spokojnie, jakby się rozstali przed chwilą w najlepszej zgodzie.
— Nie wiesz, czy nie możnaby przejść dołem przez sztolnie:
Chaval drwił:
— Ach, przez sztolnie! Zapadły się, a my siedzimy w pułapce, pomiędzy dwoma murami... Mimo to jeśli jesteś dobry nurek, spróbuj... I owszem...
W istocie woda podnosiła się coraz wyżej, słychać było jej plusk, odwrót był odcięty. Chaval miał słuszność, siedzieli w pułapce, na końcu galeryi zamkniętej z przodu i z tyłu obsuniętemi skałami. Nie było stąd wyjścia.
— Widzę, żeś się namyślił zostać! — ciągnął Chaval dalej drwiąco. — I jest to zupełnie rozsądna myśl. Siedź tylko cicho, ja zapewne cię nie zaczepię. Wystarczy tu miejsca na dwu, zresztą wnet pokaże się, który z nas zdechnie, bo o pomocy, zdaje mi się, niema mowy.
Stefan odezwał się znowu:
— Możeby pukać... sądzę, że mogliby usłyszeć.
— Już się zmęczyłem pukaniem... ale spróbuj... ot tam jest kamień!
Stefan podniósł odłupany już przez Chavala kawałek piaskowca i począł w głębi galeryi pukać sygnał górniczy, używany w razie niebezpieczeństwa. Potem przywarłszy uchem do ściany nadsłuchiwał. Próbował ze dwadzieścia razy, ale zawsze nadaremnie.
Chaval tymczasem udawał, że z zimną krwią urządza się w nowem mieszkaniu, ustawił swe trzy lampy pod ścianą i zostawił jeno jedną zapaloną, dwie bowiem musiały służyć na potem, potem ułożył na belce dwa bochenki chleba. Był to jego bufet z którego czerpiąc oszczędnie mógł liczyć na przetrzymanie dwu dni bez zbytniego głodu. Obrócił się do Katarzyny i rzekł:
— Rozumie się, gdyby ci się bardzo jeść chciało, to powiedz... połowa jest twoja.
Milczała. Nieszczęście jej doszło dopiero teraz do ostatnich granic. Znowu byli obok niej obaj.
Poczęło się straszne życie we troje. Siedząc niedaleko siebie na ziemi nie przemówili długo ni słowa, tylko na gest jednego, drugi zgasił swą lampę, słychać było jeno plusk wody i grzmoty oddalone zwiastowały zapadanie się ostatnich chodników kopalni. Katarzyna zaniepokojona spojrzeniami Chavala, położyła się przy Stefanie. Zafrasowali się jeno gdy trzeba było otworzyć lampę, by zapalić drugą. Ale cóż to szkodzi, lepiej zginąć odrazu pomyśleli i otwarli. Nic się nie stało, nie było gazów. Położyli się znowu i leżeli przez parę godzin.
Na szelest zwrócili głowy i spostrzegli, że Chaval zabiera się do jedzenia. Ułamał kawałek chleba i żuł go powoli, walcząc z żądzą połknięcia wszystkiego. A oni patrzyli nań szarpani głodem.
— Więc nie chcesz? — spytał Chaval Katarzyny — źle robisz!
Spuściła oczy, by nie uledz pokusie. Bolało ją tak w żołądku, że miała pełne łez oczy. Ale wiedziała czego Chaval chce. Już tego ranka, gdy wróciła do roboty, musnął ją wąsami po karku. Zazdrość go poczęła trapić, pożądał jej widząc ją u boku innego. W oczach jego ujrzała znane sobie dobrze błyski, które poznała poraz pierwszy wówczas, gdy obił ją pięściami zarzucając, że ma stosunek miłosny z lokatorem matki. A drżała na myśl co się stanie, gdyby się doń zbliżyła. Rzuciliby się na siebie w tej norze, gdzie byli zamknięci we troje.
Stefan umarłby raczej niż miałby prosić Chavala o kawałek chleba. Milczenie ciężyło im teraz strasznie, jednostajnie płynące minuty beznadziejnie długimi zdały im się wiekami.
Już cały dzień siedzieli razem, druga lampa poczęła gasnąć, zapalili trzecią.
Chaval rozłamał drugi chleb i zamruczał:
— Chodźże głupia!
Katarzynę wstrząsnął dreszcz. Stefan odwrócił się, by jej nie krępować. Gdy się nie ruszała szepnął wreszcie:
— Idź!
Popłynęły jej z ócz łzy tłumione dotąd, płakała długo i nie miała nawet siły wstać, nie wiedziała już czy się jej chce jeść, gdyż ból szarpał całem jej ciałem. Stefan wstał, chodził po galeryi, pukał bez skutku i miotał się wściekły, że los zmusił go przeżyć resztkę życia tutaj, razem z przeklętym rywalem. Czyż nie było nawet tyle miejsca by zginąć zdala od siebie? Zrobiwszy dziesięć kroków, musiał zawracać, by nie natknąć się na tamtego. Ach, a ta nieszczęśliwa dziewczyna, myślał, czyż aż do grobu mieli się spierać o nią, Stanie się własnością tego, kto przeżyje, a on przeżyje ten drab i zabierze mu ją. Godziny mijały, było coraz to nieznośniej i powietrze zatruwały wyziewy wydzielin, gdyż musieli wszyscy załatwiać w galeryi swe potrzeby naturalne. Dwa razy rzucał się Stefan na skały jakby je chciał rozbić pięściami.
Minął znowu dzień, Chaval siadł obok Katarzyny i podzielił się z nią resztką chleba. Żula go powoli, a Chaval za każdy kęs kazał sobie płacić jakąś czułością, opanowany żądzą posiadania jej tu, w oczach tamtego. Nie broniła się wyczerpana, ale gdy Chaval chciał ją posiąść, jękła:
— Puść, gnieciesz mnie!
Stefan, który się odwrócił do ściany, by nie widzieć, zerwał się na równe nogi.
— Puść ją, do stu tysięcy!...
— Cóż cię to obchodzi? — spytał Chaval.
— Ona jest moją żoną i basta!
I znowu tulił ją do siebie, wyzywająco przyciskał wąsy do jej ust.
— Proszę cię, wynoś się! — mówił do Stefana.
— Zrób nam tę przyjemność i patrz na ścianę, gdy będziemy oddawali się czułościom małżeńskim.
Stefan wrzasnął rozszalały z gniewu:
— Puść ją, albo cię zabiję!
Chaval wstał prędko, gdyż po syczącym tonie w głosie Stefana poznał, że chce zrobić raz koniec wszystkiemu. Śmierć szła za powoli, przedtem jeszcze jeden musiał ustąpić miejsca drugiemu. Był to stary spór, wytoczony jeno na nowo tu, pod ziemią, gdzie obaj niedługo spoczną obok siebie. Mało było miejsca, nie mogli nawet podnieść pięści nie kalecząc ich o ściany i o powałę.
— Pilnuj kości! — krzyknął Chaval.
— Tym razem ja ciebie położę! Stefana opanował szał, oczy mu zaszły krwią, a piersi rozpierała żądza mordercza, fizyczna potrzeba, wyrywająca się zeń mimowoli pod parciem dziedzicznego przymusu. Chwycił ze ściany, kruchej w tem miejscu wielki kawał łupku obruszał go, wydarł i naraz obu rękami cisnął, a złom skalny roztrzaskał się na czaszce Chavala.
Chaval, który nie miał czasu uskoczyć, padł na twarz, mózg trysnął z jego czaszki na sklepienie, a pod ciałem utworzyła się natychmiast wielka kałuża krwi. Lampa drżącem światłem oświetlała teraz zwłoki na ziemi, podobne do bryły węgla.
Stefan pochylony naprzód patrzył na trupa. Więc stało się, zabił. W myśli stanęły mu walki, które z sobą toczył, daremne zwalczanie jadu, drzemiącego w jego organizmie, jadu alkoholu. Dziś był jeno z głodu pijany, ale dawny szał pijacki rodziców zrobił swoje. Włosy mu powstały na głowie na widok dokonanej zbrodni, ale serce wbrew wszystkiemu biło radośnie. Zaspokoiło potrzebę dawną, trawiącą. W końcu uczuwał dumę, dumę zwycięscy. Zjawił mu się zabity przez dzieciaka mały szyldwach. Tak i on zabił.
Ale Katarzyna wydała okrzyk przerażenia.
— Boże! Zabity!
— Żal ci go? — spytał dziko.
Bąkała coś, zachwiała się i padła mu w ramiona wołając:
— Zabij mnie! Zabij siebie! Gińmy!
Trzymała go za szyję, a on tulił ją do siebie. Mieli nadzieję, że umrą lada chwila, ale śmierci nie spieszyło się, puścili się z objęć, dziewczyna zakryła oczy, a on wyciągnął ciało z galeryi i pchnął je na dół. Trudno byłoby żyć z trupem pod nogami. Przerazili się słysząc jego plusk w wodzie. Więc cały już komin zapełniła woda? Ach tak, ujrzeli, że wpływa do ich galeryi.
Potem zaczęła się inna walka. Ostatnia lampa zużyła swą oliwę, na to, by oświetlać ciągle wznoszącą się wodę. Dochodziła im teraz do kolan. Podłoga galeryi wznosiła się w górę, więc pobiegli w głąb, co przydłużyć im mogło życie o godzinę. Ale wnet dogoniła ich woda i sięgła biódr. Oparci plecami o ścianę patrzyli jak przybiera bez końca. Gdy dosięgnie ich ust... zginą. Wisząca u stropu ostatnia lampa dogasając rzucała czerwone błyski, na wodzie drgał krąg coraz to mniejszy, jak gdyby światło rozpuszczało się w złowrogiej cieczy. Nagle zapanowała ciemność, lampa zgasła gdy wypiła ostatnią kroplę oliwy, zapadła noc, grobowa noc, wśród której zasną i nie ujrzą nigdy słońca.
— Przeklęta noc! — krzyknął Stefan.
Katarzynie zdawało się, że ciemność wyciąga po nią ręce, przytuliła się więc silniej do niego. Powtórzyła przysłowie górników:
— Śmierć gasi lampę.
Ale opanowała ją gorączka życia, żądza ocalenia. On począł żeleźcem lampy drążyć wyłom w łupku, a ona pomagała mu rękami. Po długiej pracy wydłubali rodzaj ławki i wyciągnęli się na nią. Siedzieli teraz z nogami zwieszonemi na dół oparci plecami o skałę, a woda opłukiwała już tylko ich podeszwy. Ale musieli pochylać głowy i to ich męczyło. Niedługo poczuli zimne dotknięcie na kostkach, fala wzbierała ciągle. Ławka oślizła wilgocią i musieli trzymać się rękami, by nie spaść. Jakże długo, myśleli, przyjdzie im jeszcze czekać na śmierć w tej niszy. Najwięcej gnębiła ich ciemność, w której nawet śmierci widzieć nie mogli. Cisza panowała straszliwa, woda nawet nie pluskała już, czuli jeno pod sobą ciągłe wzbieranie, ciche, jednostajne, okropne.
Mijały godziny czarne jedna za drugą, a nie mogli ich nawet mierzyć, gdyż coraz bardziej zatracali poczucie czasu. Wśród mąk mijał jednak szybciej, zamiast, by im się dłużył jak sądzili. Myśleli, że siedzą w galeryi dopiero dwa dni i noc, gdy w rzeczywistości trzeci już dzień miał się ku schyłkowi. Znikła wszelka nadzieja ratunku. Tutaj dostać się nie mógł nikt, a choćby nawet woda opadła, głód zakończy niebawem życie obojga. Chcieli po raz ostatni dać sygnał, ale kamień został w wodzie. Zresztą i na cóż? Któż usłyszy?
Katarzyna pogodziła się z losem i bolącą głowę oparła o ścianę. Nagle hałas jakiś przejął ją drżeniem.
— Słuchaj! — zawołała.
Stefan myślał zrazu, że mówi o szmerze wody. Więc, by ją uspokoić rzekł:
— To ja poruszyłem nogą.
— Nie, nie to!... Tam... w tym kierunku!
Przytuliła twarz do ściany. Uczynił to samo. Przez kilka sekund słuchali. Usłyszeli nagle trzy uderzenia w równych odstępach. Ale wątpili jeszcze, sądząc, że ich uszy łudzą. Może to zapadały się chodniki dalekie, lub pękały złoża węgla? Zresztą, czemże pukać?
Stefan w padł na pomysł.
— Masz saboty, zdejm i zapukaj obcasem.
Zapukali i znów nadsłuchiwali. Odpowiedziały im trzy stuknięcia w równych odstępach. Dwadzieścia razy powtarzali sygnał i dwadzieścia razy otrzymali odpowiedź. Zapłakali, uściskali się i omal przytem nie pospadali do wody. Wreszcie pospieszyli z pomocą towarzysze. Zapomnieli z radości o mękach czekania i głodu jakby wybawcy potrzebowali jeno przebić palcem ścianę, by się do nich dostać.
— Ach! — zawołała Katarzyna wesoło. — Co za szczęście, żem oparła głowę!
— O, ty masz wyborny słuch! — odparł. — Ja nie dosłyszałbym!
Od tej chwili zmieniali się. Jedno zawsze nadsłuchiwało, gotowe odpowiedzieć na każde stuknięcie, drugie spoczywało tymczasem. Niedługo usłyszeli stuk kilofów, rozpoczynano przekop, spieszono im na pomoc! Nie stracili ni jednego stuknięcia. Ale wnet posmutnieli, śmiali się jeszcze coprawda, ale jedynie dlatego, by się wzajem oszukać. Rospacz ogarnęła ich znowu. Zbliżano się jakby od strony Requillart, zdawało się, że galeryę poczęto u góry i robota postępuje skośnie w dół ku nim. Słychać było trzy kilofy. Mówili coraz mniej, myślą starając się obliczyć grubość bloku węgla dzielącego ich od kopiących. Liczyli cicho ile dni potrzeba jeszcze... Ach tyle dni! Pomrą niezawodnie do tego czasu! I osmuceni odpowiadali już na sygnały bez nadziei parci jeno instynktowną potrzebą ruchu i świadczenia, że żyją jeszcze.
Minęły znów dwa dni, nadszedł dziesiąty dzień niewoli. Woda zatrzymała się u ich kolan, nie opadała, nie przybierała, a członki im martwiały w lodowatej kąpieli. Wyciągali nogi z wody, ale trudno je było trzymać podniesione dłużej jak godzinę, gdyż drętwiały i musieli spuszczać je napowrót. Co dziesięć minut musieli się poprawiać na oślizłem siedzeniu, przyczem skała kaleczyła im plecy i głowy, już i tak obolałe od przygarbionej pozycyi, w jakiej trwać musieli pod niskiem sklepieniem. Powietrze psuło się coraz bardziej i gęstniało zgniecione w tym dzwonie nurkowym w jakim się znaleźli. Oszołamiało ich i wydawało im się, że głosy ich dochodzą zdala, a w uszach huczało i tętniło, jakby pędziło ustawicznie ogromne jakieś stado, lub padał gruby grad.
Zrazu Katarzynę szarpał głód, więc przyciskała do piersi chude ręce i wydawała jęki żaląc się, iż obcęgi jakieś rozdzierają jej żołądek. Stefan cierpiał także i macał w koło rękami za czemś coby mogli zjeść. Wreszcie natrafił na kawałek zbutwiałego drzewa. Rozskubał je paznokciami i dał Katarzynie, która okruchy chciwie połknęła. Dwa dni żyli tem drzewem, zjedli je do ostatniej drzazgi i czuli się nieszczęśliwi, gdy go zabrakło. Kaleczyli sobie ręce, by wydrzeć drugi kawałek, ale było mocne, oparło się. Gdy bóle znów się pojawiły, ułagodzili je pasem skórzanym Stefana. Stefan pogryzł go na kawałki, które potem ona żuła i łykała. Zajęto to przynajmniej ich szczęki i dało wrażenie jedzenia. Zjadłszy pas poczęli ssać płótno ubrania.
Ale niedługo zmniejszyły się ataki kurczów, zmieniły się w ciągły, tępy ból, któremu towarzyszyła szybka utrata sił. I bez wątpienia, byliby już pomarli, gdyby nie obfitość wody. Pochylali się poprostu i czerpali w dłoń, co powtarzali ciągle, nie mogąc ugasić straszliwego pragnienia.
Siódmego dnia Katarzyna wyciągnąwszy rękę po wodę trąciła o jakiś przedmiot.
— Pomacaj no to — rzekła — cóż to być może?
Stefan szukał w ciemności.
— Nie wiem, może płótno od wentylatora.
Napiła się, ale gdy sięgła po raz drugi trafiła na ów przedmiot. Wydała okrzyk strachu.
— To on... Boże!
— Kto?
— Ach on! Wiesz przecie! Uczułam jego wąsy na ręce.
Były to zwłoki Chavala, przypłynęły aż tu do nich z prądem. Stefan uczuł też wąsy, rozbity nos i wstrząsnął nim dreszcz, a Katarzyna dostała mdłości i zwymiotowała wypitą wodę, zdawało jej się bowiem, że się napiła krwi. Wszystko to, była teraz krew Chavala.
— Czekaj, — bąknął — odsunę go.
Kopnął trupa tak, że odpłynął, ale niedługo uczuł, że trąca o jego nogi.
— Idź do licha! — zawołał.
Potem dał za wygraną. Prąd niósł tutaj zwłoki, Chaval nie chciał się oddalić, dręczył ich dalej, zatruwał im powietrze. Przez cały dzień nie pili walcząc z pragnieniem, woląc raczej umrzyć. Ale następnego zwyciężyła konieczność. Odpychali trupa przed zaczerpnięciem, potem pili. I na cóż było go zabijać, gdy nawet po śmierci rozdziela ich ciągle, jako trup jeszcze będzie tu się wciskał i przeszkadzał ich uściskom.
Znowu minęły dwa dni. Przy każdym ruchu Stefan czuł trącanie zwłok jak szturchnięcie łokciem sąsiada dającego znać, że jest. Zrazu zwidywał się Stefanowi w strasznej wizyi, potem wydało mu się, iż go nie zabił, ale tamten chce go kąsać w nogę. Katarzyną wstrząsały teraz ataki płaczu, po których następowało długotrwałe wyczerpanie. Wreszcie zapadła w śpiączkę, z której zbudzona wybąknąwszy parę słów zasypiała na nowo. Obawiając się, by nie spadła i nie utonęła objął ją w pół. Sam już tylko odpowiadał na sygnały wybawców. Zbliżali się, słyszał kilofy za plecami. Ale wnet stracił siły do pukania. I na cóż się męczyć, wiedział, że są i pracują. Zobojętniały na ocalenie, siedział odrętwiały, nie myśląc o niczem, czekając na coś.
Jedna okoliczność uczyniła pobyt ich w galeryi znośniejszym nieco. Woda opadła i ciało Chavala odpłynęło. Przytem dziewiąty już dzień pracowano nad ich ocaleniem. Z roskoszą poczęli chodzić po galeryi, gdy nagle silne wstrząśnienie obaliło ich na ziemię. Szukali się w ciemnościach, objęli i trzymali długo drżąc ze strachu czy katastrofa nie rozpoczyna się na nowo. Ale cisza panowała. Nawet stuk kilofów ustał.
Siedzieli obok siebie w kącie galeryi. Nagle Katarzyna poczęła się cicho śmiać.
— Pięknie musi być na dworze... Chodźmy!
Stefan usiłował walczyć z szaleństwem, ale zwolna omraczało mu zmysły i począł zatracać świadomość rzeczywistości. Katarzynę owładnęła potrzeba ruchu i mówienia. Miała teraz gorączkę, szum w uszach zdawał jej się szelestem wody w rzece i śpiewem ptaków. Tak pachniały kwiaty. Latały jej żółte płaty przed oczami, więc zdało jej się, że stoi nad kanałem pośród pól pszenicy dojrzałej w piękny, słoneczny dzień.
— O, jak ciepło! — mówiła. — Chodź, obejmij mnie! Nie odchodź!
Przytulił ją do piersi, a dziewczyna odzyskując pół przytomności szczebiotała:
— Jakże byliśmy głupi czekając tak długo? Od pierwszej chwili pokochałam cię i tyś to widział, nie śmiałeś tylko... A pamiętasz potem u nas... gdyśmy to zasnąć nie mogli i leżeli na wznak dysząc ciężko paleni pragnieniem uściskania się.
Udzieliła mu się jego wesołość, począł żartobliwie wspominać niemą miłość wzajemną.
— A raz uderzyłaś mnie! O, pamiętam! Dałaś mi w twarz!
— Dlatego, bom cię kochała! — szepnęła.
— Wiesz, broniłam się, by o tobie nie myśleć, mówiłam sobie, że między nami wszystko skończone, a jednak czułam, że przyjdzie nasz dzień, w którym się posiędziemy... brakło jeno szczęśliwej sposobności, wypadku szczęśliwego, prawda?
Zadrżał, chciał otrząść się z tego strasznego snu. Potem rzekł:
— Nic nie jest nigdy stracone, potrzeba jeno odrobiny szczęścia i wszystko rozpoczyna się na nowo.
— Więc weźmiesz mnie już do siebie! O, co za szczęśliwy wypadek!
Omdlała na pół osunęła się na ziemię, a głos jej przycichł. Przerażony przytulił ją do siebie.
— Czy cię boli? — spytał.
— Nie, nie boli! Czemuż ma boleć?
Pytanie jego zbudziło ją z marzeń. Spojrzała przerażona w ciemność i załamała ręce:
— O Boże, Boże! — łkała znów — Jakże ciemno!
Znikły jej z przed oczu pola, nie czuła zapachu kwiatów, nie słyszała śpiewu skowronków, ujrzała znów czarną norę, uczuła zatrute powietrze. Dołączyła się do tego zabobonna dziedziczna trwoga przed „czarnym hajerem “, który chodzi po kopalni i kręci karki rozpustnym dziewczętom.
— Słyszałeś? — szepnęła.
— Nie, nic nie słychać.
— Ależ tak... wiesz... on... Patrz tam! Przecięto arteryę ziemi, a on mści się i zalewa wszystko krwią... Patrz tam stoi on! Czarniejszy od nocy. O, boję się! Boję się! Weź mnie stąd!
Umilkła, ale drżała ciągle. Potem rzekła:
— Nie, to nie on... to... tamten!
— Jaki tamten!
— Ten, co zawsze jest z nami... ten... zabity!
Zwidywał jej się Chaval, opowiadała o nim, o życiu jakie wiodła u niego, o jednym dniu, kiedy to był tak dobry w Jean Bart i o tylu, tylu dniach bicia po twarzy, plecach, o karesach równie strasznych jak plagi.
— Mówię ci, że on wróci, że zawsze będzie nam przeszkadzał!... Wróci, zazdrość nim owładnie i wróci! O, odpędź go! Weź mnie do siebie i nie opuszczaj!
Rzuciła mu się na szyję, szukała ustami jego ust i przyciskała do nich wargi namiętnie. I znowu rozwiały jej się przed oczyma ciemności, marzyła o słońcu, szczebiotała jak zakochana dziewczyna. Drżał czując ją tak blisko w pół nagą, bo okrytą jeno podartym kaftanem i spodniami, objął ją i wreszcie, w tych czeluściach grobowych, na łożu z błota przeżyli swą noc miłosną. Nie mogli umrzyć nie zaznawszy szczęścia, nie zaspokoiwszy pożądania, nie spełniwszy po raz ostatni przed śmiercią nakazu życia, które zmusza stwarzać życie. Zwątpiwszy we wszystko, kochali się nad grobem.
Potem nic się nie działo już. Stefan siedział ciągle w tym samym kącie na ziemi, trzymając na kolanach nieruchomą Katarzynę. Mijały godziny. Myślał, że śpi, ale dotknąwszy pojął, że umarła, mimo to nie ruszał się, bojąc się ją zbudzić. Pomyślał o tem co mu powiedziała o swej dojrzałości płciowej, która przyszła nareszcie. Rozczuliła go myśl, że był jedynym mężczyzną, któremu się oddała nie jako dziecko, ale dojrzała kobieta, dobrowolnie, z miłości. Może zaszła w ciążę, pomyślał. Osłabł bardzo, nie mógł chodzić, zostało mu jeno tyle siły, by podnieść rękę i przekonać się co jakiś czas, że jest z nim, że to nie był sen. Leżała zimna i sztywna. Zatracił świadomość wszystkiego, nie widział już nawet ciemności, nie pamiętał czy czas mija. Znalazł się gdzieś poza tem wszystkiem. Pukało coś wprawdzie silniej koło jego głowy, ale nie odpowiadał, bo nie wiedział co to znaczy. Jakiś urywek snu zamajaczył mu w głowie i znikł. Na sekundę ujrzał idącą i stukającą sabotami Katarzynę. Nie ruszył się przez dwa dni, czując jeno od czasu do czasu dziewczynę przy sobie.
Nagle doznał wstrząśnienia, zabrzmiały głosy, bryły kamienia stoczyły mu się pod stopy, zapłakał ujrzawszy lampę i mimo, iż go raziło światło wodził za niem oczyma i śmiał się... Wyniesiono go i wlano w gardło bulionu rozważywszy zęby. Dopiero w galeryi Requillart poznał kogoś, pochylającego się nad nim, i oto rewolucyonista-robotnik i sceptyczny przełożony Negrel zarzucili sobie ręce na szyje, objęli się i ucałowali łkając, wstrząśnięci owem poczuciem braterstwa, które mimo wszystko tkwiło na dnie ich dusz.
Maheude przypadła do zwłok Katarzyny i łkała długo żałośnie. Wynoszono teraz jedne zwłoki po drugich, Chavala, którego, jak sądzono, zabiła belka spadająca, chłopca i dwu również zabitych przez gruz hajerów z wypłukanymi z czaszek mózgami, nabrzmiałych wodą. Kobiety rozszalałe darły na sobie suknie i drapały się po twarzach. Przyzwyczaiwszy Stefana do światła i wlawszy mu w usta nieco rosołu wyniesiono go na wierzch. Wyglądał jak szkielet, miał białe włosy a tak straszny był, iż się rozstępowano przed jego noszami. Nawet Maheude odwróciła oczy od córki i patrzyła za nim osłupiałym wzrokiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.