Grzegorz z Sanoka (Papi)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grzegorz z Sanoka |
Pochodzenie | Światełko. Książka dla dzieci |
Wydawca | Spółka Nakładowa Warszawska |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Na szerokiej drodze, ciągnącej się wśród pól, ogołoconych już ze złotych kłosów żyta, ukazały się dwie postaci: mężczyzna w wieku podeszłym i chłopię niedorosłe. Obaj byli widocznie mieszkańcami, jeśli nie wsi, którą mijali to jakiej innej, ubiór ich świadczył o tem... Stary podpierał się grubym, sękatym kijem, od czasu do czasu wzdychał ciężko, chłopiec rozglądał się ciekawie wokoło.
— No, rzekł stary — to i rozstać się nam trzeba; ja dalej iść nie mogę, choćbym i chciał. Ciężka ci dola naznaczona, lecz sam się do niej rwiesz, a ja ci nic dać nie mogę. Mam-ci wprawdzie chatę i gruntu kawałek, ale tego nie urwę przecie i nie sprzedam, bo w chacie jeszcze pięcioro żywić trzeba. Nie zapomnij, żeś synem prostego kmiecia, nie zapomnij braci twoich i tej wioski, gdzieś pierwszy raz słońce ujrzał, gdzie stoi chata twoja, gdzie mogiła twej matki. Gdy nad księgami z paniętami zasiędziesz, gdy z tych ksiąg mądrości się nauczysz, nie pogardzaj ty swemi, nie zaprzej się tych, co z pługiem po roli chodzą, bo i oni uczciwie pracują i oni potrzebni na tej ziemi... Niechaj nauka uczyni cię tylko mądrym i dobrym, abyś mógł przez nią kiedyś bliźnim twoim drogę do szczęścia otwierać, a starego ojca serce rozradować, zanim jeszcze do grobu pójdzie.
— Ha idzże już teraz sam, ja stary dalej iść nie mogę, — rzekł znowuż.
Chłopak płacząc pochylił się do kolan ojca, uścisnął je, poczem rozstali się; stary podążył ku wsi, której chaty, teraz gdy mgły opadły, ukazały się za polami, chłopak poszedł naprzód dalej.
Kilkakrotnie obejrzeli się za sobą, kilkakrotnie przystanęli, by popatrzeć na siebie, nakoniec stracili jeden drugiego z oczu. Chłopak zrazu szedł zwolna, smutny, zadumany, ciągle przystawał i ku wiosce patrzał, jakby mu jej żal było, lecz po niejakim czasie rozweselił się zupełnie.
Około południa spoczął pod drzewem przy drodze, napił się wody ze strumienia, który toczył się wśród łąk; posilił się chlebem i serem, co mu ojciec dał jeszcze w chacie i znowuż powędrował dalej, wesoły, a gdy noc nadeszła, ułożył się do snu w suchym rowie. Nazajutrz równo ze świtem, równo ze skowronkiem zerwał się ze swego niezbyt miękiego łóżka, i puścił się znowuż między łąki, pytając przechodniów o drogę do Krakowa.
Tak było przez dni parę, lecz wesołość poczęła go jakoś opuszczać; spostrzegł ze strachem, że pieniądze, jakie mu ojciec dał na drogę, wyczerpują się, a gdy pytał o drogę do stolicy, to ludzie odpowiadali mu ze śmiechem:
— Ho, ho, do Krakowa! zajdź ty pierwej do Wieliczki, a potem o Kraków pytaj.
Podarły się chłopcu chodaki, pospadały z nóg, i boso dalej wędrować musiał, kamienie kaleczyły mu nogi, raz nawet tak sobie rozkrwawił stopę, iż obwiązać ją musiał szmatą, którą mu z litości dała jakaś kobieta, idąca tą samą co i on drogą. Coraz mu ciężej było i zrazu szedł od świtu do południa, bez odpoczynku, teraz co godzina wytchnąć musiał, bo czuł, że padnie w drodze, jeśli nie spocznie.
Smutne myśli poczęły się lądz w głowie, zwątpienie wkradać do serca.
— A może ja nie dojdę do Krakowa, może zamrę gdzie w drodze, i stolicy nie ujrzę, ojca nie rozraduję, ale zasmucę go ciężko, gdy mu powiedzą, że umarłem na drodze. A choć dojdę do stolicy, to zbiedzonego, odartego, może nie przyjmą do szkoły i trzeba będzie wrócić do wsi ze wstydem.
Głód nieraz dobrze też dokuczył chłopcu. Czasami prócz kawałka chleba nic cały dzień nie włożył do ust. Smutno ciężko było mu na duszy, przecież nie oglądał się za siebie, nie pytał, czyby nie lepiej było zawczasu wrócić do domu, tylko szedł wciąż naprzód. Cierpiał, lecz się nie skarżył, patrzał z trwogą w przyszłość, ale nie cofał się...
Nareszcie po wielu dniach znużenia i głodu, wieczora jednego ujrzał jakieś mury, jakieś wieżyce i dachy przed sobą, a gdy zapytał przechodniów, co to za miasto, powiedziano mu, że to Kraków. Więc dobił się wreszcie do celu, więc nie umarł w drodze, więc może go przyjmą do szkoły i uczyć się będzie i mądrym zostanie.... W głowie mu szumiało, w oczach mroczyło, puścił się wolnym krokiem ku stolicy. Gdy dostał się w gwarne ulice miasta, sam nie wiedział, co się z nim dzieje; wzrokiem nawpół przytomnym rozglądał się wokoło. Blady ze zmęczenia, maleńki, wychudły, odarty, z pokrwawionemi szmatami na nogach, mógł litość budzić i budził ją istotnie. Przechodzący przypatrywali mu się z ciekawością i ze współczuciem, niejeden szepnął „biedactwo!“ Niespodziewanie uczuł czyjąś rękę na ramieniu. Obejrzał się, za nim stał młody ksiądz: czarna długa suknia to wskazywała. Taka dobroć, taki pokój, taka powaga malowały się na jego twarzy, iż chłopiec odrazu nabrał zaufania do tego nieznajomego.
Dobry to musi być jakiś człowiek — pomyślał — źle mu z oczów nie patrzy.
— Tyś tu obcy, szukasz kogoś? — spytał nieznajomy głosem słodkim, łagodnym.
— Szukam szkoły — odparł śmiało chłopiec — przywędrowałem tu zdaleka, by się uczyć w akademii. Tu zdjął z głowy kapelusz i pokłonił się.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Pierwej trzeba ci przygotować się do akademii, lata całe uczyć się i uczyć wciąż, zanim do niej cię wpuszczą. W akademii dorośli się uczą, ludzie już pod wąsem, a ty jeszcze mały.
— To i co, kiedyś przecie będę duży.
— A nie przestrasza cię to, że tyle lat siedzieć w szkole będziesz musiał, że kiedy inni będą swawolić po łąkach, ty będziesz musiał w izbie nad książką ślęczeć? — zapytał nieznajomy, badawczo patrząc chłopcu w oczy.
Chłopak ruszył ramionami.
— A potom przecie mil tyle wędrował, by się uczyć, jabym całe życie chciał ino nad książką siedzieć.
— Ileż ty masz lat?
— Dwanaście.
— Imię twoje?
— Grzegorz.
— Skądże ty jesteś? masz rodziców?
— Z pod Sanoka pochodzę, ojca mam, pozwolił mi iść do Krakowa, gdy o to poprosiłem, ale powiedział, że pieniędzy na naukę nie da, bo nie ma.
Nieznajomy popatrzał ze współczuciem na dziecko.
— Trudne będziesz miał życie — rzekł po chwili — no, ale tak niejeden tu przyszedł i radzi sobie. Uczyłeś ty się już czego?
Grześ podniósł czoło.
— Umiem pisać, czytać, rachować, no i śpiewać trochę — odrzekł śmiało — chodziłem do szkoły parafialnej w Sanoku.
Nieznajomy pogładził jego płowe włosy.
— Zobaczymy, zobaczymy — odparł — w szkole zdasz egzamin z tego, co umiesz. Chodź! poprowadzę cię do szkoły.
Na jednej z bocznych ulic wznosił się piękny murowany budynek, schludny i duży.
Gdy weszli do niego, znalazł się Grześ w obszernej izbie. Stały tutaj ławy, w których siedzieli chłopcy, naprzeciwko wznosiła się katedra. Zasiadł w niej ów ksiądz i podał księgę. Malcy nadstawili uszy, czekając, jak Grześ jąkać się zacznie, gdy ku ogólnemu zdziwieniu chłopak przeczytał zupełnie gładko całą stronicę; ksiądz go pochwalił, kazał mu potem pisać, i z kaligrafiją się powiodło. Twarze chłopców zmieniły wyraz: ci, którzy uśmiechali się złośliwie, a byli to po większej części nieucy, spochmurnieli, poczęli szeptać: „bosak, bosak,“ wskazywali z pogardą owinięte szmatami nogi nowego kolegi, wytartą jego sukmanę, poszturgiwali go. Grześ słyszał ich docinki, widział drwiące uśmiechy, czuł poszturgiwania, lecz nic sobie nie robił z tego. Tak był uszczęśliwiony pochwałą księdza, że się uśmiechał do złośliwych malców i odpowiadał: „czekajcie! będą i buty.“
Ale nie wszyscy tak byli źle dla Grzesia usposobieni, kilku uścisnęło mu dłoń przychylnie.
— Ho! ho! pewnikiem ty będziesz prymus między nami — mówili — tak gładko żaden nie czyta, — a Grzesiowi się zdało, że rośnie ze szczęścia.
Tegoż jeszcze dnia syn ubogiego kmiecia z pod miasta Sanoka zapisany został do grona uczniów szkoły św. Anny. Łagodna a przytem rozumna jego twarzyczka, zdolności, jakie okazał, zjednały mu łaski księdza, który był przełożonym tej szkoły. Gdy dziatwa szkołę opuściła, przywołał chłopca i powiódł go z izby szkolnej do swej celi, która na tym samym korytarzu się znajdowała.
— O mieszkanie się nie troszcz — rzekł, wszedłszy do siebie — dam ci kąt do spania, tylko o obiedzie pomyśleć trzeba, ale na to poradzimy, będziesz żył jak wielu, z jałmużny.
Na bladą twarzyczkę Grzesia wybiegł rumieniec.
— Z jałmużny? powtórzył pytającym tonem.
— Zaraz ci objaśnię; teraz południe, pójdziesz po obiad; ci wszyscy, którym z domu nie przysyłają pomocy z jałmużny żyją; mieszczaństwo krakowskie jest poczciwe. — To powiedziawszy, zakrzątał się po celi i niebawem przyniósł Grzesiowi glinianą miskę, łyżkę drewnianą i jakąś kartkę.
— Idź z tem na ulicę, zastukaj do pierwszego domu za kościołem, pokaż kartkę, a jeść ci dadzą; znam ludzi, którzy tam mieszkają, liczną mają dziatwę, pożywisz się przy niej.
Grześ patrzał na księdza, spoglądał na miskę i nie odpowiadał; nagle z oczu jego łzy trysnęły.
— I czegoż płaczesz? spytał ksiądz, wszakże życzenia twoje spełnione, uczyć się będziesz.
Chłopak już połknął łzy, skłonił się do nóg księdzu, wziął miskę, łyżkę i kartkę i wyszedł z celi. Jeść mu się chciało, ale myśl, iż żebrać ma, przykrą mu była więc nie spieszył, szedł zwolna, z głową smutnie ku piersiom opuszczoną. Nareszcie minął bramę gmachu szkolnego i ujrzał się na ulicy, tu zatrzymał się, stanął pod ścianą, i zadumał się nad dolą swoją. Wtem ujrzał kilku z kolegów z łyżkami i miskami wysuwających się z bramy szkolnej i dążących do jednego z domków położonych wśród zielonych ogrodów. Zastukali do drzwi; rozwarły się podwoje i z jednych wysunęła się jakaś mała dziewczynka z garnuszkiem w ręku, uśmiechnęła się do stojącego w progu żaka i nalała mu ciepłej zupy na miskę; z drugich wyszła jakaś sędziwa niewiasta, z innych grzeczne chłopię, ani jeden z malców z próżną miską nie odszedł. Grześ patrzył i czuł miłe wzruszenie w sercu, piękny bo też był to obraz patrzeć, jak miasto pomaga dziatwie, by na ludzi wyrosła; teraz już go nie bolało tak, iż prosić musi, posunął się w ulicę i do domu wskazanego przez księdza zastukał, ale bardzo lekko; otworzono mu wszakże natychmiast, w progu ukazała się rumiana, uśmiechnięta dobrotliwie kobieta.
— Cóż tak kołaczesz nieśmiało? — spytała, — czy się boisz, czy się wstydzisz? pewnoś w Krakowie nieoddawna.
Grześ w miejsce odpowiedzi podał kartkę księdza. Kobieta na nią nie spojrzała.
— Nie masz się czego bać — ciągnęła dalej — i wstydzić się nie masz czego... My wam dziś dajem, potem wy nam dawać będziecie, wprawdzie nie strawy na miskę, lecz coś droższego, czego złotem nie opłacisz... dacie nam naukę, mądrość, światło. Kto wie, może ty kiedyś wnuki moje uczyć będziesz. To powiedziawszy, wskazała chłopcu drzwi do sieni wiodące i za chwilę Grześ siedział w dużej izbie przed stołem, białym obrusem zasłanym, nad miską pełną krup suto okraszonych.
I cóż to za dzień uroczysty w akademii krakowskiej? Czy rocznicę jej istnienia obchodzą, czy inne jakie święto? Na dziedzińcu pełno służby bogato przybranej; rżą rumaki, a ludzie gwarzą; lecz ludniej jeszcze wewnątrz gmachu, którego oficyny dziedziniec otaczają. W jednej z większych sal zebrali się dziś wszyscy profesorowie akademii, wszyscy uczniowie i wiele dostojnych osób... Ławy dziś ściśnięte, stoły wyniesione; w ławach, które bliżej drzwi stoją, siedzą uczniowie; katedra pusta, a po obu jej stronach widać rząd krzeseł pięknie rzeźbionych; w krzesłach siedzą jacyś poważni panowie, bogate ich suknie świadczą, że wysokie zajmują stanowiska... Ten, co najbliżej katedry, po lewej stronie w karmazynowym żupanie, w srebrnym kontuszu, w złotych butach, w głębokiej zadumie podparł głowę na dłoni, łokieć na poręczy krzesła, a drugą rękę po-za poręcz zwiesił i czapkę w niej trzyma, to wielki urzędnik, zwany kanclerzem — Wojciech Jastrzębiec. Tuż przy nim siedzi starzec w obszernej aksamitnej sukni, zwanej togą, to Andrzej z Kokorzyna, jeden z najstarszych profesorów akademii. Dalej za tymi dwoma na krzesłach już nie tak bogato rzeźbionych widać różnych stopni młodych nauczycieli, również ubranych w togi.
Po prawej stronie, naprzeciw kanclerza w infule na głowie siedzi biskup Zbigniew Oleśnicki.
Cisza uroczysta panuje w sali, czasami tylko doleci do niej świegot jaskółek, lub rżenie rumaka i znowu głucho... Wtem drzwi ukryte za katedrą, znajdujące się w tylnej ścianie, skrzypnęły i w progu ukazał się młodzian w szacie duchownej... Lica jego blade, włos płowy, oko smutne, lecz rozum zeń patrzy; wszedł, postąpił ku katedrze, stanął w niej i poważnem, pełnem szacunku okiem powitał zebranych. Wszystkich spojrzenia zwróciły się ku niemu, on zdawał się być mocno wzruszony; usta jego stały się białe jak lica, nozdrza się rozszerzyły; ręka, którą oparł na katedrze, drżała lekko. Czas jakiś wodził spojrzeniem po zebranych, nareszcie zapanował nad wzruszeniem i począł mówić głosem dźwięcznym, pewnym, przekonywającym. Dowodził z zapałem, gorąco, że natura nas otaczająca, to najmądrzejsza ze wszystkich ksiąg, że ona nas najwięcej może nauczyć, ją więc badać należy; że ona nam tysiące tajemnic odsłoni. Im dłużej mówił, tem więcej się ożywiał, tem pewniejszy stawał się jego głos, tem więcej wzruszał zebranych. Słuchali go z zajęciem coraz bardziej wzrastającem, ze zdumieniem, z zachwytem, dziwiąc się rozumnym zdaniom i pięknej wymowie. Skończył wreszcie, szmer zadowolenia rozszedł się po sali; młodzian niespokojnym wzrokiem powiódł po wszystkich twarzach, na wszystkich wyczytał uznanie. Wtem podniósł się kanclerz, zbliżyło się do niego dwóch pachołków niosących poduszkę aksamitną czerwoną z jakimś czarnym przedmiotem. Była to toga profesorska. Kanclerz rozłożył ją i przykrył ramiona młodziana. Teraz wszyscy ruszyli z krzeseł, zbliżyli się do nowomianowanego profesora i winszować mu poczęli, ściskać dłonie i życzyć powodzenia w chlubnym zawodzie nauczycielskim.
Tym szczególnym młodzieńcem był znany nam Grzegorz z pod Sanoka, syn ubogiego kmiecia. Wytrwałość jego, miłość nauki, pilność uwieńczone zatem zostały. Pracował, walczył i zwyciężył, z ucznia nauczycielem został, a nawet później został doradcą króla Władysława Jagiełły. Grzegorz z Sanoka wszędzie królowi towarzyszył. Zasłużył się ojczyźnie nie tylko jako sumienny doradca królewski, lecz i przez swą naukę. Rozproszył niejeden przesąd, sprostował niejeden błąd. W owym czasie wykładano nie tylko u nas lecz i w wielu innych uniwersytetach naukę, zwaną astrologią, która z gwiazd uczyła czytać przyszłość ludzi. Grzegorz z Sanoka pierwszy nazwał tę naukę niedorzeczną, a choć wielu wierzyło w astrologię i oburzało się na Grzegorza, że się śmieje z tej nauki, on śmiało swoje zdanie głosił, dowodził, że ci, co z gwiazd czytają przyszłość, nie tylko siebie oszukują, lecz i drugich także. Przekonał rozumniejszych i astrologia powoli zarzucona została.