Gwiazda przewodnia/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda przewodnia |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Hartingh |
Tytuł orygin. | Marjorie’s Quest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Wilder, mocno rozdrażniona, siedziała w swoim buduarze, wachlując się i przykładając naprzemian batystową, uperfumowaną chustkę do oczu. Lizeta klęczała na środku pokoju, pakując duży, podróżny kufer.
— Grenadynową suknię połóż na wierzchu... ależ nie tę!.. cóż znowu! Mówię o jedwabnej grenadynie. Jakżebym mogła pokazać się w domu żałoby w tualecie, przybranej dżetami i frendzlami...
To mówiąc, pani Wilder patetycznie wzniosła oczy ku niebu, jakby wzywając je na świadka niedorzeczności swej panny służącej.
— Jeżeli pani rozkaże, to za jakie pół godziny mogłabym odpruć frendzlę i pasmanterje i zastąpić je...
— Tracisz zmysły, moja kochana! Czyż nie słyszałaś, że odjeżdżam wieczornym statkiem, a do przystani jest dobra godzina drogi...
— Przepraszam panią, ale jedwabna grenadyna jest cała poplamiona kawą, którą pani na nią rozlała. Wiedziałam dobrze, że pani tej sukni nie włoży na siebie. Dżetów nie będzie znać pod krepą... chyba, że pani ma zamiar krepę mieć tylko na pogrzebie?...
— Krepę? rozumie się, że muszę nosić krepę po mojej najukochańszej siostrze... A to tak szkaradnie i nie do twarzy!... Wygląda się w tem, jakby się było zanurzoną w atramencie...
— Ale przy świeżej cerze i pięknych jasnych włosach pani czarny kolor podniesie jeszcze jej urodę. W żadnej sukni nie jest pani tak pięknie, jak w tej czarnej jedwabnej.
Pani Wilder odjęła chustkę od oczu.
— Masz słuszność, Lizeto, może istotnie nie będę wyglądać jak straszydło, ale dołóż wszelkich starań, aby ta nowa suknia była jak należy. Pięć plis krepowych nad falbaną, lub trzy, jeżeli uważasz, że byłoby to za ciężko na tę porę. A nie zapomnij zrobić parę czarnych krawatek dla pana Horacego i upiąć zręcznie tę białą tunikę dla miss Marjorie.
— Jak długo pani ma zamiar tam zabawić? — spytała Lizeta.
— Trzy dni najwyżej. Jestem tak zgnębiona, zdenerwowana, że nie potrafiłabym wytrzymać dłużej wśród ogólnego smutku. Zostawiam miss Marjorie pod wyłączną opieką twoją, Lizeto. Nie pozwalaj jej chodzić po słońcu, bo gotowa przepalić głowę, ale idź z nią codzień o godzinie piątej do parku. Jędrzej, stangret, wyprosił się na parę dni do żony na wieś, więc nie będziecie mieć koni do rozporządzenia; John, kucharka i ty musicie tymczasem mieć pieczę nad domem. Dopilnuj, aby pan Horacy miał obiad o zwykłej porze i nie pozwalaj miss Marjorie przeładowywać sobie żołądka owocami. A teraz śpiesz się, proszę, z pakowaniem. Czy miss Tornton odeszła, moje kochanie? — zapytała wchodzącą Marjorie.
— Tak, mamo — odparła dziewczynka, składając książkę na stole. — Miała silny ból głowy, więc odłożyła resztę francuskiej lekcji na jutro. O! mamo! co widzę! odjeżdżasz?!
— Tak, moje życie; papa i ja wyjeżdżamy na kilka dni z powodu smutnej bardzo okoliczności. Otrzymaliśmy depeszę, donoszącą nam o śmierci mojej ukochanej siostry, mistress Elizy Fellow, i jedziemy na pogrzeb do Pankresi; śliczna to miejscowość, wiejska rezydencja, bardzo wytwornie urządzona, z oranżerją i cieplarnią. Biedna Eliza tak się nią szczyciła, niestety! niedługo... Zostawiam cię pod opieką Lizety, i nie wątpię, że moja ukochana dziewczynka będzie się sprawowała bardzo grzecznie.
— Jak długo mama w drodze zabawi? — spytała Marjorie. — Czy Horcio jedzie także?
— Ależ nie... nie! Horcio ma uczucia takie delikatne, jak ja... nadto jest wrażliwy... nie wytrzymałby w domu, nawiedzionym tak ciężką żałobą. Dziś jest środa; wrócimy w sobotę wieczorem, lub najpóźniej w niedzielę rano...
— Proszę cię, mamo — bardzo nieśmiało odezwała się Marjorie — bądź tak dobra przykazać Horciowi, aby mi nie dokuczał... Wiem, że mnie nie zostawi w spokoju.
Gdyby Marjorie była przeczuła, że Horcio usłyszy jej słowa, byłaby pewnie nigdy ich nie wymówiła. Przez wpół przymknięte drzwi doszły one do uszu chłopca, siedzącego na poręczy schodów i zajadającego smacznie wykradzione z kuchni owoce. Oczy jego błysnęły złośliwie, ręką pogroził jej zdaleka, mówiąc pocichu:
— Dam ja ci za to!
Pani Wilder przyrzekła zrobić to, o co ją proszono, ale, zajęta obmyślaniem garnirunku do nowej sukni, zapomniała o tem za chwilę. Gdy państwo Wilder wyjechali, a Horacy wyszedł na miasto do jednego ze swoich przyjaciół, Marjorie zasiadła sama do obiadu, mając za swojem krzesłem stojącego Johna, który usługiwał jej z takiem uszanowaniem, jak w obecności swej pani. Ale majestat poważnego lokaja tak przygnębiająco oddziałał na dziewczynkę, że wkońcu posłała go na górę po Dolcię i Dandysa, a przytuliwszy potem lalkę do piersi i ułożywszy pieska u nóg, dokończyła deseru w dość przyjemnem stosunkowo usposobieniu ducha.
Nazajutrz rano spotkała się z Horciem przy śniadaniu. Serce jej biło z trwogi, ale chłopiec wyjątkowo tego dnia był grzecznym i uprzedzającym dla niej, co ją mocno zdziwiło.
— Johnie — rzekł, wstając, od stołu — przyprowadzisz mi konia o piątej, a obiad schowasz dla mnie. Powiesz Disborowi, aby mi przysłał tego wierzchowca, co zwykle. Gdzie są klucze od stajni?
— Andrzej zostawił je u mnie.
— Ale koni niema — wtrąciła Marjorie.
— Zdaje się, że wiedziałem o tem — sarkastycznie odparł Horacy. — Klucze położysz w moim pokoju, Johnie. Zatrzymam je aż do powrotu ojca.
Wielkiem zdarzeniem dnia tego było nadejście pocztą listu od Reginalda, pisanego ołówkiem wprawdzie i bardzo chwiejnym jeszcze charakterem, ale własnoręcznie. Miss Tornton odczytała go Marjorie, która się go nauczyła na pamięć. Brzmiał on, jak następuje:
„Droga Margie! Jest mi znacznie lepiej, tylko sił jeszcze mam bardzo mało i noce mam niespokojne. Ojciec wysyła mnie z Metą i ciotką Rachelą w góry. Gdy powrócę stamtąd, uproszę go, aby mnie zawiózł do Nowego Yorku, abym mógł ciebie zobaczyć. Donoś nam często o sobie. Przesyłam uścisk dla Dolci. Nie zapominaj o twoim rycerzu Czerwonego Krzyża.
Regie“.
Upał był tak wielki dnia tego, że Lizeta oświadczyła, iż nie można panienki wyprowadzić na spacer do parku.
Marjorie niebardzo też nalegała o to, bo pan Wilder, odjeżdżając, dał jej zajmującą książkę z obrazkami, które ciekawa była obejrzeć. Usiadła sobie więc w fotelu w bibljotece i przeglądając kartki, pieściła się jednocześnie z Dolcią i Dandysem. Lizeta cierpiała silnie na zęby, to też wydostawszy z domowej apteczki flaszeczkę z chloroformem, udała się z nią na górę do swego pokoju. Biedna Lizeta! jakże potem gorzko tego żałowała!
Nadeszła obiadowa pora i, ku wielkiemu zdziwieniu Marjorie, Horacy pojawił się u stołu. Widząc go usposobionego do rozmowy, dziewczynka usiłowała zabawić go jak mogła, i między innemi powiedziała mu, że miss Tornton, będąc niezdrową, dała jej rekreację na dzień jutrzejszy.
— Powiem ci, co zrobimy! — zawołał Horcio, jakby uderzony nową myślą — odprawimy wszystkich służących z wyjątkiem Lizety i będziemy się bawić we dwoje w gospodarzy domu.
— Jakto? — spytała Marjorie, nieco przestraszona tym projektem.
— Ot tak!... John idzie do Hoboken, a Jędrzej wyjechał do żony na wieś. Kucharka rada będzie uwolnić się na dzień jeden, aby pójść do swoich znajomych, a jeżeli będziesz grzeczna, to cię zabiorę do Delmonika na obiad...
— Czy mama nie miałaby nic przeciw temu? — z pewnem powątpiewaniem zapytała Marjorie, która instynktownie nie dowierzała uprzejmości Horcia.
— A cóż jej to może szkodzić! Ale... rozmyśliłem się; zatrzymamy lepiej kucharkę w domu. — Ty podły psiaku! czego skaczesz na mnie?!
Dandys dostawał zwykle swój obiad podczas deseru i tym razem ośmielił się przypomnieć o obecności swojej Horacemu. Marjorie zerwała się z siedzenia, aby zapobiec silnemu uderzeniu, które obiło się o biedne psiątko, ale już za późno. Dandys, skomląc żałośnie, rzucił się w objęcia małej swojej pani.
— Jak śmiesz tak niegodziwie obchodzić się z moim pieskiem! — namiętnie zawołała dziewczynka, stając przed nim z pałającemi oburzeniem oczyma. — Powiem papie, jaki jesteś okrutny... Biedny Danduś nie zrobił ci przecież nic złego... dopominał się tylko o swój obiad.
— Zabiłbym to nikczemne zwierzę, gdybym się nie obawiał, że ojciec wydali mnie za to z domu i zamknie na jakiej prywatnej pensji! — zawołał Horacy. — Ale ciebie nie minie kara za twoją bezczelność, ty irlandzka żebraczko!
Pochwycił Dandysa z rąk jej i wybiegł z pokoju. Marjorie rzuciła się za nim, wołając żałośnie, aby jej oddał pieska, ale począł tak szybko krążyć z nim dokoła stołu, że dziewczynka dostała silnego zawrotu głowy i zaledwie zdołała utrzymać się na nogach. Widząc ją tak chwiejącą się, chłopiec wybiegł z sali, śmiejąc się głośno, i hałaśliwie zatrzasnął drzwi za sobą.
Zostawiwszy Marjorie pogrążoną we łzach, Horcio poskoczył szybko do swego pokoju i zamknął Dandysa w przyległej ciemnej komórce, dając mu ciastko, aby przestał skomleć. Potem zdjął z haka klucze od stajni i tylnemi schodami zszedł na dół, przekonawszy się po drodze, że nikt go nie widzi. Kredens był pusty, a gaz przykręcony; Jan bowiem, korzystając ze swobodnej chwili, poszedł na herbatę do panny Lizety.
— Pole wolne! — pomyślał w duchu. — No, damże ja jej teraz za swoje! Popamięta mnie długo!
Na dole panowała cisza. Kucharka wyszła na pogawędkę i klucz od kuchni zabrała z sobą. Wydostawszy się przez boczne drzwi, Horacy zmierzał ku stajniom. Była godzina ósma wieczorem; mrok zapadał na dworze, a latarnie uliczne zapalały się jedna po drugiej. Uchyliwszy stajennej bramy, usłyszał wewnątrz szczekanie, połączone z żałosnem skowyczeniem.
— Jesteś tu, Hyderze? — zapytał, macając drogę wśród ciemności; nie chciał bowiem przynieść z sobą światła. — Chodź tu, mój stary! chodź, poczciwy piesku!
To mówiąc, spuścił łańcuch, a wspaniały i ogromny brytan rzucił mu się na piersi, wyjąc nawpół dziko, a nawpół radośnie. Był to właśnie ów pies, którego pan Wilder nie chciał kupić dla syna, ale Jack (Żak) Miller, przyjaciel Horcia, nabył go dla siebie i pożyczył mu go na dwa dni, niby dla pilnowania domu podczas nieobecności rodziców i służby; Horacy zatem znał się z nim dobrze. Gwiżdżąc zcicha, chłopiec poprowadził brytana za sobą do dawnej kancelarji swego ojca. Tam przywiązał go sznurem do nogi stołu, stojącego w pośrodku. Sznur ten był tak długi, że brytan mógł swobodnie przechadzać się po pokoju; nie mógł jednakże poruszyć stołu, który przyśrubowany był do posadzki.
Pokończywszy wszystkie przygotowania, Horcio kazał Hyderowi leżeć cicho i mieć się na baczności, a sam wyszedł, starannie zamknąwszy drzwi za sobą.
Marjorie, przekonawszy się, że na nic się nie zdało wołać za Horciem, postanowiła czekać cierpliwie, aż przyjdzie John, zapali gaz i drzwi jej odemknie. Nie przypuszczała, aby złośliwy chłopiec ośmielił się zrobić krzywdę jej pieskowi; była jednakże bardzo niespokojna i wytężała słuch, aby się przekonać, czy nie skomli. Daremnie usiłowała wmówić w siebie, że nie zagraża mu nic złego; obawa jej wzrastała z każdą chwilą, spędzoną w samotności i mroku wśród ciszy wielkiego domu, w którym umilkły wszelkie odgłosy życia. To też odetchnęła swobodniej, gdy w jakie pół godziny potem usłyszała w sieni kroki Horcia, który wyzywająco zawołał do niej przez drzwi:
— Chce ci się bardzo zobaczyć twojego psiaka? Zamknąłem go w bezpiecznem miejscu i jeżeli chcesz go odzyskać, musisz sama pójść po niego.
— Czy... czy zamknąłeś go tu gdzie, w domu? — trwożliwie spytała Marjorie, przerażona myślą, że wyniósł psinę do stajni.
— Tak — rzekł, wchodząc do pokoju. — Jest w dawnej kancelarji papy. Nie boisz się sama iść po Dandysa?
— Nie, nie boję się — rezolutnie odparła dziewczynka, zbierając całą swoją odwagę. — Biedny mój piesek! pewnie skomli okropnie. Puść moją rękę, Horciu, pójdę sama.
Pobiegła naprzód, a Horacy cichaczem skradał się za nią, strasząc ją słowami i gestem, tak że dziecko co chwila zatrzymywało się strwożone, oglądając się za siebie.
Przy drzwiach kancelarji przystanęła na chwilę, szukając klamki w ciemności; gaz bowiem w kurytarzu palił się bardzo słabo.
— Poczekaj — rzekł Horcio, zachodząc ztyłu — pomogę ci — i zanim dziewczynka opamiętała się, wepchnął ją z całej siły do pokoju i drzwi za nią zamknął na klucz.
Przerażona tak gwałtownem popchnięciem, nie mogła jeszcze oprzytomnieć wśród ciemności, gdy naraz usłyszała tuż obok siebie przyśpieszony i gorący oddech jakiegoś żyjącego stworzenia... a dwoje wielkich, połyskujących groźnie oczu wyjrzało na nią z ciemności.
Dziki i przeraźliwy okrzyk trwogi wyrwał się z piersi dziecka.
— Horciu! Johnie! ratujcie! na pomoc!
— Jakże ci się podoba mój pies? — brutalnie roześmiał się pode drzwiami chłopiec. — Radzę ci, nie zaczepiaj go! Nie jadł dzisiaj nic i niewiadomo, na co się odważyć może.
— Puść mnie! — wołała wpół bezprzytomna z trwogi dziewczynka, bijąc z całych sił o drzwi. — Puść mnie! o! proszę cię, proszę, Horciu! Będę już grzeczna!
Łkania dławiły jej głos.
— A będziesz skarżyć na mnie przed rodzicami? — pytał Horcio, przedrwiwając ją.
— Lizeto, Lizeto! — krzyczało dziecko.
— Wołaj sobie choć do sądnego dnia! Nikt cię nie usłyszy. John i kucharka wyszli, ja też wychodzę i zostawię cię tu na noc. Urządzajcie się tam z Hyderem, jak wam się podoba.
Po długich dwóch godzinach, które przesiedział na górze, Horacy zdecydował się nareszcie wypuścić uwięzioną. Ciekawy był bardzo, jak też strach na nią oddziałał; ogarniała go jednak pewna trwoga na myśl, że wylęknione dziecko mogło umrzeć pod wpływem zbyt gwałtownego wstrząśnienia. Pobiegł więc do pokoju i otworzył drzwi; wtem Hyder wyskoczył ku niemu, witając go radośnie.
— Cóż u licha! — zaklął chłopiec. — Jak śmiałaś odwiązać go bez mego pozwolenia? Co widzę, przegryzł sznur! To mi chwat! Marjorie, wychodź teraz!
Żadnej odpowiedzi.
— Pewnie zemdlała — pomyślał sobie.
W pokoju nie było słychać żadnego szelestu.
Zapalił zapałkę, spojrzał wkoło siebie... nic... tylko świeży powiew nocnego powietrza, wpadając przez okno, odgarnął mu włosy z czoła. Pokój był pusty!...