Gwiazda przewodnia/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda przewodnia |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Hartingh |
Tytuł orygin. | Marjorie’s Quest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Horacy bardzo sprytnie wziął się do dzieła zatarcia śladów swojej niegodziwości. Zamknąwszy szczelnie okno, przez które wypadła Marjorie, odprowadził Hydera do stajni, uwiązał go na łańcuchu i nazajutrz, skoro świt, postanowił go oddać Jackowi.
Nie odkrywszy żadnych śladów ucieczki na frontowych schodach, które obejrzał starannie i wypytawszy policjanta, który nic nie widział, bo zapijał wtedy smacznie piwo w sąsiednim szynku, wrócił do domu stroskany i niespokojny. Nic nie mówiąc nikomu, położył się do łóżka.
Nazajutrz rano obudził go krzyk przerażonej Lizety, która wszedłszy do pokoju panienki, zastała go pustym.
Łóżko wskazywało, że nikt nie spał na niem, a John upewniał, że gdy zamykał dom na noc, panienki nie było na dole. Strwożona garderobiana wpadła do panicza, zapytując go z płaczem, co zrobił à cette pauvre enfant?
Horacy wpadł w udaną złość za to podejrzenie i zaczął w grubjańskich słowach łajać Francuzkę, że nie pilnowała lepiej powierzonego sobie dziecka. Lizeta tłumaczyła się ze łzami, powołując się na silny ból zębów... zresztą panienka zawsze odmawiała jej posługi, rozbierając się sama.
— Ach! nigdy już, nigdy nie zezwolę na to! Biedna, biedna panienka! taka dobra! taka milutka! Co się z nią stać mogło? Nie zwykła nigdy przecież wychodzić sama! Trzeba co prędzej zawiadomić policję...
Ale Horacy powstrzymał ją w zapale i oświadczył gniewnie, że to do niej nie należy, że on sam się tem zajmie. Następnie zaczął wypytywać kucharkę i lokaja, kiedy widzieli Marjorie po raz ostatni.
John odpowiedział, że gdy zapalał gaz w sieni, usłyszał panienkę wołającą na niego z bibljoteki. Zbliżywszy się do drzwi, zastał je zamknięte na klucz. Tu stały sługa znacząco spojrzał na panicza, który pobladł nagle.
— Tak — rzekł, udając obojętność — odpowiedziała mi coś niegrzecznego przy obiedzie i wsadziłem ją za to na pokutę. Później widziałem ją, jak schodziła na dół, szukając Dandysa. A teraz, Johnie, podaj mi śniadanie; pójdę rozmówić się z policjantem.
Lizeta zachodziła w głowę, co robić. Żywa i energiczna dziewczyna przywiązała się szczerze do Marjorie i gorąco ubolewała nad jej losem; a choć była o tyle przezorną, że nie zwierzała się ze swoich przypuszczeń przed innemi sługami, podejrzywała mocno, że Horacy był przyczyną tajemniczego zniknięcia dziecka. Los jednak sprzyjał niegodziwemu chłopcu, bo zaraz zrana Jack Miller przyszedł upomnieć się o Hydera, na którego szybkiem usunięciu zależało wiele Horciowi.
Za chwilę potem ujrzał nadjeżdżającą karetę, z której wysiedli jego ojciec i matka.
Zanim pani Wilder przestąpiła próg domu, syn zaskoczył jej drogę, wołając:
— Mamo droga! stało się wielkie nieszczęście!... Marjorie zniknęła gdzieś bez wieści i niema jej od wczoraj!
Powstało ogólne zamieszanie. Lizeta nadbiegła, tłumacząc się żywo i ze łzami, a pani Wilder, nie rozumiejąc jeszcze dobrze, o co chodzi, dostała nerwowego ataku. Pan Wilder daremnie podnosił głos, chcąc się czegoś dowiedzieć; nikt go nie słyszał wśród ogólnego gwaru i kobiecego lamentu. Nakoniec odprowadził syna na bok i, zamknąwszy drzwi bibljoteki za sobą, zapytał go, co to wszystko znaczy?
— To, ojcze — odparł chłopiec, ważąc swoje słowa w śmiertelnej obawie, aby nie popaść w podejrzenie — że Marjorie znikła gdzieś z domu w niewytłumaczony sposób... Lizeta sądziła, że ona jest ze mną, ja zaś byłem sam w moim pokoju i o ile wiem, mała wcale nie była na górze.
— Horacy — rzekł ojciec, wpatrując się w niego surowo — jaki brałeś udział w całej tej tajemniczej sprawie? Marjorie nigdzie nie ośmielała się wychodzić sama, matka jej tego zabroniła, a wiesz, jak była posłuszną; musiała zajść bardzo ważna przyczyna, która ją skłoniła do tego kroku!
Horacy zmieszał się i spuścił oczy przed badawczem spojrzeniem ojca.
— Papa zawsze był niesprawiedliwym względem mnie! — zawołał namiętnie. — Cóż mnie ta mała obchodzi? Czyż moją rzeczą było ją pilnować?! Była krnąbrna i zuchwała względem mnie przy obiedzie; wsadziłem ją za to na pokutę do bibljoteki i wypuściłem po upływie pół godziny. Później spotkałem ją idącą po Dandysa. Przypuszczam, że musiała wyjść tylnemi drzwiami.
Mówił popędliwie i z tem większą pewnością siebie, że wyznawał część prawdy, chcąc uprzedzić relację Jana.
Twarz pana Wildera przybrała łagodniejszy wyraz; biorąc za kapelusz, rzekł:
— Jeżeli tak było wistocie, jak mówisz, to nie pozostaje mi nic innego, jak iść uprzedzić policję i ofiarować znaczną nagrodę za odszukanie zagubionego dziecka.
Wybadawszy każdego zosobna ze służących, pan Wilder sprowadził ajenta bezpieczeństwa publicznego, który, wysłuchawszy uważnie raportu służby, poszedł następnie obejrzeć zamek u drzwi wchodowych. Ten otwierał się z łatwością, tak że dziecinna rączka mogła go poruszyć. Cały wypadek przedstawiał się bardzo tajemniczo. Porobiwszy notatki w swojej książeczce, ajent zażądał dokładnego rysopisu Marjorie i zabrawszy z sobą fotografję dziewczynki, oddalił się, obiecując powrócić wieczorem.
„Zgubiona! 20-go sierpnia wieczorem, z domu pod nr. 9 przy ulicy Brodway zginęła 11-letnia dziewczynka, zwana Marjorie. Niskiego wzrostu, drobnych rysów i świeżej cery, z włosami jasno-blond, ubrana była w białą sukienkę, przepasaną błękitną szarfą. Na szyi miała wenecki złoty łańcuszek. Wysoką nagrodę otrzyma ten, kto ją przyprowadzi, lub trafi na ślad jej odkrycia“.
Ogłoszenie to ukazało się we wszystkich dziennikach miejscowych. Pomimo to jednak, tygodnie upływały od tajemniczego zniknięcia Marjorie, a dotąd żadnej nie otrzymano o niej wieści. Pan Wilder posmutniał bardzo i daremnie wzywał na naradę do swego kantoru najzdolniejszych ajentów policji. Żona jego, również smutna i przygnębiona, krążyła wciąż po domu, opłakując bezustannie przed powiernicą swoją Lizetą utratę tego ukochanego dziecka.
Trzy tygodnie minęły wśród ciągłych poszukiwań, a nie natrafiono na żaden ślad zaginionej. Ajenci byli tego przekonania, że dziecko zostało porwane przez złodziei i uprowadzono w jaką odległą okolicę, gdzie może kiedyś zczasem uda się je odszukać, dzięki wysokiej nagrodzie, przyobiecanej przez opiekunów.
Pan Wilder, po upływie dwóch tygodni, czuł się w obowiązku zawiadomić sędziego Graya o zaszłym wypadku. Uczynił to listownie, wyrażając w pełnych serdeczności słowach żal swój nad utratą dziecka, do którego on i żona jego przywiązali się całem sercem i które zczasem miało zająć w ich rodzinie miejsce zmarłej córki.
List ten zastał sędziego w zacisznej górskiej wiosce, dokąd przybył w odwiedziny do syna, bawiącego tam od sześciu tygodni i odzyskującego z każdym dniem siły i zdrowie.
Zaledwie sędzia rzucił okiem na pismo, zerwał się przestraszony.
— Co się stało, ojcze? — niespokojnie zapytał Reginald, podnosząc oczy od książki.
— Co za okropny wypadek! — zawołał sędzia, niezdolny pohamować swego wzruszenia. — Otrzymałem list od pana Wildera. Biedna Marjorie!... przeczytaj sam!
Regie schwycił list, przebiegł go oczami, potem spojrzał na ojca, nie dowierzając samemu sobie, a widząc boleść i trwogę, wyrytą na jego twarzy, opuścił głowę na stół, nie mogąc ani słowa przemówić. Twarz jego tylko wyrażała niezmierną boleść.
— Uspokój się, chłopcze — rzekł sędzia, choć własne oczy jego były wilgotne od łez. — Wszelka nadzieja nie jest jeszcze straconą... Poczciwy Wilder w zbyt czarnych kolorach widzi całą tę sprawę...
— Tak, ojcze — przyciszonym głosem odezwał się Regie — ale pomyśl tylko, że biedactwo może się znajdować w rękach złych ludzi, którzy obchodzą się z niem okrutnie. Biedna moja Margie!
— Powiem ci, ojcze — rzekł po chwili. — Na nic mi się nie zda pozostawać tutaj dłużej... Czuję się o wiele silniejszym... i jeżeli ty, papo, pojedziesz do Nowego Yorku (o! nie zaprzeczaj mi, proszę! widzę to z twojej twarzy), jeżeli ty pojedziesz, to błagam cię, zabierz mnie z sobą... Meta może odjechać do domu z ciotką Rachelą...
Patrząc na rozpłomienioną ze wzruszenia twarz jedynaka, sędzia zamyślił się. Rex przyszedł już prawie całkiem do siebie; wielkie upały ustąpiły miejsca ciepłej jesiennej pogodzie; w tych warunkach mógł on bezpiecznie odbyć podróż do Bostonu, a stamtąd, z wypoczynkami, do Nowego Yorku. Zostawiony sam sobie, martwiłby się tylko i niepokoił, czem mógłby bardziej zaszkodzić sobie na zdrowiu.
— Zgoda! — rzekł sędzia po chwili. — Zabiorę cię, jeżeli mi przyrzekniesz chodzić spać wcześnie i nie gorączkować się niepotrzebnie. Zanim jednak zaczniemy się pakować do drogi, daj mi odczytać dalszą moją korespondencję, a tymczasem pobiegnij do ciotki i do Mety i uprzedź je o tem, co zaszło.
Regie uczynił jak mu kazano, a sędzia zabrał się do swoich listów. Jeden z nich nosił zagraniczną markę i podpisany był „Barry et Williams“. Zawierał on, co następuje:
„Szanowny Panie! Nie odpisaliśmy do tej pory na list pański z przyczyny nieobecności starszego naszego wspólnika, który dokładniejszych mógł udzielić informacyj, dotyczących dawnych klientów firmy naszej. Przejrzawszy księgi, oświadczył on, iż dr. Bodman, jedyny tego nazwiska, którego zapamiętał, przesyłał niegdyś na nasze ręce pieniądze dla niejakiej pani Hervé, Francuzki, zamieszkałej wówczas na Strandzie, nie przypominamy sobie, pod którym numerem. Przekazy te wypłacane były w banku Morgan et Comp. i nie przenosiły pięćdziesięciu funtów. Adres, pozostawiony nam przez d-ra Bodmana, był następujący: „Na ręce braci Clive, 34. John Street, w Nowym Yorku“. O pani Hervé nie możemy udzielić żadnej wiadomości, z wyjątkiem tej, iż w zeszłym roku otrzymaliśmy list od Armanda Hervé, zapytujący o jej adres. Nieobecna była w nim wzmiankowana jako jego synowica.
Ubolewając, że nie możemy Szanownemu Panu dostarczyć bliższych danych, zostajemy z poważaniem
Zanotowawszy starannie adres braci Clive w Nowym Yorku, sędzia zeszedł na dół do syna. Tegoż wieczora, siedząc z nim sam na sam w swoim pokoju, opowiedział Reginaldowi rozmowę swoją z Barnejem i dał mu do przeczytania list londyńskich prawników.
— Ależ to się wybornie składa, papo! — zawołał chłopiec poruszony. — Może też Bóg da, że trafimy nareszcie na ślad pochodzenia tej biednej dzieciny! Opowiadała mi sama smutne swoje dzieje i dała do przechowania bransoletkę, którą miała na rączce... Są na niej wyryte dwie litery: M. H., oznaczające prawdopodobnie początek nazwiska pani Hervé. Moja droga maleńka! Jakżeby rada była odnaleźć swego ojca, który może żyje, a o niej nic nie wie.
Sędzia ucieszył się w duchu, że nadzieja odszukania śladów pochodzenia Marjorie zatarła chwilowo w umyśle Rexa wrażenie, jakie sprawiła wiadomość o tajemniczem jej zniknięciu. To też w tym duchu układał z nim jeszcze rozmaite plany, choć wyznać trzeba, iż im więcej zastanawiał się nad wszystkiem, tem mniej obiecywał sobie dojść do jakiego bądź pomyślnego rezultatu.
Droga do Nowego Yorku wydała się Rexowi bardzo długą; ojciec jednakże lepiej od niego wiedział, jak słabe jeszcze były siły rekonwalescenta, z któremi należało się liczyć; gdy bowiem przybyli do hotelu w Nowym Yorku, chłopiec czuł się tak znużonym, że musiał wypocząć przed wizytą u państwa Wilderów.
Sędzia, tymczasem spotkał w czytelni hotelowej dawnego swego kolegę i przyjaciela, sędziego Ransoma, który, jako oddawna zamieszkały w Nowym Yorku, mógł mu udzielić informacyj, dotyczących firmy Braci Clive. Zapytany w tym względzie, odpowiedział:
— Nazwisko to dobrze mi jest znane, choć osobiście tych panów nie znam. Jest to bardzo znaczny i zamożny dom handlowy, mający filje zagraniczne w Lionie i, o ile mi się zdaje, w Marsylji. Dawna firma była „Selden Clive i Spółka“. Przypominam sobie dobrze starego Clive. O ile pamiętam, został sparaliżowany i, zdawszy ster interesów, przeniósł się gdzieś na wieś. Był to starzec bardzo ekscentryczny. Interes ten prowadzą obecnie jego synowie.
Wtem jakiś nieznajomy mężczyzna, zajęty czytaniem gazet przy sąsiednim stoliku, słysząc te słowa, odezwał się:
— Jeżeli przyjaciel pański żąda jakich informacyj, dotyczących domu handlowego Braci Clive, mogę mu niemi jak najchętniej służyć. Pan Selden Clive jest moim ojcem. Co do mnie, jestem głównym wspólnikiem, stojącym na czele interesu w Filadelfji.
Sędzia pośpieszył przedstawić się panu Clive, poczem zapytał go, czy nie mógłby mu dać bliższych objaśnień, dotyczących osoby niejakiego doktora Bodmana, który przed laty sześciu, czy ośmiu przesyłał do Anglji pieniądze za pośrednictwem rzeczonej firmy.
— Bodman? — powtórzył pan Clive. — Bodman? ach! przypominam go sobie. Był to człowiek bardzo nieszczególnego prowadzenia, który skutkiem tego utracił doskonałą praktykę lekarską i zwichnął całą swoją karjerę. Mój brat dał mu u siebie przez czas jakiś miejsce buchaltera, a uczynił to z przyczyny... — tu zawahał się i cień nieokreślonego jakiegoś uczucia przemknął po twarzy jego — z przyczyny czysto familijnej. Był on kolegą szkolnym mojego najmłodszego brata.
Mówiący urwał nagle, jakby chciał był coś więcej powiedzieć, ale się powstrzymał.
— Czy nie mógłbyś mi pan wskazać obecnego adresu doktora Bodmana? — spytał sędzia.
— Nie; żałuję mocno. Opuścił nas skutkiem brudnej awantury, która doszła do uszu mego ojca i oburzyła go przeciw niemu, choć miał on inne jeszcze powody nielubienia go. Mogę zresztą wypytać mego brata, jeżeli pan tego sobie życzy, ale to wiem jak najpewniej, że firma nasza straciła go z oczu oddawna. Bardzo prawdopodobnie zapił się do tej pory na śmierć.
Sędzia podziękował panu Clive, wręczył mu swoją kartę wizytową, poczem rozmowa przeszła na inny przedmiot.