Hans Alienus/Część I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hans Alienus |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Hans Alienus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeraziła się bardzo Elena, kiedy deszcz jął tłuc o drzwi szklane piekarni. Cóż powie matka Giggji, pani Elżbieta, tak zawsze dbała o formy towarzyskie, na tę długą nieobecność młodych i... i to w taką właśnie pogodę! Giovanni nie miał też dziś zwykłego, pilśniowego kapelusza, ale piękny, nowy, nie znoszący deszczu, który miał wyraźnie przykazane szanować. Elena wyjęła mu go z rąk, wyczesała starannie rękawem sukni, dając przytem burę służącemu, jakby bezmyślność jego było przyczyną, że Bóg zesłał ulewę na ziemię.
Betty chodziła tymczasem z rękami na plecach, krokiem energicznym, oświadczając, że nie jest z cukru i doskonale znosi wodę. Zresztą do Almerinich, rodziców Giggji, kilka ledwo kroków. Chcąc dać dobry przykład, wyszła na deszcz.
Jason żalił się i paplał, niby stara baba. Przy jego pomocy zrobił Alienus rachunek z piekarzem, który otrzymał osobne uściśnienie dłoni za nieład, jakiego narobiono w sklepie. Doprowadzili go nawet do takiej życzliwości, iż im pożyczył ogromnego, trawiasto-zielonego parasola z mosiężną rączką. Niebawem też znaleźli się wśród ulewy.
Hans Alienus trzymał w jednej ręce parasol, w drugiej kapelusz Giovanniego, z tyłu miał za sobą Jasona, a pod każdem ramieniem jedną z Włoszek. Nie mogło mu być lepiej, szedł tedy, jak jeno mógł najpowolniej, gdyż nie wiedział doprawdy w tej chwili, która z dziewcząt jest mu milszą. Od pierwszego zaraz dnia uczuł dla obu skłonność... czemużby też właściwie woleć jedną? Celem jego na czas najbliższy było szczęście, a czuł się szczęśliwym w ich towarzystwie. Teraz jednak gdy uczuł, że Giggja opiera się niezwykle ciężko na jego ramieniu, uczuł, że skłonność ku niej przeważać zaczyna. Spróbował kilku żarcików pod jej adresem, ale patrzyła w bok, na deszcz, i zdawała się myśleć o wszystkiem, prócz o tym, którego trzyma pod ramię. Nagle przyszło mu na myśl przymknąć trawiasty parasol, tak że woda spłynęła na obie towarzyszki.
Łając i żaląc się, musiały trzymać się wszelkich zakrętów i zygzaków, jakie opisywał, on zaś żartował i dał się prosić. Woda deszczowa, pomieszana na ich sukniach z mąką, utworzyła wielkie plamy klajstru, a błoto wlewało się w niskie pantofelki dziewcząt. Gdy się wreszcie zdecydował rozpostrzeć na nowo parasol, chciała mu Elena odebrać kapelusz Giovanniego, twierdząc, że go wala. Każde ciągnęło za jedną stronę krezy i ta utarczka przechyliła znowu uczucia Hansa na stronę milczącej, roztropnej Eleny. Giggja była zresztą jeszcze niemal dzieckiem.
Rodzice Giggji, u których mieszkała Betty i Jason, zajmowali apartament w domu narożnym przy Piazza Navona. Giovanni, który pospieszył przodem, stał już, gdy weszli, w przedpokoju. Powiesił mokry surdut na haku i, nie troszcząc się o nich, poszedł do kuchni, jakby chciał powiedzieć: Dość już długo byłem lokajem państwa Almerinich, trzeba się teraz zamienić w kucharza i garderobianę, czem również jestem! Dziady to są i basta! Błyszcząca nędza!
Matka Giggji, pani Elżbieta, poszła do chorej przyjaciółki, to też wszyscy uczuli wielką ulgę, wiedząc, że sam Almerini uzna przygodę za kapitalny figiel. Powitał ich zaraz u drzwi. Był mały ciemnowłosy, demoniczny, posiadał olbrzymie wąsiska i śmiał się wrzaskliwie. Zacierał ręce, rad, że dziś będzie wesoły wieczór.
Hans wspomniał na nowo plotki obiegające na temat nieszczęśliwego małżeństwa Almeriniego. Będąc bardzo młodym, zaślubił panią Elżbietę, starszą o lat siedm, jak powiadano, i brzydką... co każdy widział. Wziął ją dla bogactwa, ale teść zostawił jeno księgę kasową, świadczącą, w jaki sposób strwonił majątek. Almerini został tedy bezradny, z brzydką żoną, wyszydzany przez wszystkich, a starość pani Elżbiety i na jego życiu wycisnęła piętno przedwczesnej starości. Rówieśnicy jego, młodzi jeszcze, wiedli wesoły żywot kawalerski, on zaś musiał włóczyć z sobą żonę i ośmieszać się ciągle. Przyjaciele unikali go z powodu nudnej towarzyszki, a on ich. Młody ten, łasy na użycie człowiek, żył z roku na rok jak pustelnik, pełniąc podrzędne funkcje urzędnicze, a pani Elżbieta czyniła, co mogła, by podtrzymywać pozory dostojeństwa rodzinnego.
Hans usiłował wybić sobie te przykre myśli z głowy i poszedł z innymi do salonu, wielkiego, zimnego pokoju, o złoconych, ale pokrytych plamami i zużytych wielce meblach. Pod jednem z okien stał okrągły stolik z stucznemi kwiatami, nożyczkami i miseczkami farb. Zwano go „warsztatem Eleny“. Była to biedna siostrzenica pani domu, przyjęta jeno w celu zawiadywania gospodarstwem, o które nie troszczyły się ani Giggja, ani pani Elżbieta. Chcąc coś zarobić, Elena wzięła się do sztucznych kwiatów.
Podano w niepozornej jadalni śniadanie z mnóstwem sałaty, a odrobiną jeno mięsa. Kotlety były już naprzód pokrajane, tak że największy nawet kawałek rozpadał się w małe kostki na widelcu chytrego łakomca. Rychło skończono jeść. Jason legł spać na połamanej, trzcinowej sofie w jadalni, a reszta wróciła do salonu. Postanowili, korzystając z czasu, zabawić się wesoło. Chcieli naprawdę, ale mało tego było, jeśli ich spisek miał stać się faktem. Szeptem zapadła uchwała zdobycia pokoju Jasona. Jason znał jeno dwie rozkosze życia, jedzenie i tytoń. Stancja jego była spiżarnią, z której uzupełniał skromne racje żywności pani Almerini. Kupował tanio wszelkie produkty jadalne i gromadził po szufladach i stołach, nie zapominając nigdy na odchodnem zabrać z sobą klucza, by dziewczęta nie uczyniły spustoszenia.
Jason spał na sofie w jadalni, a klucz wyglądał mu z kieszeni surduta, zwisającego ku posadzce. Giggja zdjęła trzewiki, przemknęła ostrożnie ku niemu, ale w chwili, gdy chwytała zdobycz, Jason otworzył pestkowate oczy i obrócił głowę, ona zaś uciekła przerażona. Po krótkiej, szeptem wiedzionej naradzie oddano sprawę w ręce Alienusa, który miał, jak wiadomo, we wszystkiem szczęście.
Zdjął trzewiki, podszedł w pończochach wyzywająco spokojnie, po zimnej posadzce, wyjął poprostu klucz z kieszeni i machnął nim ponad głową. Jason spał jak zabity.
Za chwilę wtargnęła wesoła czereda do mistycznie zamkniętego pokoju, a rozswawolony Almerini dokazywał jak rówieśnik swych córek. Postanowili wszyscy bawić się na zabój.
Po wejściu uderzył ich zaraz ostry zapach. Na haku, pośrodku sufitu wisiała, niby świecznik, okryta ręcznikiem, ćwiartka wędzonej skopowiny. Pod nią, na okrągłym stoliku widniała wiązka bananów, pomiędzy kawałkiem gorgonzoli, mandarynkami w woreczku, figami i owocami w cukrze. Pod łóżkiem stały napół opróżnione i nietknięte flaszki w lśniących hełmach, zabarykadowane pudełkami cygar i cynowemi puszkami. W górnej szufladzie komody odnalazły dziewczęta talerz polenty, zaś w skrytce stolika nocnego wygrzebał Almerini napoczętą faseczkę kawioru. O, jakże musiał biedny Jason narzekać i szaleć po przebudzeniu!
Giggja wskoczyła na krzesło, by odciąć skopowinę, a leżący na brzuchu pod łóżkiem i wyciągający flaszki Almerini szepnął do Alienusa, który mu pomagał.
— Powiedz mi coś o twych sukcesach u płci pięknej! Czyniłem to dawniej zawsze! Trzeba dziewczętom przedstawić się ze strony ponętnej, inaczej nie domyślą się same! Jakto, potrząsasz głową?
Hans pragnął wymusić na sobie wesoły nastrój, de mimo to zapadał w coraz większą powagę. Wesołość Almeriniego, miast pobudzić, odpychała raczej. Spróbował jednak tonu swawolnego.
— Gdy Almerini jest w kole młodszych, wstydzi się swego małżeństwa i chce, byśmy o tem zapomnieli! — powiedział.
Almerini wstał, postawił kilka butelek na stole i chciał odpowiedzieć urągliwie, ale z poza jego roześmianej twarzy szczerzył zęby taki ból, że żartobliwe zdanie otrzymało gorzkie brzmienie.
— Nie przeczę — odparł, — że w towarzystwie młodych zapominam o sobie i chcę wydać się jeszcze weselszym, niż oni. Inaczej zamkniętoby mnie w pokoju ze starszymi mężczyznami, gdzie pełno dymu, a rozmowa toczy się o interesach, awansach i tym podobnych rzeczach. Dziś musimy pofiglować. Nie mam upodobania w sknerstwie, jak wiecie, a lada moment mogę dostać spadek, stutysięczny prawie.
— Czy masz na myśli kuzyna swego, ojcze? — spytała Giggja. — Wszakże mówiłeś, że to jeno prosty szewc!
— To i cóż? Przypuszczam, że musiał zebrać sporo grosza.
Mówiąc to, jął przyrządzać poncz w wielkiej wazie, przyniesionej z kuchni przez Giggję i Betty, ale skrywana w sercu, a rozdarta niebacznie rana, którą znali zresztą wszyscy, dokuczała mu i nastrój zapanował przykry.
Alienus zauważył przytem, że Almerini nader uprzejmie traktuje siostrzenicę żony, biedną Elenę. Sam uczuwał dla niej litość, jako dla osoby będącej w rodzinie na łaskawym chlebie. Patrzył na nią, obierając mandarynki, ale ona zajęta była uporczywem tłuczeniem orzechów i układaniem ziarn na stole. Wychowana w nędzy, wraz z licznem rodzeństwem, nabrała uniżonej jakiejś podległości, a bezbarwna jej twarz nie była podobna do rysów wesołej, leniwej kuzynki. Uznał Elenę za piękniejszą, ale raził go jej nieświeży kołnierzyk.
Wkońcu zwrócił się ku oknu i poruszył na krześle. Dawno nie czuł takiego, jak dziś znudzenia.
Przez chwilę cisza panowała w pokoju. Deszcz zelżał trochę, ale wielkie krople biły jeszcze po parapecie okna, w takt ze starym zegarem mahoniowym, stojącym pod kluczem na marmurowej płycie komody. Hans patrzył na jedną kroplę, która spływała zwolna po szybie, wabiąc w swój tor inne i przyjmując dopływy. Zmieniła się wreszcie w szeroki strumień i uszła do morza, w kącie ramy okiennej.
Nagle wstała Elena żywiej, niż zawsze. Nie miała czasu siedzieć przy zabawie. Powiedziała, że musi iść do swego warsztatu, gdyż przez dzień cały nie tknęła kwiatów.
Nie uznał tego i po jej wyjściu uczuł pustkę taką, że szukać pozorów, by wrócić dorożką do swej pustelni. Tymczasem jednak rozłamała Giggja na dwoje gałązkę rodzynków i podała mu jedną część. Potem wzięła talerz i zaczęła mu pomagać tłuc orzechy. Spierali się o dziadka do tłuczenia, o talerz, o orzechy, które chciał jej oddać wszystkie. Wkońcu stoczyli bój o jeden orzech, który jej spadł na kolana, a za karę pochwycił Alienus pod stołem jej mały palec. Kręciła trochę ręką, gdy jednak nie puszczał, dała pokój i drugą rozdzieliła sprawiedliwie orzechy.
— Czy nie moglibyśmy pomówić o czemś rozsądnie? — spytała Betty, ziewając i przewracając kartki znalezionej na komodzie książki.
— Może o czemś współczesnem? — odparł. — Słowo to jest szerokim, szarym płaszczem, z pstrą podszewką z modnego miasta dam i artystów nad Sekwaną.
Od kiedy Betty zatraciła skłonności religijne, nawykła, żyjąc w domu, w otoczeniu kilku przyjaciół, patrzyć na świat pod kątem kilku specjalnych książek i czasopism, a skutkiem tego niektóre wyrazy i frazesy nabrały w jej oczach pewnej świętości. Miała dużo sprytu, a przeniesiona w nowe warunki, uległa bezwiednie ich wpływowi, to też świadomość tego dotykała ją zawsze.
Odsunęła z grymasem książkę, ale Hans podniósł natychmiast palec wskazujący i średni, a Giggja opowiedziała ojcu o przymierzu zawartem w piekarni. Almereni pokosztował już wina, to też odzyskał humor i szybko biegał po pokoju, aż mu polatywały u kostek cienkie, jasno popielate spodnie.
— Jeśli mamy dopełnić waszego ślubowania, — zawołał donośnie, — to nie sprzeciwiajmy się Alienusowi. Nawykł on przesiadywać w swej pustelni pod murem miejskim. Chce mieć tam maksimum siebie samego, a minimum innych rzeczy. Jakże, tego zrozumieć nie możecie, dziewczęta? Jest to władca swej duszy. Jest to państwo w państwie, państwo na dwu nogach, mogące się poruszać wedle woli. Jeśli ma dość Rzymu, zabija deskami okna i idzie. Gdyby doń przybył Ojciec Święty, powie: Nie mam dziś czasu, Wasza Świętobliwość, proszę się zgłosić jutro, o ósmej z rana! Nie ma on władzy nad sobą, ojczyzny, rodziny, ni wrogów.
— A może też i przyjaciół? — dodała Betty.
Hans wstał. Wziął Almeriniego pod ramię i wyciągnął z pokoju. Po chwili wrócili z dywanem, leżącym w salonie pod „warsztatem Eleny“, i jednym z wielkich, złoconych foteli. Rozpostarli pod oknem zielonawy dywan, wyobrażający pasące się sarny, dwie świątynie odbite w wodzie i pasterza, grającego w cieniu drzew na fletni. Na dywanie ustawili fotel, zwrócony ku środkowi pokoju.
Hans powiedział:
— Wieczory, w które się spotykać mamy, nazwiemy wieczorami związkowemi i za każdym razem jedno z nas zasiędzie w złoconym fotelu, by podjąć swobodną a miłą rozmowę na temat różnych spraw życia. Czy zgoda?
Wszyscy uznali projekt, a biegający coraz to szybciej Almerini zacierał z zadowoleniem małe, chude rączki.
— Pierwszego wieczoru tobie, Hansie, przysługuje fotel! — powiedział. — Ale czekajże. Nie mogę znieść, byś zasiadł w zwykłym, współczesnym stroju. Mam w szafie płaszcz pielgrzyma, w którym ojciec mój odbył pielgrzymkę do Grobu Świętego. Jest on biały, nie zaś brunatny. Weź go na ramiona, a za każdym razem wystąpi w nim przewodniczący zebrania.
Wyszedł ostrożnie i cicho, by nie zbudzić śpiącego jeszcze w jadalni Jasona, a wróciwszy, zarzucił płaszcz na Hansa i z pewną uroczystością posadził w złoconym fotelu.
— A teraz zacznijmy od początku, Hansie! — rzekł Włoch, kreśląc w powietrzu wielkie koło. — Czy możesz się dopatrzyć sensu w tem wszystkiem?
— Cóż masz na myśli?
— Całe życie. Powiadają, że jest to walka o byt.
— Byt nie jest sam w sobie większem od niebytu szczęściem, nie może tedy wabić do życia. Życie to czyn i warunkiem jego jest pożądanie.
— Tedy życie musi być walką o pożywienie!
— Nie wielu popełnia samobójstwo z głodu. Za kilka srebrniaków możemy jeść przez cały dzień do syta. A jednak, co dnia budzą się ludzie posiadający dziesięć, sto i tysiąc razy ponad tę potrzebną ilość i czynią wysiłki, by posiąść więcej. Czyliż to walka o chleb? Pożywienie, to konieczny warunek życia, jak powietrze, ale wcale nie głębszy cel pożądań. Głodny nie pojmuje treści życia, to też do najwyższej świadomości dochodzą zazwyczaj ludzie z rodzin zajmujących naczelne stanowiska społeczne. Przykładem choćby ród Wittelsbachów, u których poczucie piękna przeszło w szaleństwo.
— Tedy życie musi być walką o władzę!
— Władza, to warunek, ale ileż razy odsuwali ją od siebie z obojętnością, właśnie najszczytniejsi duchem! A czyż dość byłoby władzy rządzić światem, w okryciu cuchnących łachmanów, siedząc w ciemnej jaskini? Powab leży w jej wyjątkowem dostojeństwie władcy, triumfach, purpurze, a wkońcu gromowładności własnych słów, oraz pięknie. Zda się, że poto jeno istnieli Sardanapale władzy, by nieść przed ludźmi pochodnię piękna i uczynić ich, przez srogość wychowawczą, dojrzałymi do wolności, niejako do pochwycenia za rękojeść tej pochodni. Cóż ty na to?
Włoch nie słuchał, ale biegał po pokoju, gestykulując gwałtownie.
— Życie jest tedy walką o luksus! — zaryczał swym donośnym basem.
Gorączka jego ogarnęła innych, tak że sam Hans nie mógł usiedzieć. Zerwał się i zrzucił przeszkadzającą mu szatę na dywan.
— Teraz jesteś na właściwej drodze! — odparł żywo. — Teraz użyj innego, wyklętego słowa. Życie, jest walką o piękno! Jest to bój o wykwintne sukno twego ubrania, o złocenie na fotelu, o ten dywan i najpiękniejsze kobiety. Robotnik rolny, ciężko pracujący, ma zazwyczaj dość żywności, ale pragnie piękniejszego kapelusza, konia, fortepjanu, czy piękniejszej kanapy w izbie. Dzbany, ozdoby srebrne i tkaniny naszych muzeów etnograficznych, to zdobycz wojenna minionych pokoleń, to środki duchowego i fizycznego upiększenia. Centr życia, to instynkt piękna, a starzy estetycy niemieccy krążą na ciężkich skrzydłach wokół niego. Zwierzę łączyć się chce z najpiękniejszym okazem swego gatunku, by przekazać potomstwu najpiękniejsze futro, czy pióra. Dziki człowiek, przy pierwszem zetknięciu ze światem zewnętrznym, pożąda obrączek mosiężnych i purpurowej tkaniny. Życie ludzkości, to handel zamienny najpiękniejszym, nie najdroższym metalem ziemi. Kultura to zdobienie. Brzydota, to jak ropucha i jaszczurka, przeżytek i uwstecznienie, które przyroda stara się przez nas usunąć. Brzydota, to zło. Największa męka życia, to brak piękna i uważa się go za hańbę, za obrazę próżności. Gdy się osiągnie pełnię piękna, nastaje równowaga, którą Schopenhauer uważa za stan bezbolesny. Pożądamy tego, a pożądanie nasze musi nam być celem i nie ustanie nigdy. Pocóżbyśmy walczyli o rzecz nie pożądaną? Czy jest to cel osiągalny, niewiadomo, ale już starożytni twierdzili, że szczęście — to zdążanie ku celowi, nie zaś jego ziszczenie. Wiek dziewiętnasty wyobraża sobie społeczeństwo doskonale jako zespół dyletantów naukowych, naciskających guziki elektryczne i badających pod mikroskopem krople wody. Jeśli taki ma być cel ostateczny, tedy pożądanie przerosło tak samo życie, że jedyną odpowiedzią może być jeno samobójstwo, a kto tego nie uczyni, to tchórz nikczemny, shańbiony w oczach własnych. Niema powodu dziś się ugotować w retorcie dla pięknych oczu, spierających się z sobą dyletantów, ale nie warto również przeżyć jednego dnia, który nas oddala od pożądań życia. Życie, to harmonijna unja piękna, pokutującego dziś jeno w salonach bogaczy w pięknym antyku, onego czasu, który stanął najbliżej pożądań życia, zbudował ateński Akropol, Palatyn i zrodził szczęśliwych i pięknych ludzi. Natura nie da sobą rządzić stuleciu gazów i tuberkuliny, o negatywnych jeno objawieniach, niezdolnemu swym wyczerpanym i cierpiącym zwolennikom dać wzrostu i barczystości watykańskich więźniów marmuru. Antyk panował nad naturą, jak Fryne przez doskonałość ciała swego.
Rozwijając swe poglądy, chodził Hans po pokoju i wymijał ciągle Włocha, lub przystawał, by się z nim nie zetknąć. Gdy skończył, Almerini pochwycił jego ramię, potrząsnął i tupnął w dywan.
— Powtarzasz chyba moje słowa! — zagrzmiał doniośle. — Napewno słyszałeś to ode mnie, gdyż myślę tak samo! Tak... tak... nie krzyw się! Mówię zawsze prawdę... do kroćset tysięcy!
Betty uderzyła dłonią po wierzchu drugiej ręki, westchnęła i spytała z niezadowoleniem:
— Kiedyż przyjdzie na świat ten człowiek?
— Któż to? — zdziwił się Hans.
— Ten, który tego dokona!
— Czegóż ma dokonać? Wystarczy, jeśli postawi na schodach sztokholmskiej katedry, pomiędzy dwoma czarami żywych wężów miedzianych, jednego z watykańskich więźniów marmuru i zmusi pochylić przed nim głowę naszego ducha współczesnego, posiadacza patentów i chemikalji. Wierzaj mi, prędzej czy później zjawi się taki mąż, choć zresztą może nie na schodach sztokholmskiej katedry.
Zmierzch zapadał, a ostatnie promienie słońca złociły dolną część zimnego zwału chmur deszczowych. Fontanna Berniniego na placu rzucała w powietrze snopy wody, co przepływała pośród podziemnych ruin i grobowców Rzymu, nucąc hymn wspomnień z czasów pełnego żywota ludzkości.
Betty zapaliła dwie świece, a Almerini napełnił szklanki. Miała się rozpocząć zabawa. Dotąd padło jeno trochę słów.
Nagle zaturkotało w ulicy, a Almerini wyjrzał.
— Mama pewnie wraca! — rzekł sztucznie obojętnym głosem. — Trzebaby wyjść naprzeciw.
Dziewczęta wybiegły, a Almerini chciał też iść, ale w progu napotkał zbudzonego właśnie Jasona. Wziął go pod ramię i zawrócił.
— Nie bierz nam za złe tego figla, drogi Jasonie! — prosił. — Przytem... wiesz, jak nerwową jest Elżbieta... nie mów jej o tem!
— Hm?
— To i tak na nic! Lepiej nie wspominać!
— Hm!
Jason był zaspany i chciał wszcząć kłótnię, ale Almerini jął uspakajać.
— Zresztą, — dodał — rób co chcesz, ale musisz pić z nami! Wszakże jesteś gospodarzem w tym pokoju.
Jason mruknął coś, ale wziął podaną szklankę i wypił.
— Hans chce się także z tobą trącić! — rzekł Almerini. — Widzisz, postanowiliśmy obaj żyć wyłącznie dla szczęścia! Otóż zaraz przyszła nam chętka na coś smacznego. Zdaje mi się tylko, że kukurydza w twej polencie...
— Niema wcale kukurydzy w tej polencie! To sama semolina. Ale równie dobra. Trzeba tylko dodać do mleka podczas gotowania trochę soli... dwa, trzy razy na koniec noża... i zasypać semoliną dość gęsto.
— Rozumiesz się na tem świetnie, drogi Jasonie... Ale, doprawdy, nie warto wszczynać hałasu o takie głupstwo... nieprawdaż, chłopcze?
— Ano... hm... jeśli koniecznie chcesz, będę milczał... Tylko używając semoliny, jeszcze trzeba dodać nieco kajenny do sera, przed posypaniem. Płatki ciasta smaży się przez pół godziny na oliwie... ale ogień musi być wolny... całkiem wolny!
— Znasz się na tem świetnie, mój chłopcze!
Podszedł do drzwi, a mijając Hansa, szepnął mu.
— Ten chłopiec staje się uległy, niby dziecko, gdy tylko łyknie trochę. Czasem nie wytrzymuje paru szklanek nawet i muszę mu w kuchni wsadzać piórka w gardło, by oddał truciznę i przyszedł do siebie.
Hans odparł głośno:
— Ja zaś powiadam ci, Jasonie, że człowiek, który wychodzi właśnie z twego pokoju, to nikczemny tchórz!
Almerini skoczył, a żyły mu nabrzmiały.
— Kogóż to masz na myśli?
— Domyśl się!
— Zaraz cię przekonam, żeś się omylił! — krzyknął Włoch, uchylił drzwi i zawołał: — Dziewczęta! Powiedzcie mamie, że spędzimy tu wieczór na popijaniu. Zbierzcie się jutro rano wczas, a pojedziecie wraz z nami na wycieczkę.
Rzekłszy to, zamknął drzwi i wrócił do stołu.
Jason usiadł, pogwizdywał i gryzł figi. Kobiece jego, małe, krągłe ręce gmerały w pudełkach, a pozbawiona zazwyczaj wyrazu twarz ożywiła się trochę. Oświadczył, że jeśli się chce żyć szczęśliwie to nie dość chwytać tu i owdzie małą chwilę, ale należy czynić to stałe, z dnia na dzień, a przeto plan wycieczki Almeriniego jest bardzo rozsądny. Zaproponował, by się spotkali o ósmej przy Porta Maggiore, a Hans Alienus wyszukał gdzieś duży wóz, zaprzężony w dwa woły. Szkoda tylko, dodał, że dziewczęta nie mogą dziś uczestniczyć w zabawie! Wreszcie zakończył uwagą, iż Betty to bardzo zdolna i inteligentna panna.
— Ładnaby z was była para! — rzucił Hans.
Gdy się za chwilę schylił nad pudełkiem cygar, trącił go Almerini i szepnął:
— Jeśli ten biedak przypomni sobie jutro twe słowa, to będzie cię nienawidził do końca życia! Trudno uwierzyć jaką ma pamięć!
Siedzieli we trójkę przy stole, chcąc się teraz przynajmniej zabawić. Ale chłód panujący w pokoju dokuczał im coraz bardziej.
Mijały godziny, Jason zasnął na krześle, Almerini ziewał. Przemarzły i znudzony Hans wstał wkońcu pożegnał się, przypominając spotkanie o ósmej przy Porta Maggiore. Była dwunasta.
Wchodząc ze świecą do przedpokoju, zobaczył stojące szeregiem na podłodze trzewiki dziewcząt, zabłocone podczas przedpołudniowej przygody. Domyślił się, że najmniejsze pantofelki były własnością Giggji, zaś prozaiczne, sznurowane trzewiki własnością Betty. Almerini został jeszcze w pokoju Jasona.
Pod wpływem nagłego pomysłu wyrwał kartkę z notatnika i napisał wielkiemi literami:
— Bądź niezawodnie na jutrzejszej wycieczce!
Zmiął papier, wsunął go w pantofelek Giggji i figiel ten przywrócił mu odrazu wesoły nastrój. Słowa, które skreślił, dawały do poznania, że wycieczka będzie miała mniejsze znaczenie, niż spotkanie się ich obojga, zaś wszyscy inni uczestnicy utworzą tylko obojętny, a konieczny sztab, czy świtę.
Zauważywszy, że drzwi na schody zamknięte są wielką zasuwą, wrócił do pokoju Jasona, przeszedł obok Almeriniego, który manipulował czemś przy stole, otwarł na ścieżaj duże okno i odstawił światło na bok.
— Otwieranie przedpokoju sprawiłoby za dużo hałasu! — powiedział, siadając na desce okiennej. Za moment wyskoczył na ulicę.
Porwał się Jason, podbiegli wraz z Almerinim i wyjrzeli. Pokój leżał na pierwszem piętrze. Przy świetle księżyca zobaczyli Hansa, jak, stojąc już na ziemi, zatoczył się, jakby miał paść. Ale zaraz wykonał zwrot na nodze, odzyskał równowagę i ruszył spokojnie ulicą.
Almerini zamknął okno.
— Inny złamałby niewątpliwie goleń! — powiedział. — Ale on ma takie szczęście, że może zaryzykować. Gdyby ten dom rozpadł się w gruz, mybyśmy ponieśli śmierć, on zaś pozostałby nietknięty.
Almerini zdjął trzewiki i poszedł do sypialni, spostrzegłszy światło u żony i ją samą, siedzącą w wielkiem, żelaznem łożu poza siatką przeciw moskitom, stanął pochylony i szarpnął palcami lamówkę spodni, jakby strzepywał kurz.
— Cóż to był za hałas i brzęk szkła w pokoju tego głupiego Jasona? — spytała.
— Ano... słyszałaś już pewnie od dziewcząt, że bawiliśmy się wraz z Hansem. Postanowiliśmy żyć jedynie dla szczęścia. Wierzaj jednak, że musiałem wytężyć całą swą, znaną energję, by położyć kres hulance. Musiałem przyrzec, że jutro wezmę również udział. Dobrze nawet, iż znajdzie się w tem gronie ktoś starszy i rozsądniejszy, zaś Alienusowi zależy na rozmowie ze mną, by otrzymał niektóre wskazówki i kierunek w myślach, jakie go zajmują.
— Cóż to masz na plecach?
Almerini zdjął surdut i obejrzał go.
Ktoś wypisał z tylu kredą:
— „Pozdrów swój krzyż pański“!
— Doprawdy! — zawołał. — Niema głupstwa, na któreby nie wpadł Hans Alienus, gdy mu przyjdzie ochota szaleć.
— Zupełna racja! Betty opowiadała, że raz, czując się pokrzywdzonym przez nauczyciela, chciał sobie podciąć żyły.
— Słyszałem o tem. Obyśmy tylko mieli jutro pogodę!
— Hans Alienus ma zazwyczaj i do pogody szczęście! Pomyśl jednak, mój drogi, ile cię to wszystko kosztować musi!
— Może sobie pozwolić na pewną przyjemność, tytułem zaliczki, ten, kto ma niemal na widelcu miljonowy spadek!
Tymczasem Hans szedł ulicami. Miał w sobie coś z błędnego rycerza, czy awanturniczego żołnierza, który chętnie waży zdrowie i życie. Skok z okna rozigrał mu krew. Rad, że wyszedł na świeże powietrze, kroczył szybko w stronę swego odległego, pustelniczego mieszkania, u samych murów miasta, gdzie dotąd żył w samotności, wolności i pracy. Ale niedawno chwyciła go w szpony dzika bestja. W formie niewinnego listu z prośbą o wyszukanie pensjonatu dla przejezdnej Szwedki, oplątała mu nogi pętlą i wyciągła pomiędzy ludzi. I to jakich ludzi? Brzydota i nędza wyzierały z każdego kąta u Almerinich. Najfatalniejszem było atoli, że tak nawykł do towarzystwa obu Włoszek, iż czuł dotkliwą pustkę, ile razy spróbował odosobnić się, zamknąć i ograniczyć bywanie w mieście jeno do biblioteki watykańskiej.
Nazajutrz wstał wcześnie. Kupił w składzie farb torebkę bronzu i flaszkę pokostu, potem zaś ruszył do Porta Maggiore, gdzie mu, jak zawsze, posłużyło szczęście i znalazł niezwłocznie pusty wóz zaprzągnięty wołami. Po dłuższych targach właściciel przystał na wynajęcie pojazdu, a Hans pozłocił długie rogi zwierząt bronzem i przyozdobił jarzmo gałązkami oliwnemi. W chwilę później nadszedł Almerini z Giggją i Betty.
— A gdzież Elena?
— Zajęta kwiatami!
— A biedny Jason?
— Obraził się, ponieważ powiedziałeś, że z niego i Betty byłaby piękna para.
Wszyscy czworo uwili wieńce z gałązek oliwnych i przystroili kapelusze. Kupili w pobliskiej winiarni baryłkę czerwonego wina i wywiercili mały otwór w dnie, tak że podczas jazdy płyn wyciekał kroplami. Potem wsiedli do płaskiego pojazdu i złożyli kosze z prowiantem, oraz słomą oplecione, pękate flaszki, okrywając je świeżemi liśćmi. Hans Alienus, żwawy i roześmiany, chwycił konopne lejce.
— Czemuż tak ciągle wołasz na woły? — spytała Betty.
— Użyłbym bata, gdybym w zaprzęgu miał dwu rzeźników, nie mogę jednak przecież bić skrępowanych, a przeto bezsilnych zwierząt. Dlatego usiłuję skłonić woły słowami do galopu.
— Nie wiedziałam — rzekła, — że woły mogą galopować.
Almerini dobył z kieszeni na piersiach dużej harmonijki ustnej.
— Dziwiłoby mnie bardzo — zauważył, — gdyby woły nie ruszyły galopem, gdy powozi Hans Alienus.
Przyłożył harmonijkę do ust i zaczął grać! Wołając ciągle, popuścił Hans cugli, a błyskające złoconemi rogami zwierzęta ruszyły w istocie galopem, minęły ostatnie winnice i pognały ku błękitnym rozłogom Kampanji.