Hans Alienus/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Hans Alienus | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie | |
Data wyd. | 1924 | |
Druk | Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży | |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań | |
Tłumacz | Franciszek Mirandola | |
Tytuł orygin. | Hans Alienus | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
VERNER v. HEIDENSTAM
HANS ALIENUS
POWIEŚĆ
PRZEŁOŻYŁ
F. MIRANDOLA
LWÓW — POZNAŃ 1924
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO
ODBITO NA PAPIERZE BEZDRZEWNYM
DRUKARNIA ZJEDNOCZENIA MŁODZIEŻY, POZNAŃ
|
Życie nas wiedzie od płochej zabawy,
Do ciszy starczych rozmyślań w zapiecku.
Dobrze starcowi, jako było dziecku...
Skosztujmyż teraz prozaicznej strawy.
Lutnię pokrywa kurz i plamy wina,
Struny stargane... dziej się wola boża!
Czyliż to życie nam nie przypomina
Oberży nocnej, bez ognia i łoża,
Gdzie się ciśniemy, zaspani napoły?
Mniejsza, ...nie pytam poco tutaj jestem...
Dość, że mnie tutaj świątynne anioły
Przejęły groźnym swoich piór szelestem!
Toż smutek mój, gdybym się żalu skwirem
Nudził... purpurą byłby, a nie kirem!
Choć ból przenika czasem duszę srogi,
Wielbię ten żywot... dla innych ubogi!
Żyć, na igrzysko sił poglądać świata...
Przebaczać, kiedy zły los się panoszy...
I tam, gdzie innych łzy budzi zatrata,
Jako szaleniec płakać... lecz z rozkoszy!
———————————
Siedząc w ogrodzie, pośród drzew, wieczorem,
W zadumie nad tem, co mi życie dało,
Radbym wierszować, innych ludzi wzorem:
Jak ślubowaniem kilku się związało,
W pewnej, zaśnionej, maleńkiej mieścinie,
O późnej nocy, przy piwie i winie.
———————————
Z torbą na plecach, w różnych osób kole
Siadł Hans Alienus, poważny przy stole,
Oczy wbił w ogień, co tlał na kominku...
Lampy nie było... o ćmie pito w szynku.
A poprzez srebrne szyb zamrozu kwiecie
Szedł świt, dzień nowy czynił się na świecie.
Banda obsiadła i krzesła i ławy,
Sami artyści, pełno sztalug było,
Farb mnóstwo, w kącie zaś, gdzie brzask bladawy
Docierał, kilka białych rzeźb świeciło.
W tej to zacisznej, westfalskiej gospodzie
Zanocowała brać ducha, przy miodzie.
———————————
Alienus całkiem obcym był w tem kole,
Zwędrował świata przeogromny kawał,
Z kulawym wierszem często się nie wdawał,
Nie pragnął nimbu poety na czole,
Wszedł tu przed chwilą, lekkim, zwinnym krokiem,
Smukły i młody... śnieg mu bielił szaty,
Przysunął ławę do kominka kraty,
Do żaru ognia obrócony bokiem.
———————————
Pociągnął zwolna łyk ciemnego piwa
I jakby przez sen, nagle się odzywa:
———————————
Wkoło się żali wielka ludzi rzesza,
Nadzieją jutra troski swoje płoszy
I „jutrem“ rączo zabić „dziś“ pospiesza,
A smęt tymczasem dalej się panoszy.
Kiedy dziesiąta wybije na wieży,
Zda mi się, tytan jakiś surmę ima,
Oddechem piersi swe mocarne wzdyma
I grzmi z grobowca, kędy zdawna leży:
— Przepędź precz złudne o jutro pokrzyki!
Rzuć kadź dziurawą, co nie dzierży wina,
Kwiat to błękitny bladej romantyki,
Dziś przesadzony w czapkę Jakobina!
Chwila co bieży, niech ci wszystkiem będzie!
Któż nie wie, iże w każdym płaksa żywie?
Że jaki taki, choćby zjadł poczciwie
I złotem kieskę napełnił do pęku
I choćby miłość dała mu dziewczyna,
Będzie wciąż ronił słone łzy do wina
I trwonił życie, we smutku i lęku!
Nic to! Używaj! Niech świat pójdzie w trzaski,
Jeśli ci w pełni użyczył, co trzeba...
Lecz jeśli, w chwili odejścia... do nieba...
Dowiesz się, iże ktoś miał większe łaski
I więcej ziścił, porwij się mocarnie
I ruń na niego! Niech mu wydrze dobra
Ręka zbrodnicza nawet, byle chrobra,
Nie spoczywając, aż co ma... zagarnie!
Niby samotny pod zamkiem wędrowiec
Nadsłuchuj dźwięku uczt i brzęku szklanic...
— Tu dobro moje jest! — Tak twardo powiedz,
Wpadnij i zabierz! Reszty nie miej za nic!
Żadna cię miłość, ni żadne marzenia
Tam nie doniosą... choćby nad mogiłą,
Jak to, co weźmiesz sobie męską siłą,
Twardo i hardo, bez wahań, ni drżenia!
Pomnij, że dzieci, któreś miał u łona,
Zezują teraz, dorósłszy potrochu,
Ku twoim domom, łąkom, skarbom w lochu,
To samo czyni twoja własna żona...
Drwią wszyscy, patrząc, iżeś wiecznie w pracy!...
O, ludzie zawsze, zawsze są jednacy!
Nimbyś miał ulec omamom zdradzieckim,
Raczej się zabij przed swem pierwszem dzieckiem!
Ale nie... nigdy nie będzie powodu...
Alienus zemrze, jak ostatni z rodu,
Szczęsny, od cierpień wolen i od troski,
Jako artysta, w purpurę odziany,
Zapadnie w ziemię świetlany i boski,
Mocarny prawdą... nieopłakiwany!
I cóż, że czasem wrzaśnie kruk nad głową?
Czyliż trucizna nie jest życia lekiem?
Żyć chcę szczęśliwym, mądrym mrzeć człowiekiem
I... tam, gdzieś... zacząć biesiadę na nowo!
Lecz póki tętni w żyłach krew z łoskotem,
A wszystko pieje hymn radosny jeszcze,
Jakżem bogaty... świat opływa złotem,
Prawdą rozkoszy poję się i pieszczę,
Stoję na skarbów niezmierzonych górze,
Jak namaszczony świeżo u ołtarza
Król, w diademie władzy i purpurze,
A gwardja, lśniące miecze dzierżąc w dłoni,
Przechodzi mimo, gromko: — Vivat! — woła,
Setka sztandarów do stóp mi się kłoni...
Mam świętą glorję wybrańców u czoła!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Rzekłszy to, zapadł w zadumę...
Tłumoczek wziął pod ramię i trwał, wpatrzony w purpurę, coraz to gęstszą, co zalewała ściany i szyby. Wydało się, że dwaj murzyni czerwoną sobie wyrywają płachtę. Cień jej, migocący po izbie, pełzał to długi, to kusy, a pokraczny, wszędzie.
Alienus wodził oczyma za cieniem, a zadumane usta jego głosiły zcicha taką rytmiczną opowieść:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy na tych cieni patrzę widowisko,
Na duchów ciemni nieuchwytne tany,
Co nas ścigają, nawet w tańca takcie,
Gdy wirujemy przy skrzypkach, czy fletni,
Co za stopami pełzają naszemi,
Sięgając chciwie chwytnemi ramiony,
By dać łup nowy żarłocznej wieczności...
Wówczas, ach wówczas, wiem, że iść nam trzeba,
W jakąś niepewność, daleką od nieba!
Hej, towarzysze, przygodnie spotkani!
Jako te cienie rozprószym się pono,
Nie wiedząc, kędy pójdziemy i kędy
Jest meta drogi, za jaką zasłoną?
Chłodną spojrzenia i chłodnieją słowa,
Życie, to zima, która wszystko mrozi...
Nic to! Hej braci, bądźże mi gotowa
Przyjść, gdy pięćdziesiąt takich zim przeminie,
W noc Trójcy Świętej, do gospody onej,
Na tej westfalskiej, rozlewnej równinie,
A wówczas, jeśli nie zmarzniem, to wierzę,
Odnowim nasze dzisiejsze przymierze
I w imię celu, co gdzieś... w górze czeka,
Będziem tu... triumf święcili człowieka!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na te słowa jął czynić glossy, siedzący obok Hansa, sąsiad jego. Człek był grubaśny i mocarny wielce, a oplot ramion, oraz brzuch wydatny sprawiały, iże podobny był wielkiemu B. Włosy rudawe brzydkie miało Niemczysko owe. (Hans był jedynym Szwedem w tej gromadzie). Zrazu śmiał się grubacha, lecz potem innych myśli sięgnął i zaczął zwolna:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Triumf człowieka?... Ha... Rzecz niesłychana!
Zgoda, zażyjem w latach pięćdziesiąci,
Dość dla uciechy, smutku i pamięci...
Owo zebranie cnego Alienusa
To rzecz wspaniała, to nie maskarada,
Przeto przyklasnąć tylko mu wypada!
Drwiliśmy nieraz z triumfu człowieka,
Teraz docinki trzeba precz odrzucić,
O celu myśleć... co tam, w górze czeka...
Wrócimy tutaj! Tak, musimy wrócić!
Kto z was tak sądzi, niech mi dłoń swą poda!
Rzeknijmy tedy pospołu, wszak zgoda...
W noc Świętej Trójcy, w umówionym czasie
Przyjdzie tu każdy, kto śmierci nie da się!
Teraz słuchajcież, jest tu ścieżka mała,
Obrosła w kwiaty, biegnąca wśród domów...
Przy niej, na słupie, wśród listnych załomów
Świeci kapliczka, w niej zaś jakiś święty
Siedzi, bez głowy, ręką czasu ścięty.
Ktoś mu brutalny może odciął głowę,
A inny, znowu zrobił chrystusowę,
Ale i ona spadła, w czasów biegu,
I leży teraz na kolumny brzegu.
Otóż, gdy minie czas tu ułożony,
Zejdziem się razem, mając już w swej duszy
Obraz człowieka, wykuty przez życie
Wówczas swe rysy świętemu ten nada,
Kogo los na to wyznaczy dziś, w nocy.
W koło kapliczki ustawimy stoły,
Naniesiem kwiatów, poigrają dzieci,
Urządzim triumf wielki, a wesoły!
Niech los rozstrzyga, dajcież żywo kości!
Rzucamy!... Jakto? Cztery, dwa i ośm,
Teraz, ostatni Hans niech rzuca... prosim!
Potrząśnij dobrze! Ano... cóż się stanie?
Ha, to dwunastka! Wygrałeś, acanie!
———————————
Dziwne zrządzenie! Radbym wam powiedzieć,
Jakto spotkałem Hansa Alienusa.
Jakiś wędrowiec stanął w moim progu,
W kąt rzucił laskę, zdjął tłumok z ramienia
I rzekł nieznane zupełnie nazwisko.
Za chwilę jednak byliśmy jak bracia.
Szarą godziną zwierzeniaśmy snuli,
A odzież jego schła z deszczu, w kominie.
Dziwne miał losy, przedziwne zaiste!
Nieraz mnie dreszcze przenikały mrowiem,
Przeto, rzucając zwroty uroczyste,
Jeżeli chcecie, poprostu opowiem.
———————————
Pewien profesor, Szwed, w dalekim Rzymie,
Na wielkie, w wiedzy, zarabiając imię,
Zakończył dzieło, przetarł okulary
I stwierdził, iże tam stał Rzym prastary.
Gdy tak dokonał pracy, co nie letka,
Śliczna go za nos złapała brunetka,
Wzięła za męża, raj sprawiła wszelki,
A gdy raz, w północ sięgał do butelki,
Z ostatnim dźwiękiem rzymskiego zegara,
Bocian nos wścibił przez okno... poczwara.
———————————
Radość go wzięła zaraz niesłychana
I w luźne fałdy odzian szarafana,
Kląkł, jak w figurze wdzięcznej kontredansa,
I na swe łono przyjął syna... Hansa!
Chciał uczcić chwilę, ale snadź wzruszenie
Sprawiło, iże wziął przez roztargnienie,
Miast dzieła swego, leksykon ogromny
I zamaszyście wypisał na karcie:
„Synowi memu na życia otwarcie!“
Kochał go bardzo, czuły był, jak matka,
Pragnął mu życie przysposobić całe,
Siedząc przy malcu, mówił do gagatka,
A malec patrzył i świat ten poznawał.
Gdy już wyczerpał całą mądrość swoją,
Rzekł: — Synu drogi, jedna jeszcze rada!
Wiedz, że ci czynnie tutaj żyć wypada,
Nie patrz, jak drudzy rozgrabiają dobro,
Nie myśl, lecz garnij do się ręką chrobrą!
———————————
W czas jakiś potem, ukończywszy misję,
Profesor raczył wreszcie wziąć dymisję
I syt pieniędzy, oraz pięknych rzeczy,
Osiadł na pensji... racja, któż zaprzeczy?
Lecz równocześnie prysło szczęście jego.
Jejmość przybrała, nie wiedzieć dlaczego,
Gest Mesaliny, wierność swą na płocie
Wieszając. Miała zaraz gachów krocie,
Jęła się bawić, zmieniać garderoby,
Bywać w teatrze, kochała też Boga,
Lecz obok niego ... duchowne osoby...
Przyszłość stanęła przed uczonym sroga!
Niewiele myśląc, zabrał z sobą syna,
Talizman życia, dzieło wielu nocy,
Rzekł na odjezdnem: Bądź zdrowa, jedyna!
I ruszył do dom, ku zimnej północy.
———————————
Z każdym, co mijał, dniem w ojcowskim domu,
Smutniejszym bywał los biednego chłopca.
Czuł... dusza ojca staje mu się obca,
Do matki tedy wzdychał pokryjomu.
A częste były nawet awantury,
Bo, podmówiony przez różne kumoszki,
Hans nieraz serjo pokazał pazury.
Miał żal do ojca, że mu złamał życie.
Czasami, milcząc stał u drzwi zawartych,
Do piersi ojca rad się tulić, skrycie,
Blady, w zniszczonych sukniach i podartych.
A ojciec siedział smutny i sam jeden,
Płacząc przeszłości i płacząc nauki,
Która mu lśniła z oddali, jak Eden.
Zbiedniał, więc życie chcąc trzymać na fali,
Musiał tokarskiej jąć się teraz sztuki,
I tak w omroce tu wegetowali.
Przy stole również rozmowy nie wiedli...
Lokaj podawał, tykał zegar stary,
Po szybie drzewa muskały konary,
Oni milczeli, dumali i jedli.
W pustaci takiej dumał wciąż bez miary,
Dumał i wkońcu pokochał tę ciszę.
Gdy rzadkich gości posłyszał rozgwary,
Uciekał, w leśną radby wleźć komyszę.
Z poddasza zrobił swoją schronę stałą,
Gdzie miał królewski swój tron, jak przystało.
Tam słuchał licznych swych sztandarów szmeru,
Pobrzęków mieczy i okrzyków dworu.
Siedział w złocistej koronie z papieru,
Świadom potęgi swojej i splendoru.
Od grot Fingala, aż do Teheranu,
Świat mu bił czołem, jako swemu panu.
Jednem skinieniem rzucał huf do boju,
Rozgramiał wrogi, był nieubłagany,
Nigdy, żadnego nie przyjął pokoju,
W gruz walił miasta, a jeniec schwytany
Musiał dać życie, krwi płynęła wstęga,
Wielki gniew Hansa był... jak i potęga.
Zdobny purpurą, w poszóstnej karecie
Jechał, a z blanków chorągwie wiewały,
Tak marzył chłopiec samotny i mały.
Lecz biegły chyżo i bezgłośnie lata...
Rósł, a wiadomo, w twardych rękach losu
Marzeniom grozi niechybna zatrata.
———————————
Stał się młodzieńcem i bunt uczuł w duszy.
Pewnego ranka, marzenia swe kruszy,
Tron łamie w trzaski i gniewem porwany,
Idzie do ojca, śmiało patrzy w oczy,
A widząc starca, jak nieubłagany,
Milcząc pracuje i wzdycha i toczy,
Oświadcza krótko: Dzisiaj ruszam w drogę!
Dłużej żyć tutaj nie chcę i nie mogę!
———————————
Stanęło koło, ojciec podniósł głowę,
Zawisł spojrzeniem w mężnej twarzy syna,
Potem, bez słowa pracę swą zaczyna.
— Postanowienie moje nie jest nowe —
Dodał młodzieniec — Dawno sercem całem,
Do matki jechać, z dnia na dzień się rwałem,
Szczędziłem grosza, przeto jadę zaraz,
Żaden stąd ojcu nie przyjdzie ambaras!
———————————
Bez pożegnania, zacisnąwszy usta,
Wyszedł i kazał zaprzęgać do sanek.
Wsiadł i pojechał, zanim błysnął ranek,
Zdecydowany, choć blady jak chusta.
Pędziły konie przez śniegi i lody,
Wzlatały z gęstwy przerażone ptaki,
On pędził dzielnie, jako pędzi młody,
Rad, iże rzucił męczarnie ogrojca,
Którym tak długo dom mu bywał ojca.
———————————
Na poły szczęsna, a na poły trwożna,
Koronek chmurą, przedziwnych owiana,
W koku, gorsecie... nie wiedząc, czy można,
Przyjęła syna matka ukochana.
Do jedwabistej piersi tulić jęła,
Wodą kolońską odświeżała oczy
Łez pełne, czasem w zwierciadło zerknęła,
On zaś oddawał stokrotnie pieszczoty,
Czując pełń szczęścia, co aż serce mroczy,
Patrzył w twarz matki... nie dostrzegł kokoty.
Życie, jak bajka, przed nim się rozwarło,
Miał, czego zechciał, stał się domu panem,
Matki całusy zbierał każdym ranem,
Bowiem kochała swego benjaminka...
Czasem się przytem ust popsuła szminka.
———————————
Księdza prałata tajemniczą sztuką,
Przedziwnie szybko, bez trudu i skargi,
Z wszelką się cudnie zapoznał nauką.
Śmiał się, składając do gwizdania wargi,
Bo chętnie gwizdał msze, co były w modzie,
Drwił z domu ojca na śniegu i lodzie,
Uprawiał sporty, nie bacząc czy drogi,
Cudem nie złamał ni ręki, ni nogi,
Lecz wiedzy ścisłej... nie lubił ni trocha.
Dość było wiedzy, że matka go kocha,
Dość strof celniejszych z utworów klasycznych,
Dość kilku nazwisk świetnych, a nie licznych,
Dość tego było. Protekcja Kościoła,
I bujność życia i miłość, co woła,
I smaczne zawsze ponad wyraz jadło,
Stało za wszystko. Znał wszystko, co padło!
Z młodym paterkiem wygrywał duety,
Aż wszyscy wkoło zatykali uszy,
Hans słuchu nie miał, tak było... niestety,
Ale grał ostro i to z całej duszy.
Wszystkie na pamięć znał modne opery,
Lecz z każdej jeno może takty cztery.
Czasem pytała słodko droga matka,
Przysuta mąką, niby jakiś młyn,
Czemby chciał zostać, swojego gagatka...
— Wybrańcem szczęścia! — odpowiadał syn.
———————————
O Szwecji tutaj nie mówiono wcale,
Chyba wzgardliwie. — Nie będziesz na progu
Ojcowskim żebrał, synku, dzięki Bogu! —
Mówiła matka i dodała: — Ale,
Powiedzże, Janku, pomyśl odrobinę,
Z samego względu na twoją rodzinę,
Na złe języki, honor i tam dalej,...
Czem będziesz kiedyś?... Teraz baw się, szalej,
Ale choć piękny byłbyś, jako Wenus,
Cóż to za godność, samo: Hans Alienus?
Musi być jakaś inna prezentacja!
— Racja, mameczko! — odparł — Wielka racja!
— Ale się nie troszcz tem, o moja śliczna!
— Chociaż karjera ma nie polityczna,
— Osiągnę tytuł nad książęta, króle,
— Bogacze, z mieniem zamkniętem w szkatule!
— Wiedz, mamo, iże twój Alienus Jan
— Będzie miał szczytny tytuł: wielki pan!
———————————
Długo się wahał nad wyborem stanu,
Lecz dokazały duchowieństwa wpływy,
Że w bibljotece dostał Watykanu
Miejsce, ten młodzian ponad miarę żywy.
Tu nowa karta życia się rozwarła,
Choć ledwo skończył dwadzieścia dwa lata,
Mógł, przy poparciu, wnet dojść do prałata.
Przyjął, gdyż musiał... matka nagle... zmarła!
Odtąd żył cichy, często zadumany
Tą zmianą losu, czy zajęty wiedzą,
Ale go rwały moce, co w nim siedzą,
I w onych chwilach płatał takie żarty,
Że w całem mieście drżały domów ściany
I głowy z piekła wychylały czarty.
Wiodło w nim walkę słońce Włoch z zamrozem,
Matka i ojciec wciąż walczyli w Hansie.
Często był w wozie, a zaraz pod wozem,
Życie nim rwało kwadrans po kwadransie.
I oto, drodzy przyjaciele moi,
Patrzcie, co ślepy los chwilami broi!
Kiedy wyboru zapadała szansa,
Komu powierzyć rzeźbienie „człowieka.
Los, który tylko sposobności czeka
Wybrał z nas wszystkich... Alienusa Hansa!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Hej, przyjaciele, poradźcież mi, proszę,
Skąd wziąć mam model do mego „człowieka“?
Mężczyzna, dziecko czy piękna niewiasta,
Ideał owy ziściż choć potrosze?
Innyby sobie nie robił nic z tego,
Wyrzezał postać świętego i basta,
Tak jako mówisz, przezacny kolego.
Ale ten projekt rzucony szczęśliwie
Taką powagą mnie przejął do głębi,
Że aż się drżeniu wewnętrznemu dziwię.
———————————
Czyliż sądzicie, że już średnie wieki
Przed nową erą uciekły do grobu?
W każdym z nas żyją, w każdym z nas, u licha!
Ujść im, zaprawdę, nie widzę sposobu!
Niby statua sędziwego mnicha,
Gdzieś z kolońskiego wydobyta tumu,
Co brwi zmarszczone ma i butę w twarzy...
Każdemu przeszłość marzy się i marzy,
Śnimy baśń starą w epoce rozumu.
Więc, chociaż słabi, życie wiedziem podłe,
Rzeźbić „człowieka“ chcę na naszą modłę.
Choć każdy dziwak i każdy straceniec,
Dziś za wielkiego uchodzi na świecie,
Ujmę rzecz jaśniej, cieplej, niech jak dziecię
Śmieje się, w kwiatów przybiorę go wieniec,
Będzie, jak dusza, co radosna czeka...
Tak chcę swojego wyrzeźbić „człowieka“.
Trudno mi będzie dokonać zadania,
I w tej, tak trudnej zaradzić potrzebie,
Bowiem, gdy rzeźbiarz z gliny kształt wyłania,
Ja modeluję nie glinę, lecz... siebie!
Mniejsza! Nie chybię onego spotkania
I tu przyniosę na czas, niezawodnie,
Z wędrówki życia ważki kruszec ducha,
Który zadanie swoje spełni godnie...
Tymczasem w ciszy i wnętrznym ukoju,
Ruszam przez życie, w ideał wpatrzony,
Nie bacząc trudu i nie bacząc znoju...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Umilkł, ale nikt tego nie zauważył, wśród szaleńczego hałasu. Nagle... cóż to? Hans posłyszał wyraźnie ochrypłe jakieś dźwięki, dochodzące jakby z piwnicy. Z pośród trumiennych, jakoby, cienkich desek szedł głos, co przenikał dźwięk puharów i rozgwar słów. Był, niby ponury śpiew grobowy... jakby pieśń obłąkańca...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Chwila co płynie, nigdy nie da szczęścia.
„Weczoraj” i „jutro”, to kule kaleki,
Dnia dzisiejszego, co nas oszałamia,
Takiem jest życie, takie nasze losy!...
„Dziś“ utopiłem w szumnej fali piwa!
Biada! Porwało je już przeznaczenie...
Chwila, co może nie nadpłynie żywa,
Kieruje myśli nieuchwytnym sterem.
Hej... jasnowidzu nocny, towarzyszu,
Mocarny wiarą i bez plamy zdrady,
Który spokojny, jako grecki Jowisz,
Radosne chwile w fali życia łowisz,
Wiedz, iże wszystko, co umysł człowieka
Wymyśli, z dymem, zanim baśń skończona,
Ponad dachami, w bezmiary ucieka...
Życie, to dziwna flasza czarodzieja,
Co ma dwa płyny, i wino i wodę...
Dziś, pijmy tedy, śnione jutro młode,
A każdej chwili niech świeci nadzieja!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Alienus usłyszał, że osoba śpiewająca wchodzi po schodach i naciska klamkę. Weszła, podtrzymując twarz chudą dłonią, i zbliżyła się doń, on jednak obrócił się do niej obojętnie plecami. Dopiero pod koniec pijatyki, o świtaniu, spytał towarzysza siedzącego przy kuflu:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Widziałżeś może tę dziwną kobietę?
Oto tam stoi w ciemności, na progu.
Spójrz, idzie ku nam, zbliża się powoli,
Łyskając strasznie, niby obłąkaniec,
Brzemieniem ciężą widać na niej lata,
Po zwiędłych plecach włos ma rozrzucony,
Na karku sterczy szczątek pióra pawia,
W jaskrawą szatę spełzłą przyodziana,
A motłoch patrzy na ten przystrój cały,
Kiedy na placu targowym zasiada
I roni żale, z bólu się spowiada
I miłosierdzia żebrze od hołoty.
Niecierpię w duszy tej wielkiej obłudy,
Najgorsze bowiem są cierpienia brudy.
Po lewej sakwa zawieszona spływa,
Oraz cynowy kubek z resztką piwa.
Niby pokorna, a lada skinienia
Chce, by słuchano... Ot tam, patrzy z cienia...
Wstań! Jest przy tobie, a w obręczach błyska,
Na jej ramionach zarzewie ogniska,
Jak słońce świeci... choć napół przytomnie...
Słuchaj! Zaczyna teraz mówić do mnie!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Towarzysz zaśmiał się i zawołał: — Do licha, Hans! Wszyscy cię wyśmieją! Nie widzę ni śladu widma! Widzę jeno, że pociągnąłeś jeden haust nad miarę, ku czci swych bogów. Chwyć tedy pustą szklanicę i ciśnij spokojnie wiedźmie w nos. — Stała w mdłych blaskach dogasającego ogniska, on zaś pił jej słowa, ją jeno słysząc pośród szaleńczych śmie chów, hałasów i nawoływań biesiadujących.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Chcesz szczęścia, biedny, naiwny człowiecze?
Sądzisz, że szczęście bierze się przemocą?
Dam świniarkowi, tobie ni okrucha,
Choć górnolotnie słowa twe migocą,
I sięgasz samych jakby wirchów ducha!
O, jakże marne jest to „dziś”, co ciecze,
Jednego boga uczcić jeno zdolne...
Budujesz sobie z pajęczyn i pierza
Ogromne gmachy, a potem na szczycie,
Kiedy urośnie pod obłoki wieża,
Głowę Kronidy kiedyś umieścicie,
Onego bożka uczty, co nastąpi.
Jestem boginią cierpień, co nie skąpi,
I grzbiet twój spłynie krwią pod moim biczem,
Jestem boginią pradawnego morza,
Z mych rąk, świat cały nie wyrwie się niczem!
Jam cię to siekła rózgą wówczas przecie,
Kiedyś się pocił, szukając z mozołem
Liter w dziecięcym, wielkim alfabecie.
Potem cię myśli otoczyłam kołem,
Tysiączne z książek czerpałam pojęcia,
W marzeń cię sennych zatopiłam fali.
Zbierz wszystko razem, od wieku dziecięcia,
A gdy całokształt taki się ustali,
Z ogromu tego moje wyjrzą rysy.
Jam wszędy. Siedzę u biesiadnej misy,
I śmierć mnie prosi za kumę w potrzebie,
Zawsze mnie ujrzysz, ciągle drwiącą z ciebie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Alienus przetarł dłonią czoło, chcąc odpędzić zwid. — Czyż jestem najbardziej z wszystkich pijany? — szepnął. — Cóż znaczy ten ochrypły głos wiedźmy? Czegóż chcesz ode mnie, co zamierzasz, poczwaro? Ale widziadło stało dalej wśród zgiełku, z ramionami splecionemi na zwiędłej piersi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Tyś nie pijany, inni są pijani,
Trunek przysłania spojrzenie człowieka,
Wychylże szklankę, wychyl jedną jeszcze,
Zniknę ci z oczu, jak sen co ucieka.
Jestem mocarna świata tego pani!
Chodzę od stołu do stołu, wśród krzyku,
A ten mnie widzi, kto zmysłów nię stracił.
Czyż mi się oprzeć myślisz, niewolniku?
Czy się zuchwale ważysz na niewiarę
I obmierziwszy sobie lalki stare,
Głowę Kronidy chcesz wziąć sobie łupem.
Chcesz pojedynku? Dobrze, jam gotowa!
Zobaczym, żali siła mnie przemoże...
Twoja, lub moja spaść tu musi głowa.
Jestem szkaradna, przeto złem się zowię,
Czego się dotkniesz, w zgniliznę się zmieni,
Ujrzysz pogasłe na przestrzeni światy,
Królestwa cieniów otworzą się wrota,
Ale gdy wrócić przyjdzie ci ochota
Z dziedzin Hadesu, we wieńcu na włosach,
By posłać oczy po modrych niebiosach,
To ujrzysz jeno blady cień, miast słońca,
A dawne życie, co kipiało żarem,
Będzie ci widmem upiornem miesiąca...
Gdziekolwiek stąpisz, gdzie potem oblany
Spoczniesz, tam obcy będziesz i nieznany,
A gdy się znajdziesz wśród przyjaciół grona,
Słowa twe będą, jako cudza mowa,
Niezrozumiała i nieodgadniona.
Zlodowacieją dłonie na twe imię,
Ich wwiodę w wyże, ciebie strącę nisko,
Nie tobie szczęście, domowe ognisko...
Chlebem się nigdy nie przełamiesz z nikim,
Mój jesteś jeno, dośmiertny pielgrzymie!
Na dom ojcowski mgieł rzucę tumany,
Przysłonię smutkiem, jak przeszłości echem,
Ród twój naznaczę krwi przelanej grzechem,
A plama owa dziedziczona będzie
Przez pokolenia, tak że dotrze wszędzie...
Oto mój wyrok, nie dbam, przez Bóg żywy,
Czyli ktoś uzna, że jest sprawiedliwy!
Tak przejdziesz życie, wśród męki i sromu,
A spokój zyszczesz... gdy wrócisz do domu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Przybyłem tutaj nieoczekiwany,
Odchodzę znowu w niewiadome dale,
Lecz jeśli jeno nie zginę na skale,
Chociaż mnie ciężka, twarda walka czeka,
W półwiecze stanę na tym samym progu,
Na uroczystość naszego „człowieka“.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Odszedł w swoją drogę. Żółtawa mgła przysłaniała roztocz pól, okrytych śniegiem. Z czarnej luki opuszczonego domostwa błyskało blade światło, drgający połysk kominka, gdzie dogasały bierwiona drzewa, w ścichłej już izbie biesiadnej.
Siekący deszcz bębnił po dachach Watykanu, onego milczącego zamku duchów, gdzie antyk mieszka w parterze, Odrodzenie na piętrze, w paradnych salach zaś wieki średnie drzemią w ciszy podwórz, niedostępne światu i odeń odcięte. Nie dawano tu świetnych bankietów, a damy dworskie nie szeptały poza wachlarzami o intryżkach i przygodach miłosnych. Pałac nie tonął w rozgwarze trąb i rogów myśliwskich, oraz ujadania sfor, w czem się lubują książęta świeccy, zaś pan zamku był to pustelnik biało odziany, jak heleński kapłan, żyjący w kilku, niewytwornie urządzonych pokojach.
Na moment zbudził się z ciszy ów nieregularny, olbrzymi kompleks gmachów pod deszczem, który smagał dachy, szyby i flizy dwudziestu jego podwórz. Plusk wody budził echa w długich, prostolinijnych galerjach, chodnikach, połamanych w załomy i krzywizny, oraz w bezliku schodów. Stojący u wejść głównych halabardziści, przybrani w berety i szerokopasiaste krótkie spodnie, okrywali się w płaszcze, zaś przy zdobnym kominku izby strażniczej, obok bramy bronzowej pokazał się, przemycony tu, kraciasty woreczek z dominem.
Poprzez jednostajny szelest nawalnego deszczu doleciał odgłos kroków i turkot kół. Na piętrze, w sala dei paramenti ubierano Ojca Świętego w paradny strój pontyfikalny. Zarzucono mu koronkową komżę na sięgającą stóp szatę złoto i srebrnolitą, a przygięte starczo ramiona okryto ciemnoponsową fałdzistą, bogato złotem haftowaną peleryną, spiętą na piersi wielką brylantową agrafą, która za każdym ruchem rzucała snopy iskier. Ponad małą, zwiędłą twarzą wznosiła się potrójna, lśniąca tiara.
Był to pan zamku duchów, sam widziadło przeszłości, który, występując z ukrycia, wywodził wraz z sobą świtę widziadlaną, z omroku, na chwilę.
Obok papieża kroczył kardynał, niosąc koronkową chustę. Gdy weszli do sala ducale, zajął Ojciec Święty miejsce w sedia gestatoria, tronie wspaniałym, zdobnym w złote ornamenty i purpurowy aksamit, który palfrenierzy podnieśli zwolna na okrytych aksamitem drągach. Pończochy i jedwabne żaboty tych ostatnich, oraz karmazynowe uniformy jaśniały przepychem haftowanych kwiatów georginij i kamelij, a wszystkie te upojne barwy zamarłych stuleci płynęły falą wokół sunącego zwolna tronu. Przed nim niesiono wysoki krzyż, otoczony jasnożółtemi świecami woskowemi, a poza ostrokończystemi mitrami sterczały, ponad ramionami okrytych zbroją żołnierzy, ostre miecze, w zielonawem świetle, płynącem przez stare szyby. W korowodzie tym nie brakło żadnej barwy, od nieokreślonego migotania kropel rosy, aż do żaru ciemno szkarłatnej piwonji. Fiołki i heljotropy odnaleźć można było w sutannach funkcjonariuszy kościelnych, narcyze i lilje w śnieżnych komżach, w sztywnych, szerokich krezach, w bladych, wykwintnych twarzach podkomorzych, przybranych w burgundzkie stroje, pierzaste berety, złote łańcuchy na szyjach i trykoty, którzy kroczyli poważnie, z dłońmi na rękojeściach szpad. Było to święto kwiatów, bez kwiecia, ale z wonią kadzideł i chaosem maków, oraz ciemnożółtych słoneczników. W dostojnej odległości od innych nieśli książęta Orsini i Colonna to, co barwami przypominało słynny, legendarny, czarny tulipan. Korowód przypominał długą grządkę kwietną, o poruszanych lekkim powiewem różnobarwnych kielichach, zaś ponad głowami wszystkich połyskały z obu stron tronu dwa, słynne przodkami z czasów Nimroda i tebańskich fresków... dwa flabelli, ogromne, z długich piór strusich wachlarze.
Gdy orszak minął sala ducale, sala regia i stanął w progu capella sistina, wydało się, iż ów białowłosy, pochylony starzec, to posążek obnoszony w procesji. Na jego przeduchowionej twarzy widniał niezmiennie ten sam uśmiech dobroci, który połyskał na wykwintnych i mądrych twarzach całego otoczenia. Wzniósł błogosławiąc trzy palce, a chór zaintonował dziecięcemi, wątłemi głosami, bez akompaniamentu, hymn: — Tu es Petrus. — Niby fala światła, wpadająca przez nagle rozwarte drzwi do czarnego składu węgla, wkroczyło Średniowiecze i Odrodzenie w ponurą, ciemną kaplicę, gdzie leżało na kolanach pokolenie współczesne, czarno odziane.
Oko, któreby pobieżnie pełgało po welonach i pochylonych twarzach kobiet, musiałoby dostrzec głowę o konopiastych włosach, wyzierającą, przy niektórych ruchach, z pod koronkowej narzutki. Włosy te bez blasku, gładko zaczesane, tworzyły nic nie mówiącą ramę wokół sklepistego, zbyt wysokiego czoła, które mogło być czołem dziecka. Jasno siwe oczy, otoczone czerwono, świadczyły o długiem czuwaniu po nocach. Nos był kończysty, a cała twarz, jak też i drobna, niby z drzewa wyrzezana postać, z wydatną, a jednak płaską piersią, przypominała komiczną figurkę Apolina tenejskiego.
Jasnowłosa dama, wieku lat dwudziestu pięciu do trzydziestu, podnosiła raz po raz do ócz pince-nez, nie nakładając go jednak. Siedziała pomiędzy dwoma z włoska ciemnowłosemi towarzyszkami i szeptała z niemi.
— Eleno! — ozwała się do siedzącej po lewej.
Elena pochyliła głowę, nadsłuchując, a blondynka powiedziała gramatycznie, z pewnym cudzoziemskim akcentem, ale bez najmniejszego błędu:
— Czyś zauważyła, że Hans Alen... Alienus stoi tam, z tyłu, na estradzie śpiewaków?
Elena obejrzała się.
— Nie mogę dostrzec, ale widzę Jasona na estradzie! — rzekła.
— Hans Alienus stoi tuż pod nim! Jakże go możesz nie widzieć?
— Acha! Tak! Teraz spostrzegam jego głowę. Zdaje się, jakby robił miny.
— Jest oczywiście wzruszony! Sam powiada, że jest zawsze wzruszony, o ile nie śpi. Nie pojmuję tylko, jak młodzieniec dwudziestoczteroletni żyć może w tej atmosferze. Nie chcę obrażać, zaprawdę, twych uczuć religijnych, ale jestem zdania, że te kościelne przedstawienia teatralne nie odpowiadają już nam, współczesnym ludziom, praktycznym i trzeźwym. Ano, zdarzało się przecież nieraz, że zewnętrzna pompa i wspaniałość ogłupiała silniejsze od niego umysły.
— Ależ, droga Betty, jest on wszakże urzędnikiem watykańskim!
Ten zarzut uczyniła nie Elena, jeno druga towarzyszka Betty. Wszystkie trzy stuliły głowy, szepcąc i paplając.
— Umysł jego nie jest wcale nastrojony religijnie! — zauważyła Betty. — Powiadam ci, Giggjo, pewna jestem, iż uzyskał miejsce w bibljotece poto jeno, by spacerować po wspaniałych komnatach i patrzeć na efektowne kostjumy wokół siebie. Błyskotki i ozdoby wprawiają w zachwyt tego młodzieńca. Spytałam go niedawno, czy nie chce zostać księdzem.
— Byłby to komiczny ksiądz! — wtrąciła Giggja.
— W istocie nader dziwny, ale radowałaby go bez granic możność chodzenia w krótkich spodniach i jedwabnych pończochach. Powiedziałam mu to właśnie!
— A cóż on?
— Nie chciał słuchać propozycji. Krótkie spodnie, powiedział, można sobie sprawić bez zostania księdzem. Każdy ma, jak twierdził, prawo ubierać się wedle upodobania i gustu swego. Dodał, że ma pono w domu parę czarnych spodni, które można obciąć do kolan.
Giggja i Elena chichotały, pochylone głęboko, zaś najstarsza i najmędrsza Betty ciągnęła dalej stłumionym głosem.
— Zresztą nie pojmuję, jak mógł przez długi ciąg spędzonych tu lat nie przyswoić sobie nawet gramatycznie języka. Pomyślcież, jutro upłynie dopiero dziewięć tygodni od mego wyjazdu ze Szwecji, a ośm od przybycia tutaj i zamieszkania u was, a przecież radzę sobie już całkiem dobrze z waszą mową.
— Rozumiem go, gdy mówi! — rzekła Elena.
— Oczywiście, ale robi błędy. W dodatku mówi często naprzekór źle, by mnie złościć. Wie, że nic mnie bardziej nie martwi, niż słuchać ludzi, nie umiejących wyrażać swych myśli poprawnie.
— Wspomnij, Betty, ile się napracowałaś przez te tygodnie!
— To jeszcze nic, w porównaniu do mej walki z gramatyką włoską, przed wyjazdem z ojczyzny. Ale nie mówmy o książkach, gdyż boli mnie serce, iż nie mogę się tyle nauczyć, ilebym chciała. jakaż moc jest rzeczy do poznania! Radabym przez całe życie tylko czytać i czytać!
Betty spojrzała w bok i bezwiednie posłała oczy w stronę estrady śpiewaków. Po chwili dopiero oprzytomniała i podniosła znowu pince-nez do oczu, nie wkładając go na nos. Jakże bladzi, a nadęci byli papiescy śpiewacy! Znała Jasona, stojącego w rogu estrady, gdyż mieszkał u tej samej co ona rodziny włoskiej. Był krągły, niby kula, miał strój fioletowy, w ręku zeszyt nut, a oczy jego spoglądały, niby dwie szpareczki z bezbrodej, mączysto białej twarzy, bledszej jeszcze w odbiciu światła dziennego na białym, rurkowanym kołnierzyku koronkowym.
Oczy Betty zeszły ponownie z estrady w tłum uczestników, pośród których stał Hans Alienus, potem zwróciła je ku ołtarzowi i szepnęła towarzyszkom:
— W każdym razie jest to głupiec!
— Kto? — spytała Giggja.
— Hans Alen... Alienus.
— Słuchaj, Betty, czemu tak często mówisz: Alenius?
— Bo ojciec jego w ojczyźnie nosi to proste i naturalne nazwisko, to też nie chce się trzymać głowy, by syn zwać się miał Alienus, co brzmi ciężko i jakoś antykwarycznie.
— Jakaś historia musi być związana z tą zmianą nazwiska?
— Tak. Wiesz przecież, że pokłócił się z ojcem. Ale to długa opowieść. Czy masz może jeszcze kilka pastylek, Giggio? Tak tu gorąco!
— Oto woreczek. Ale bądźmyż cicho, gdyż przeszkadzamy sąsiadom.
W istocie, kilka kobiet z pobliża jęło rzucać niecierpliwe spojrzenia szeptającym dziewczętom. Betty podniosła znów pince-nez na wysokość oczu i zapatrzyła się na scenę przy ołtarzu.
Drżący głos śpiewał mszę. Z poza obłoków kadzideł przeglądały ciemnoszkarłatne, ponure sybille i prorocy, oraz zwarte w kurczowy splot, postaci sądu ostatecznego. Dobrotliwy uśmiech papieża odbity w całej kaplicy poświatą, nie tykał jeno tych ciemnych twarzy.
Po chwili, Giggja, nie mogąc znieść milczenia, szepnęła powodowana nieodpartym musem, by coś powiedzieć.
— Wszakże mama poleciła Jasonowi, by zaprosił Hansa Alienusa na śniadanie?
— Znowu, widzę, zaszczycasz Hansa Alienusa swą uwagą.
— Wszakżeś sama zaczęła mówić o nim!
Teraz wmieszała się do rozmowy Elena.
— Ciocia zapomniała powiedzieć to Jasonowi, ale możemy kazać, by powóz, który na nas czeka przy portalu podwórza, wjechał w bronzową bramę, a wówczas spotkamy go na pewno. Stoi tak daleko w głębi kaplicy, że nie może nas uprzedzić. Ale teraz cicho... sza! Nie wypada tyle paplać tutaj!
Przez długi czas żadna nie rzekła słowa. Potem wreszcie, skończyła się nawet cierpliwość Betty. Czuła, że musi coś rzec, a nie przyszło jej do głowy inne spostrzeżenie prócz tego, że pastylki są zbyt słodkie.
Dwie inne dziewczęta zatonęły tymczasem w modlitwie. Elena kiwnęła głową na znak, że usłyszała, ale nie odparła nic. Twarz Betty przybrała ton sarkazmu.
Akordy Palestriny, łagodne, starcze, jasne i niewinne, fletową falą płynęły z piersi śpiewaków. Wkońcu podniesiono znów tron papieski i starzec znikł w drzwiach kaplicy. Pośród uczestników zapanował ruch, ścisk i zamęt, a każdy usiłował przy pomocy łokci utorować sobie drogę.
— Czemuż marudzisz tak długo, Eleno? — spytała Betty.
— Niemogę się tak pchać. Gdybyśmy się zgubiły w ciżbie...
— Jeśli się nawet zgubimy, to spotkanie nastąpi przy bronzowej bramie! Ano... kto wyjdzie pierwej?
Odległość pomiędzy obiema dziewczętami, a Betty rosła ciągle. Giggja i Elena dały się ciągle mijać przez prących od tyłu, płynęły z falą, podczas gdy Betty, niby guwernantka, nawykła zdobywać sobie miejsce w gromadzie dzieci, kroczyła spokojnie, ale z świadomą wolą coraz to dalej. Niedługo kaplica była niemal pusta, powietrze przesycała jeno silna woń kadzidła.
W chwili opuszczania estrady śpiewaków, położył Jason dłoń na ramieniu Hansa Alienusa.
— No, Hansie! — rzekł — Czy to prawda, że, jak powiadają Elena i Giggja, zły jesteś na Michała Anioła i gdyby żył, zaciągnąłbyś go do jakiejś tawerny, pod pozorem pożyczenia kilku skudów w tym celu, by mu wybić z głowy ponury pogląd na świat?
Głos Jasona był cienki, niby nieletniego chłopca, jeno ostrzejszy i skrzypliwszy. Hans Alienus obrócił się ku estradzie i podał mu dłoń na powitanie.
— A jednak — ciągnął Jason dalej — mógłbyś się czegoś dowiedzieć, bodaj od tamtego obrazu. Oto stoi św. Bartłomiej z własną, ściągniętą skórą i ma taką minę, jakby mówił: — ciągnęliście mi skórę, musicie tedy dać coś wzamian, a więc przynajmniej litość waszą! — Jest to nader roztropny człowiek i wie, że kto się nie może popisać tu, na ziemi, drobnem choćby męczeństwem, wart jeno, by go zaraz diabli wzięli. Ale odpowiedz mi na jedno!
— O cóż idzie?
— Skąd bierzesz, mimo, iż nie wierzysz... przebacz mą otwartość... skąd bierzesz cierpliwość uczestniczenia we wszystkich naszych obchodach kościelnych?
Hans Alienus był dość chudy. Bezbrodą, podłużną twarz jego, o zbliżonych do siebie, skośnych oczach cechował przedewszystkiem ptasio wydatny nos i ciemne brwi. Cerę miał silnie opaloną i to podnosiło blask zębów, gdy się śmiał. Miał zwyczaj, gdy go zagadnięto, patrzyć przez chwilę na pytającego bez słowa, to też i teraz wpił oczy w śpiewaka papieskiego.
Nigdy nie błyskała myśl własna na nieruchomej twarzy Jasona, podobnej do obranej i przeciętej tykwy, z dwoma półpestkami oczu, a Hans Alienus wspomniał, że uwagę o św. Bartłomieju sam rzucił przed paru dniami. Mimo to odpowiedział:
— Po pierwsze, obchody te sprawiają mi tyleż co innym przyjemności, powtóre zaś, jest to jednocześnie wyraz dla mojej własnej wiary.
— To dziwne! — rzekł ktoś obok nich.
Starszego wieku ksiądz, z niebardzo ogolonym, czarnym zarostem, o wąskich, zaciśniętych wargach, haczykowatym nosie i długich, szpakowatych włosach, stanął przy nich, słuchając rozmowy. Po za nimi kaplica była już pusta, służba zaczęła zdejmować niektóre dekoracje na przedzie ołtarza, a ministrant gasił świece. Długie, sine pasma dymu wiły się aż pod malowidła stropu, nadając im pozory życia. Drżał zda się, zwój pergaminu w dłoni sybilli.
Skrzypiąc zcicha lewym trzewikiem, z uśmiechem niezmiennym na pochylonej twarzy, jął mówić ksiądz:
— Pojmuję, że muzyka i wystawa podobać się muszą same przez się. Człowiek bez zmysłu piękna, to kaleka... wielcy przestępcy, powiadają, są tem dotknięci. Zawsze marzyłem o tem, że gdy Europa udławi się wkońcu dymem węgla i papierem gazetowym — Ojciec Święty zabierze swe skarby na okręty i ruszy w inne kraje, do Palestyny, albo gdzieś, w okolice niesprofanowane jeszcze. Pójdzie za nim całe piękno i wykwint, a podczas, gdy przeżyta Europa rozpadnie się w gruzy, gdzieś w dali, pośród świeżych, naturalnych ludów, założonem zostanie tysiącletnie królestwo oczyszczonego chrześcijaństwa. Było to i jest, jak rzekłem, marzenie i zapewne nie odpowiada ono panu, młodzieńcze. Ja natomiast śmieję się z czasów naszych, które zwą się pogańskiemi, a drżą przed djabelskiemi sztuczkami piękna z naiwnością pierwszej lepszej, pyskatej, starej przeoryszy. Czas nasz sądzi, iż podobny jest do figury głównej na obrazie stropu, mniema, iż jest luterską siłą, Chrystusem o mięśniach nosiciela ciężarów na placu targowym, który miota na świat gromy sądu. Ale Odrodzenie prawdziwe zadrwiłoby sobie z tego!
Hans Alienus odparł z tym samym co ksiądz uprzejmym uśmiechem:
— Nie pozwalam się uwieść drżączce bigoteryjnej czasów naszych, oraz strachowi pierwszych chrześcijan przed wszystkiem, co piękne. Wszystko u mnie skupia się w jednem ognisku. Tak gorąco pożądam piękna, jak gdybym żył w pełni rozkwitu Odrodzenia. Ale, zda się, nie wolno mówić tego w wieku wiedzy. Nawet starzy akademicy przeżegnaliby się, słysząc to wyznanie. Jeśli się natomiast oświadczy, że chuśtawka i chleb szafranowy jest to wszystko, czego się domaga prześladowany zmysł piękna, każdy nam uściśnie rękę i będzie podziwiał głębokość myśli naszej. A jednak nasuwa się myśl, że coraz to ostrzejsze ataki na ideały ascetyczne... do których zalicza się też uwielbienie brzydoty... jest to jeno przygrywka do przyszłych czasów, kiedy młode ręce wydobędą z grobu zaginiony, pogański kult piękna i utrwalą go na odmiennej, coprawda, podstawie. Kult piękna w pełnem świetle rozumu, to nic innego, jak kult życia w jego najwyższym kształcie, to cel życia przyszłego. Statua w muzeum watykańskiem mieści więcej marzeń przyszłości w swych linjach, niźli może najbardziej szczegółowe zapiski rzeczy, których pragnie rodzaj ludzki. Szuka się zazwyczaj w panteizmie religji przyszłości. Cóż to jednak znaczy?
— Uczucie nie może poprzestać na hałaśliwej maszynerji, której koła obracają się zapomocą krwi! — odrzekł ksiądz.
Hans Alienus ciągnął z coraz większym zapałem:
— Również stół, powalany chemikaliami i spirytusowemi preparatami, nie może być ołtarzem. Jestto poprostu stół roboczy, a przedmioty na nim są równie niegodne czci, jak wodór i chlor. Człowiek może czcić jeno najwyższą doskonałość przyrody, a w niej czci ten cel ostateczny swój i cel życia, który to życie ma ziścić przez niego. Doskonałość, to piękno. Stąd rodzi się przeczucie, że końcową religią rodzaju ludzkiego będzie kult piękna.
Skrzypiąc nieustannie lewym trzewikiem i potrząsając poważnie głową, odparł ksiądz:
— Młody przyjacielu, nie żyjemy w przyszłości ni przeszłości, jeno w chwili obecnej, w zgniliźnie wieku dekadencji.
— Dlatego też — rzekł — dniem i nocą z całym wysiłkiem silnego postanowienia odrywam me życie od czasów naszych!
Tocząc tę rozmowę, wszyscy trzej przeszli zwolna kaplicę i znikli na jej progu, tętniąc obcasami po posadzce.
Posłyszane słowa i uroczystość kościelna wypełniały całą duszę Hansa Alienusa. Był w świetnym nastroju, kipiał wprost życiem. Z rozkoszą odczuwał, jak pierś mu się podnosi oddechem i jak muskuły grają za każdym krokiem składnie. Chciał wypić do dna czarę życia póki starczy młodości, to znaczy do ukończenia lat trzydziestu. Celem mu wielkim było żyć szczęśliwie. Nie chciał za nic w starczym wieku doznać wyrzutu sumienia, iż zniweczył sobie życie samoudręką. Leżąc już nawet na łożu śmierci, pragnął zebrać wkoło siebie gromadę dzieci i powiedzieć im: Zazdrośćcież mi, dzieci, zazdrośćcie staremu Hansowi Alienusowi, który był mądrym człowiekiem, wówczas jeszcze nawet, kiedy wcale człowiekiem nie był. Umiał on spędzać życie w równowadze i niewysłowionej radości. Wyszedł w świat z domu pełnego melancholii i pędził sobie żywot wolny, samodzielny, bez ojczyzny, bez władzy, bez przyjaciół, bez jakichkolwiek więzów, pośród słonecznego, klasycznego otoczenia, gdzie nudna północna szaruga nie szerzy smutku. Ale nie żył jak bezduszne zwierzę, czy rozwięzły wszetecznik. Nie pił, nie objadał się nad miarę. Uczył się, pełnił urząd papieskiego bibljotekarza, by łatwiej dotrzeć do starożytnych utworów, które go ciekawiły, grywał na skrzypcach i rozkoszował się do woli samotnością. Dom jego był jasny i cichy, niby świątynia poświęcona bogom wsi. Był arcykapłanem szczęścia i radości. Szczęście było jego dumą, a nawet zarozumiałością, jeśli chcecie wiedzieć. Słowem był ulubieńcem i wybrańcem szczęścia.
Po odejściu księdza z niezmiennym uśmiechem zdjął Jason, w chłodnej dość garderobie, swą fioletową sutannę i fałdzistą komżę, poczem zszedł wraz z Alienusem po schodach, do prostolinijnej galerji, zakończonej bronzowa bramą.
Chodziły tu tam i z powrotem grupy ludzi, a echo igrało z ich głosami. W głębi galerji, zwężonej tu i tworzącej jakby pagórek, spostrzegł Alienus trzy dziewczęta. Oddalone były jeszcze tak, że wyglądały raczej na trzy, zgrabnie wyrzezane laleczki, niż dorosłe osoby, a z każdym krokiem rosły i stawały się wyraźniejsze. Szły spiesznie po posadzce, usianej pasami jaśni i błękitnawego cienia, a twarze ich ciemniały, to promieniowały naprzemian. Przeciąg rozwiewał im welony szeroko.
Były ubrane czarno. Betty stąpała śmiało i do taktu. Giggja miała przysadkowatą figurę, a jej brunatne, nakryte zrosłemi brwiami oczy otwierały się zawsze jeno w połowie. Miała małe, rozkoszne dołeczki na zbyt ruchliwych rękach i nie posiadała jeszcze dostojnych ruchów Rzymianki. Pochylając na bok głowę, nie szła nigdy prosto, ale zawsze niedbale zakrętami i łukami, jak to czynią dziewczęta zadumane, niebaczne na ludzkie oczy. Elena, starsza o lat kilka, była wyższa, smuklejsza i przypominała obraz całą postacią, więcej pociągającą niźli sama twarz. Rysy miała regularne, a bezbarwne, i ciche, unikające spojrzeń oczy. Wykładany kołnierzyk służyć jej musiał, widać nie po raz pierwszy, a na przegubie ręki, objętym w prostego, gagatowego węża widniała żółta plama, farby czy kwasu. Suknia nosiła ślady połysku na szwach, a welon nabrał od starości zielono-szarego tonu.
Betty ujrzała przez podniesione swe pince-nez Hansa Alienusa i Jasona i zaczęła się śmiać chłodno i bezdźwięcznie. Jason rzucał za każdym krokiem głowę w lewo, przypominając tem chwiejący się dzwonek. Mimo to nie pobudzał on jej do wesołości tak bardzo jak Hans Alienus. Czyż miał wszystkie klepki w głowie? Wziął rzecz na serjo, obciął spodnie pod kolanami i paradował oto w pończochach i płytkich trzewikach. Miał prócz tego niski kapelusz i krótki, okrągły kaftan o łososiowatej, widnej w rozwianiu pół podszewce.
— Wyglądasz pan w tym kostjumie wprost komicznie! — zaczęła Betty natychmiast łamaną nieco, ale wzorową włoszczyzną.
Nie dał zaraz odpowiedzi i witał się z obu Włoszkami, przeto Betty ponownie rzuciła mu rękawicę.
— Hans Alienus niebardzo grzecznie dziś nastrojony! Tak bywa z dziwakami, albo zwieszają głowę, albo też szaleją z pustoty, aż się domy trzęsą. Opowiem panu teraz coś, co pana ucieszy!
— Cieszę się zawsze.
— Nie zawsze.
— Zawsze, ujrzawszy coś tak pięknego, jak teraz właśnie.
— Weź pan swe jedwabne pończochy i wszystkie tamte stroje i przedłóż współczesnemu krytykowi, to odnajdzie w tem jeno, tyle a tyle funtów jedwabiu i złotych nici.
— Ależ ten jedwab i te nici podobają mi się!
— To właśnie głupio z pańskiej strony. Zresztą, jesteś pan zaproszony na śniadanie do Almerinich, gdzie posłyszę zapewne próbki pańskich zdolności ligwistycznych.
— Znowu wracamy do filologji, widzę! Ego, mei, mihi...
— A gdzież piąty przypadek, vocativus?
— Ego nie ma vocativu!
— Pan tyle się zajmujesz swem ego, że mogłeś się wystarać o vocativus, byś mógł do tego ego przemówić patetycznie. Ale mówiąc szczerze, czy to pana dziwi, iż przykładam tyle do tego wagi, wobec mego zamiłowania do języków, które mnie pchnęło nawet do Italji?
— O nie, wcale to nie dziwne u pani. Ja jednak przywiązuję do czegoś innego wagę. Zresztą żałuję, że nie mogę przyjąć zaproszenia na śniadanie, ale nie mam czasu, jestem zajęty.
— Czy idzie pan do krawca?
— To nie, ale widzi pani tu zwitek papieru a wie, że czas nasz, to epoka okularników i choć nie zamierzam zostać czemś takiem, nie pogardzam środkiem łagodzącym, jaki daje praca duchowa. Chociaż dziś nie mam zajęcia w bibljotece, udam się tam, chcąc w wolnych chwilach dla własnej przyjemności napisać filozofję pragnień życia. Zacznę ją rozprawą o przedchrześcijańskiej mistyce.
— Przedwczoraj byłeś pan pustelnikiem niedostępnym, wczoraj brałeś lekcje gry na skrzypcach, dziś jesteś pan istnym elegantem, zaś teraz chcesz pan zostać uczonym. Jeśli kiedyś popadną w spór owe, tak grzecznie nazwane okularniki, potrząsną perukami i rzekną: Chodźmy do bibljoteki i zajrzyjmy do Hansa Alen... Alienusa, albowiem jest to jedyne, pewne źródło. Zresztą wspomniałeś pan już o tem przed ośmiu tygodniami, za pierwszem spotkaniem naszem.
— Wspomniałem w istocie? Ano... pocóżbym miał spieszyć się nadmiernie z tak ważną sprawą? Zazwyczaj wolę przechadzkę po świeżem powietrzu.
— Dlatego to właśnie nie rozumiem, czemu podejmujesz pan tak uciążliwą pracę, chociaż twierdzisz, że wszystek smutek i cała melancholja pochodzą stąd, że ludzie za mało próżnują. O, jakże mnie gniewa ta cała paplanina!
Wiedział, że Betty była ongiś, w młodocianych latach wielce religijna i zaliczała się do tak zwanych „Czytelników Pisma“. Potem zmieniła pogląd i katechizm, ale powodowana tem samem trwałem pożądaniem zewnętrznych form wiary.
Włoszki, nawykłe do ciągłych utarczek słownych Betty i Hansa, słuchały milcząc uśmiechnięte, wkońcu atoli wmieszała się do rozmowy Giggja z półotwartemi oczyma.
— Sam pan powiadasz, — rzekła, kołysząc się w biodrach obyczajem podlotków, — że trzeba brać każdy dzień jak płynie, gdy się jest młodym, to znaczy do lat trzydziestu, a daleko dotąd jeszcze. Cóż znaczy jeden dzień w życiu Hansa Alienusa, dziecka szczęścia?
Zwrócił się do milczącej dotąd Eleny.
— Pomóżże mi pani jakoś kryć odwrót! — powiedział. — Życie jest krótkie, ale nie tak krótkie, by wzruszywszy ramionami, nie wyrzucić jednego dnia za okno! Czy w powozie dość miejsca dla nas wszystkich?
— Możesz pan wziąć Jasona na kolana! — odparła Elena, śląc spojrzenie, co mijało Jasona, filar marmurowy bramy i szło w dal, gdzie lśniły, niby niebieską emalją powleczone flizy chodnika, zroszone deszczem.
— Wiedziałem zgóry, że pan z nami pojedzie — przekomarzała się Betty.
— I ja też! — zaśpiewał fletowo Jason i ruszył ku bramie, gdzie czekał wysoki, chudy Giovanni, służący dziewcząt, przybrany w liberję.
— Skądże to wziął właściwie taki głos Jason! — szepnęła Betty.
Elena uszczypnęła Giggję w łokieć, a Hans Alienus podziwiał tymczasem piękny strój Szwajcarów gwardji.
Po więcej, niż minucie milczenia, wrócił Jason i podjechała dorożka. Giovanni otwarł uroczyście drzwiczki, wdrapał się, gdy wszyscy pięcioro wsiedli, na kozioł i podjazd ruszył w górę placu Św. Piotra.
— Nikt, patrząc na nas stłoczonych tak poufale w tem pudle, nie przypuściłby, że się znamy od tak nie dawna! — rzekł Hans Alienus.
— Tygodnie liczą się za coś jednak! — odparła Betty. — Nie wiem czemu, ale zagranicą robi się znajomości dużo prędzej, niżli w domu. Zresztą zapoznał nas ów list ze Szwecji.
— To prawda! Zdziwiłem się niemało, otrzymawszy pewnego dnia, po takiej przerwie, list po szwedzku... Żyłem w samotności... Ale zbaczamy od tematu.
— Myślom pańskim trudno iść prostemi skibami... nieprawdaż?
— Możliwe, że łatwiej to czynić zaspanym zwierzętom pociągowym, panno Betty. Ale o czemże to mówiliśmy? W liście tym było, że pewna wolnomyślna panna, szuka gdzieś w Rzymie pensjonatu, by...
— Uczyć się po włosku. Pan zamieściłeś ogłoszenie w jednem z pism... — dodała Betty — ale to wiemy już.
— Rodzice moi odpowiedzieli na anons, — rzekła Giggja, — a moja droga kuzynka Elena, pisząc ten list, zrobiła w dwu wierszach dwa błędy ortograficzne. Potem zaś...
— Jednego nie wie pani jeszcze. Oto w liście owym była cała strona na temat, że ja doskonale porozumiem się z panną Betty, jako podobną do mnie, współczesną niewiastą.
— To proroctwo, coprawda, było fałszywe.
— A to dlatego, że nie pomyślałem poważnie, przez okulary, nad stosunkiem régime indirect do...
Betty podniosła palec.
— Nie tylko dlatego, ale z powodu, że pan nie jesteś wcale człowiekiem współczesnym.
— Oto słowo prawdy istotnej! Przepraszam, panno Betty, muszę wstąpić do tej piekarni naprzeciw! Giovanni, każ stanąć!
— Cóż pan masz tam do roboty? Czyś pan głodny? — spytała Giggja, a Hans, cofnąwszy głowę, którą wytknął przez okno, odparł:
— Uczyniłem ślub, że nie minę tej ulicy, nie kupiwszy w tej piekarni pszennego chleba.
— Ulicą tą idziesz pan zawsze do biblioteki watykańskiej.
— I za każdym razem kupuję bochenek chleba.
Powóz stanął, a Hans Alienus znalazł się jednym susem w sklepie, zanim Giovanni zdołał zejść z kozła. Jason patrzył za nim zdumiony.
— Cóż za dziwny pomysł? — zauważyła Elena.
— Czyż nie widzisz pięknej twarzyczki za stołem sklepu? — spytała Betty. — Jest to, oczywiście, przynęta. I on to ma być człowiekiem współczesnym... on? No, zresztą postawił sobie za cel życia nie być nim!
Hans Alienus wyszedł z piekarni, pogryzając z wielkiego bochenka. Stojąc w drzwiach, przybrany w czarne pończochy, z rękawem ubielonym mąką, wyglądał na ogorzałego jeno zbytnio Hamleta, który, będąc w dobrym humorze, zaspakaja za kulisami głód, a tylko przez nieuwagę nasypał sobie pudru na kostjum.
— Szkoda, że nie wiecie, jakie to smaczne! — zawołał, odgryzając spokojnie wielkie kęsy.
— Świeży chleb szkodzi na żołądek! — odpowiedziała z dorożki Betty. — A pan użalasz się często na wątłe zdrowie!
— Zniszczyłem je sobie właśnie w tej piekarni!
— Otrzep pan przynajmniej mąkę z rękawa. Na ramieniu masz pan też odcisk umączonej dłoni.
Hans Alienus spróbował obrócić głowę na bok, by zobaczyć plamę.
— Tak żywa fantazja, jak panny Betty, — mruknął nieco zmieszany — to w istocie rzecz zgoła nie współczesna! Możebyśmy wszyscy wysiedli i splądrowali potrochu ten sklep? — dodał.
Elena odparła poważnie, że tego czynić nie wypada, i oburzała się nieco, ale słowa jej uderzyły w Betty jak prąd elektryczny.
Oświadczyła, że nic sobie nie robi z tego, co nie wypada. Elenę nie powinno obchodzić, co mówią ludzie, zwłaszcza, że nie mówią nic, gdyż nikogo nie interesuje, czy wejdą, czy nie, do piekarni. Nie miała nic przeciw pożywnemu, pszenicznemu chlebowi po miłej uczcie duchowej w Watykanie.
Betty i Giggja wysiadły, zaś Elena stawiała opór, spoglądając pytająco na Jasona. Wzruszył ramionami na znak zupełnej uległości, zaś Giovanni stał u drzwiczek z galonowanym kapeluszem w ręku i spuszczonemi oczyma, nie wyrażając swego zdania, ale poprzestając na winnem posłuszeństwie.
Betty nie przestawała namawiać i kłuć ostremi słowami. Cóż jest w tem niebezpiecznego, jeśli się w biały dzień wejdzie do piekarni? Oświadczyła, że poto przybyła zagranicę, by być wolną i niekrępowaną.
Elena wyraziła zapatrywanie, iż nie jest zagranicą, ale w domu, niestety jednak, nie mogąc podołać walce, odłożyła książkę do nabożeństwa i wysiadła niechętnie, a Jason za nią. Gdy wszyscy weszli, Hans obrócił się na obcasie i zawołał na woźnicę:
— Jedź do domu! Przyjdziemy pieszo!
Woźnica otwarł właśnie, korzystając z odpoczynku, tabakierkę, na te słowa jednak zdrętwiał i, miętosząc w palcach niuch, łypał białemi powiekami swej ceglastej, napoleońskiej twarzy. Zaledwo jednak ujrzał plecy Hansa i doniósł tabakę do nosa, rozkraczył usta uśmiechem, klasnął mistrzowsko kilka razy z bata i odjechał, zaś Giovanni stanął z przeciągniętym obliczem, poważny, nieruchomy u progu na posterunku.
Piekarnia była to sklepiona izba, zastawiona worami mąki, beczkami, chlebem i makaronem. Niewielkie drzwi w węższej ścianie wiodły do większej salki o kamiennej podłodze, pstro malowanych ścianach i długich, ławami obstawionych stołach. Była tu winiarnia, w tej porze pusta.
Betty rzuciła skośne spojrzenie dziewczynie z zamączonemi rękami, która wybiegła wąskiemi drzwiami od podwórza, by zawiadomić ojca o nadejściu gości. Potem wybrała przy pomocy Jasona bochenek chleba z pośród leżących na stole. Jason nadskakiwał jej, ona zaś drwiła zeń do woli.
Porwany dziką, młodzieńczą swawolą, chwycił Hans do poływy mąką napełnioną szuflę z otwartego worka.
— Masz, Jasonie! — zawołał i otynkował mu na biało czarne plecy.
Za moment zdobył Jason drugi worek i szuflę i zawrzała walka. Napoły niezadowolona, napoły żądna wykorzystać na różne sposoby swobodę zagraniczną, pospieszyła po chwili Betty z odsieczą Jasonowi i jęła miotać mąkę na Hansa. Giggja nie mogła też powstrzymać własnych palców i zanurzyła dłoń w worek, sięgając po amunicję. Sklep przysłoniła biała chmura. Jedna tylko Elena stała, założywszy ręce, całkiem neutralnie, a z miny jej widać było, jak jest rozsądna i poważna. Czarne suknie poszarzały. Żadne z walczących nie mogło patrzyć, brzmiały jeno śmiechy, stłumiona wołania o ratunek i charczał przenikliwy dyszkant Jasona.
Wciśnięty między dwa worki, osłaniając się ręką, usiłował Hans otworzyć jedno oko, celem wybadania stanowiska nieprzyjaciela. Błysł mu zarys krągłej dłoni Giggji, skradającej się zdradziecko ku jego szufli. Rzucił się, nabrał mąki i skoczył za Giggją, która, wrzeszcząc przeraźliwie, zemknęła przez drzwi podwórzowe. Na samym progu zderzyła się z wracającą właśnie piekarzówną, która zdumiona, nie wiedząc co to ma znaczyć, uskoczyła nabok, z okrzykiem: Mamma mia!
Otoczona mgłą sypiącej się z sukni mąki, pomknęła Giggja przez rozległe podwórze, a Hans biegł w trop jej powiewającego welonu. Przewijała się zręcznie pomiędzy krzakami róż, dawno okwitłych, obsypujących ich suchemi liśćmi. Chwyciwszy się, pnia srebrnej topoli, skoczyła na wąską ścieżynę, obrosłą mirtem i dotarła na placyk, otoczony gęstym płotem. Dalej biec nie mogła, za płotem był mur. Pośrodku szemrała studnia, rzucając strugi wody w odwróconą nakrywę rzymskiego sarkofagu, a wokoło leżały fragmenty ciała nimfy i kapitel koryncki. Niezliczone chrabąszcze i inne szmaragdowe owady brzęczały w powietrzu, a stadko rudawych ptaków zerwało się z gałęzi, rzucając przenikliwe piski.
Giggja wcisnęła się pomiędzy fontannę i płot. Woda zebrana w zmurszałej pokrywie marmurowej, kryjącej ongiś rysy jakiegoś pogańskiego pretora, odbijała teraz drżąco rozgrzaną twarz dziewczyny, tak nisko pochylonej, że koniec welonu dotykał powierzchni. Skryła omączone policzki w dłonie. Z pośrodka cysterny bił w górę pryskliwy słup, niby młodzian, sięgający w miesiącu kwitnienia pierwszej miłości, całą jaśnią i krasą życia w wyże niezmierzone słońca, by wrócić ponownie do ziemi, z której się dźwignął.
Hans stanął, wznosząc żartobliwie szuflę z mąką ponad jej głowę, ona zaś kryła tem usilniej twarz, rozszerzała jednak palce, by przez nie widzieć. Widział, jak śmiały się jej usta niezakryte. Nagle jednak opuściła ręce i, jakby miała dość zabawy, zażądała spokojnie oddania szufli.
Ani mu to postało w głowie! Czyż miał jej słuchać, on najniezależniejszy człowiek na świecie, który nic sobie nie robił z rozkazów? Postanowił, że musi czekać, aż ją ochrzci mąką, nadając inne imię.
Odparła, że pokaże mu, jak umie uciekać.
Zarzuciła welon na twarz i ruszyła, nie śpiesząc się jednak zbytnio. Ale chwycił ją za ramię i przytrzymał. Wykręcała mu z dłoni bronzowy przegub, mimo że dzierżył tak słabo, iż mogła się wyrwać najsłabsza. Pochylona wstecz, dotknęła plecami jego piersi i stali tak dość długo.
— Strasznie uczona, ta Betty! — szepnęła — Towarzystwo jej męczy czasem!
— To prawda! — przyznał. — Przyjemniej tak stać, niż jej słuchać.
W tej chwili wyszarpnęła rękę, chwyciła szuflę, pochyliła głowę i dmuchnęła mu mąką prosto w oczy.
— A co, któż wygrał? — zawołała radośnie i uciekła z powrotem tą samą drogą. Rąbek welonu, spadłszy z jej ramion, wlókł się po ziemi, a za każdym krokiem wyglądały z pod krótkiej spódnicy czerwone pończochy. Odbiegłszy kawał, przystanęła na zakręcie i spojrzała ostrożnie, sądząc, że ją ściga. Ale spostrzegłszy, że stoi jeszcze u fontanny, przecierając wierzchem dłoni oślepione oczy, wybuchnęła ponownie śmiechem i znikła poza krzewami. Im dalej była, tem donośniej brzmiał jej śmiech. Wkońcu czyniła to, by inni w izbie słyszeli, że nie stoi ciągle przy studni.
Nakoniec przejrzał. Jednocześnie powiał wiatr, gałęzie zamigotały cieniami po ścieżce, a Hansowi wydało się, że drży i szumi wszystko w przyrodzie. Niewiadomo, czemu uczuł potrzebę swawoli, ujął na brzegu cysterny leżącą szuflę z mąką i popędził z powrotem, oglądając się jeszcze po drodze za czemś, coby mógł złamać, urwać, lub użyć do jakiegoś psikusa. Teraz dopiero spostrzegł, że spochmurniało i padają wielkie krople deszczu.
Gdy dotarł do drzwi piekarni, przyszło mu na myśl, że najmądrzej będzie wskoczyć co prędzej do wnętrza, a to ze względu, że ktoś mógł spytać, co robił tak długo na deszczu z Giggją. Doszedł spokojnie do drzwi, szarpnął je, potem wpadł jednym skokiem, tak że mąka buchnęła ponownie chmurą i przysłoniła mgłą całe wnętrze.
— Niesposób schwytać panny Giggji! — zawołał i usiadł na krawędzi stołu.
— Jeśli nie chce! — odparła zwrócona do okna, pokazując innym plecy. Spojrzał poprzez stół i worki na jej kark, siląc się na odgadnienie, czy mówi serjo. Założyłby się o wszystko co miał, że zagryza wargi, chcąc opanować pustotę.
Rzucił szuflę i usiadł na worku.
Tymczasem otwarł Giovanni z wahaniem szklanne drzwi od ulicy i zawiadomił:
— Znów leje deszcz i tak prędko nie ustanie, a państwo nie mają parasoli!
— Im więcej przygód, tem lepiej! — rzekł Hans. — Słuchajcież, przyjaciele! Jesteśmy wszyscy młodzi i beztroscy. Czemuż mielibyśmy zwieszać głowy? Ja przynajmniej nie mam ku temu powodu! To też proponuję... przedewszystkiem mówmy sobie od tej chwili ty! Powtóre, złóżmy ślubowanie, że przeżyjemy cały rok jak można najweselej i w pełnem szczęściu. Każdą chwilę chwytajmy pożądliwie, jakbyśmy żyli we Florencji, pamiętnych dni zarazy.
Betty podniosła pince-nez i spytała, przybierając zamyśloną minę.
— Któż w poważnych jak dziś czasach da nam uprawnienie do tego?
— My dajemy sobie sami to prawo!
— A jeśli nie zdołamy dotrzymać ślubu?
— Natenczas złożę jako karę połowę mej schedy macierzyńskiej na urządzanie obchodu karnawałowego, który wymyślisz dowolnie ty, Betty!
— Taka kara, to coś w guście Hansa Alienusa! — odparła. — Myślę, że zgóry winieneś się pożegnać z polową majątku!
— Zobaczymy! Sama wyrażasz ciągle chęć zrzucenia przymusu na czas pobytu zagranicą, a to właśnie potrwa przez rok. Może się nie zdarzyć podobna sposobność. Kto chce należeć do spisku, niech podniesie palec wskazujący i środkowy! Później będzie to nasz znak tajemny, a ostrzegawczy w otoczeniu obcych, używany w chwili, gdy brzydota lub nuda zagrożą nam.
Betty podniosła zaraz palec wskazujący i środkowy, a inni, widząc to, poszli jej śladem.
Przeraziła się bardzo Elena, kiedy deszcz jął tłuc o drzwi szklane piekarni. Cóż powie matka Giggji, pani Elżbieta, tak zawsze dbała o formy towarzyskie, na tę długą nieobecność młodych i... i to w taką właśnie pogodę! Giovanni nie miał też dziś zwykłego, pilśniowego kapelusza, ale piękny, nowy, nie znoszący deszczu, który miał wyraźnie przykazane szanować. Elena wyjęła mu go z rąk, wyczesała starannie rękawem sukni, dając przytem burę służącemu, jakby bezmyślność jego było przyczyną, że Bóg zesłał ulewę na ziemię.
Betty chodziła tymczasem z rękami na plecach, krokiem energicznym, oświadczając, że nie jest z cukru i doskonale znosi wodę. Zresztą do Almerinich, rodziców Giggji, kilka ledwo kroków. Chcąc dać dobry przykład, wyszła na deszcz.
Jason żalił się i paplał, niby stara baba. Przy jego pomocy zrobił Alienus rachunek z piekarzem, który otrzymał osobne uściśnienie dłoni za nieład, jakiego narobiono w sklepie. Doprowadzili go nawet do takiej życzliwości, iż im pożyczył ogromnego, trawiasto-zielonego parasola z mosiężną rączką. Niebawem też znaleźli się wśród ulewy.
Hans Alienus trzymał w jednej ręce parasol, w drugiej kapelusz Giovanniego, z tyłu miał za sobą Jasona, a pod każdem ramieniem jedną z Włoszek. Nie mogło mu być lepiej, szedł tedy, jak jeno mógł najpowolniej, gdyż nie wiedział doprawdy w tej chwili, która z dziewcząt jest mu milszą. Od pierwszego zaraz dnia uczuł dla obu skłonność... czemużby też właściwie woleć jedną? Celem jego na czas najbliższy było szczęście, a czuł się szczęśliwym w ich towarzystwie. Teraz jednak gdy uczuł, że Giggja opiera się niezwykle ciężko na jego ramieniu, uczuł, że skłonność ku niej przeważać zaczyna. Spróbował kilku żarcików pod jej adresem, ale patrzyła w bok, na deszcz, i zdawała się myśleć o wszystkiem, prócz o tym, którego trzyma pod ramię. Nagle przyszło mu na myśl przymknąć trawiasty parasol, tak że woda spłynęła na obie towarzyszki.
Łając i żaląc się, musiały trzymać się wszelkich zakrętów i zygzaków, jakie opisywał, on zaś żartował i dał się prosić. Woda deszczowa, pomieszana na ich sukniach z mąką, utworzyła wielkie plamy klajstru, a błoto wlewało się w niskie pantofelki dziewcząt. Gdy się wreszcie zdecydował rozpostrzeć na nowo parasol, chciała mu Elena odebrać kapelusz Giovanniego, twierdząc, że go wala. Każde ciągnęło za jedną stronę krezy i ta utarczka przechyliła znowu uczucia Hansa na stronę milczącej, roztropnej Eleny. Giggja była zresztą jeszcze niemal dzieckiem.
Rodzice Giggji, u których mieszkała Betty i Jason, zajmowali apartament w domu narożnym przy Piazza Navona. Giovanni, który pospieszył przodem, stał już, gdy weszli, w przedpokoju. Powiesił mokry surdut na haku i, nie troszcząc się o nich, poszedł do kuchni, jakby chciał powiedzieć: Dość już długo byłem lokajem państwa Almerinich, trzeba się teraz zamienić w kucharza i garderobianę, czem również jestem! Dziady to są i basta! Błyszcząca nędza!
Matka Giggji, pani Elżbieta, poszła do chorej przyjaciółki, to też wszyscy uczuli wielką ulgę, wiedząc, że sam Almerini uzna przygodę za kapitalny figiel. Powitał ich zaraz u drzwi. Był mały ciemnowłosy, demoniczny, posiadał olbrzymie wąsiska i śmiał się wrzaskliwie. Zacierał ręce, rad, że dziś będzie wesoły wieczór.
Hans wspomniał na nowo plotki obiegające na temat nieszczęśliwego małżeństwa Almeriniego. Będąc bardzo młodym, zaślubił panią Elżbietę, starszą o lat siedm, jak powiadano, i brzydką... co każdy widział. Wziął ją dla bogactwa, ale teść zostawił jeno księgę kasową, świadczącą, w jaki sposób strwonił majątek. Almerini został tedy bezradny, z brzydką żoną, wyszydzany przez wszystkich, a starość pani Elżbiety i na jego życiu wycisnęła piętno przedwczesnej starości. Rówieśnicy jego, młodzi jeszcze, wiedli wesoły żywot kawalerski, on zaś musiał włóczyć z sobą żonę i ośmieszać się ciągle. Przyjaciele unikali go z powodu nudnej towarzyszki, a on ich. Młody ten, łasy na użycie człowiek, żył z roku na rok jak pustelnik, pełniąc podrzędne funkcje urzędnicze, a pani Elżbieta czyniła, co mogła, by podtrzymywać pozory dostojeństwa rodzinnego.
Hans usiłował wybić sobie te przykre myśli z głowy i poszedł z innymi do salonu, wielkiego, zimnego pokoju, o złoconych, ale pokrytych plamami i zużytych wielce meblach. Pod jednem z okien stał okrągły stolik z stucznemi kwiatami, nożyczkami i miseczkami farb. Zwano go „warsztatem Eleny“. Była to biedna siostrzenica pani domu, przyjęta jeno w celu zawiadywania gospodarstwem, o które nie troszczyły się ani Giggja, ani pani Elżbieta. Chcąc coś zarobić, Elena wzięła się do sztucznych kwiatów.
Podano w niepozornej jadalni śniadanie z mnóstwem sałaty, a odrobiną jeno mięsa. Kotlety były już naprzód pokrajane, tak że największy nawet kawałek rozpadał się w małe kostki na widelcu chytrego łakomca. Rychło skończono jeść. Jason legł spać na połamanej, trzcinowej sofie w jadalni, a reszta wróciła do salonu. Postanowili, korzystając z czasu, zabawić się wesoło. Chcieli naprawdę, ale mało tego było, jeśli ich spisek miał stać się faktem. Szeptem zapadła uchwała zdobycia pokoju Jasona. Jason znał jeno dwie rozkosze życia, jedzenie i tytoń. Stancja jego była spiżarnią, z której uzupełniał skromne racje żywności pani Almerini. Kupował tanio wszelkie produkty jadalne i gromadził po szufladach i stołach, nie zapominając nigdy na odchodnem zabrać z sobą klucza, by dziewczęta nie uczyniły spustoszenia.
Jason spał na sofie w jadalni, a klucz wyglądał mu z kieszeni surduta, zwisającego ku posadzce. Giggja zdjęła trzewiki, przemknęła ostrożnie ku niemu, ale w chwili, gdy chwytała zdobycz, Jason otworzył pestkowate oczy i obrócił głowę, ona zaś uciekła przerażona. Po krótkiej, szeptem wiedzionej naradzie oddano sprawę w ręce Alienusa, który miał, jak wiadomo, we wszystkiem szczęście.
Zdjął trzewiki, podszedł w pończochach wyzywająco spokojnie, po zimnej posadzce, wyjął poprostu klucz z kieszeni i machnął nim ponad głową. Jason spał jak zabity.
Za chwilę wtargnęła wesoła czereda do mistycznie zamkniętego pokoju, a rozswawolony Almerini dokazywał jak rówieśnik swych córek. Postanowili wszyscy bawić się na zabój.
Po wejściu uderzył ich zaraz ostry zapach. Na haku, pośrodku sufitu wisiała, niby świecznik, okryta ręcznikiem, ćwiartka wędzonej skopowiny. Pod nią, na okrągłym stoliku widniała wiązka bananów, pomiędzy kawałkiem gorgonzoli, mandarynkami w woreczku, figami i owocami w cukrze. Pod łóżkiem stały napół opróżnione i nietknięte flaszki w lśniących hełmach, zabarykadowane pudełkami cygar i cynowemi puszkami. W górnej szufladzie komody odnalazły dziewczęta talerz polenty, zaś w skrytce stolika nocnego wygrzebał Almerini napoczętą faseczkę kawioru. O, jakże musiał biedny Jason narzekać i szaleć po przebudzeniu!
Giggja wskoczyła na krzesło, by odciąć skopowinę, a leżący na brzuchu pod łóżkiem i wyciągający flaszki Almerini szepnął do Alienusa, który mu pomagał.
— Powiedz mi coś o twych sukcesach u płci pięknej! Czyniłem to dawniej zawsze! Trzeba dziewczętom przedstawić się ze strony ponętnej, inaczej nie domyślą się same! Jakto, potrząsasz głową?
Hans pragnął wymusić na sobie wesoły nastrój, de mimo to zapadał w coraz większą powagę. Wesołość Almeriniego, miast pobudzić, odpychała raczej. Spróbował jednak tonu swawolnego.
— Gdy Almerini jest w kole młodszych, wstydzi się swego małżeństwa i chce, byśmy o tem zapomnieli! — powiedział.
Almerini wstał, postawił kilka butelek na stole i chciał odpowiedzieć urągliwie, ale z poza jego roześmianej twarzy szczerzył zęby taki ból, że żartobliwe zdanie otrzymało gorzkie brzmienie.
— Nie przeczę — odparł, — że w towarzystwie młodych zapominam o sobie i chcę wydać się jeszcze weselszym, niż oni. Inaczej zamkniętoby mnie w pokoju ze starszymi mężczyznami, gdzie pełno dymu, a rozmowa toczy się o interesach, awansach i tym podobnych rzeczach. Dziś musimy pofiglować. Nie mam upodobania w sknerstwie, jak wiecie, a lada moment mogę dostać spadek, stutysięczny prawie.
— Czy masz na myśli kuzyna swego, ojcze? — spytała Giggja. — Wszakże mówiłeś, że to jeno prosty szewc!
— To i cóż? Przypuszczam, że musiał zebrać sporo grosza.
Mówiąc to, jął przyrządzać poncz w wielkiej wazie, przyniesionej z kuchni przez Giggję i Betty, ale skrywana w sercu, a rozdarta niebacznie rana, którą znali zresztą wszyscy, dokuczała mu i nastrój zapanował przykry.
Alienus zauważył przytem, że Almerini nader uprzejmie traktuje siostrzenicę żony, biedną Elenę. Sam uczuwał dla niej litość, jako dla osoby będącej w rodzinie na łaskawym chlebie. Patrzył na nią, obierając mandarynki, ale ona zajęta była uporczywem tłuczeniem orzechów i układaniem ziarn na stole. Wychowana w nędzy, wraz z licznem rodzeństwem, nabrała uniżonej jakiejś podległości, a bezbarwna jej twarz nie była podobna do rysów wesołej, leniwej kuzynki. Uznał Elenę za piękniejszą, ale raził go jej nieświeży kołnierzyk.
Wkońcu zwrócił się ku oknu i poruszył na krześle. Dawno nie czuł takiego, jak dziś znudzenia.
Przez chwilę cisza panowała w pokoju. Deszcz zelżał trochę, ale wielkie krople biły jeszcze po parapecie okna, w takt ze starym zegarem mahoniowym, stojącym pod kluczem na marmurowej płycie komody. Hans patrzył na jedną kroplę, która spływała zwolna po szybie, wabiąc w swój tor inne i przyjmując dopływy. Zmieniła się wreszcie w szeroki strumień i uszła do morza, w kącie ramy okiennej.
Nagle wstała Elena żywiej, niż zawsze. Nie miała czasu siedzieć przy zabawie. Powiedziała, że musi iść do swego warsztatu, gdyż przez dzień cały nie tknęła kwiatów.
Nie uznał tego i po jej wyjściu uczuł pustkę taką, że szukać pozorów, by wrócić dorożką do swej pustelni. Tymczasem jednak rozłamała Giggja na dwoje gałązkę rodzynków i podała mu jedną część. Potem wzięła talerz i zaczęła mu pomagać tłuc orzechy. Spierali się o dziadka do tłuczenia, o talerz, o orzechy, które chciał jej oddać wszystkie. Wkońcu stoczyli bój o jeden orzech, który jej spadł na kolana, a za karę pochwycił Alienus pod stołem jej mały palec. Kręciła trochę ręką, gdy jednak nie puszczał, dała pokój i drugą rozdzieliła sprawiedliwie orzechy.
— Czy nie moglibyśmy pomówić o czemś rozsądnie? — spytała Betty, ziewając i przewracając kartki znalezionej na komodzie książki.
— Może o czemś współczesnem? — odparł. — Słowo to jest szerokim, szarym płaszczem, z pstrą podszewką z modnego miasta dam i artystów nad Sekwaną.
Od kiedy Betty zatraciła skłonności religijne, nawykła, żyjąc w domu, w otoczeniu kilku przyjaciół, patrzyć na świat pod kątem kilku specjalnych książek i czasopism, a skutkiem tego niektóre wyrazy i frazesy nabrały w jej oczach pewnej świętości. Miała dużo sprytu, a przeniesiona w nowe warunki, uległa bezwiednie ich wpływowi, to też świadomość tego dotykała ją zawsze.
Odsunęła z grymasem książkę, ale Hans podniósł natychmiast palec wskazujący i średni, a Giggja opowiedziała ojcu o przymierzu zawartem w piekarni. Almereni pokosztował już wina, to też odzyskał humor i szybko biegał po pokoju, aż mu polatywały u kostek cienkie, jasno popielate spodnie.
— Jeśli mamy dopełnić waszego ślubowania, — zawołał donośnie, — to nie sprzeciwiajmy się Alienusowi. Nawykł on przesiadywać w swej pustelni pod murem miejskim. Chce mieć tam maksimum siebie samego, a minimum innych rzeczy. Jakże, tego zrozumieć nie możecie, dziewczęta? Jest to władca swej duszy. Jest to państwo w państwie, państwo na dwu nogach, mogące się poruszać wedle woli. Jeśli ma dość Rzymu, zabija deskami okna i idzie. Gdyby doń przybył Ojciec Święty, powie: Nie mam dziś czasu, Wasza Świętobliwość, proszę się zgłosić jutro, o ósmej z rana! Nie ma on władzy nad sobą, ojczyzny, rodziny, ni wrogów.
— A może też i przyjaciół? — dodała Betty.
Hans wstał. Wziął Almeriniego pod ramię i wyciągnął z pokoju. Po chwili wrócili z dywanem, leżącym w salonie pod „warsztatem Eleny“, i jednym z wielkich, złoconych foteli. Rozpostarli pod oknem zielonawy dywan, wyobrażający pasące się sarny, dwie świątynie odbite w wodzie i pasterza, grającego w cieniu drzew na fletni. Na dywanie ustawili fotel, zwrócony ku środkowi pokoju.
Hans powiedział:
— Wieczory, w które się spotykać mamy, nazwiemy wieczorami związkowemi i za każdym razem jedno z nas zasiędzie w złoconym fotelu, by podjąć swobodną a miłą rozmowę na temat różnych spraw życia. Czy zgoda?
Wszyscy uznali projekt, a biegający coraz to szybciej Almerini zacierał z zadowoleniem małe, chude rączki.
— Pierwszego wieczoru tobie, Hansie, przysługuje fotel! — powiedział. — Ale czekajże. Nie mogę znieść, byś zasiadł w zwykłym, współczesnym stroju. Mam w szafie płaszcz pielgrzyma, w którym ojciec mój odbył pielgrzymkę do Grobu Świętego. Jest on biały, nie zaś brunatny. Weź go na ramiona, a za każdym razem wystąpi w nim przewodniczący zebrania.
Wyszedł ostrożnie i cicho, by nie zbudzić śpiącego jeszcze w jadalni Jasona, a wróciwszy, zarzucił płaszcz na Hansa i z pewną uroczystością posadził w złoconym fotelu.
— A teraz zacznijmy od początku, Hansie! — rzekł Włoch, kreśląc w powietrzu wielkie koło. — Czy możesz się dopatrzyć sensu w tem wszystkiem?
— Cóż masz na myśli?
— Całe życie. Powiadają, że jest to walka o byt.
— Byt nie jest sam w sobie większem od niebytu szczęściem, nie może tedy wabić do życia. Życie to czyn i warunkiem jego jest pożądanie.
— Tedy życie musi być walką o pożywienie!
— Nie wielu popełnia samobójstwo z głodu. Za kilka srebrniaków możemy jeść przez cały dzień do syta. A jednak, co dnia budzą się ludzie posiadający dziesięć, sto i tysiąc razy ponad tę potrzebną ilość i czynią wysiłki, by posiąść więcej. Czyliż to walka o chleb? Pożywienie, to konieczny warunek życia, jak powietrze, ale wcale nie głębszy cel pożądań. Głodny nie pojmuje treści życia, to też do najwyższej świadomości dochodzą zazwyczaj ludzie z rodzin zajmujących naczelne stanowiska społeczne. Przykładem choćby ród Wittelsbachów, u których poczucie piękna przeszło w szaleństwo.
— Tedy życie musi być walką o władzę!
— Władza, to warunek, ale ileż razy odsuwali ją od siebie z obojętnością, właśnie najszczytniejsi duchem! A czyż dość byłoby władzy rządzić światem, w okryciu cuchnących łachmanów, siedząc w ciemnej jaskini? Powab leży w jej wyjątkowem dostojeństwie władcy, triumfach, purpurze, a wkońcu gromowładności własnych słów, oraz pięknie. Zda się, że poto jeno istnieli Sardanapale władzy, by nieść przed ludźmi pochodnię piękna i uczynić ich, przez srogość wychowawczą, dojrzałymi do wolności, niejako do pochwycenia za rękojeść tej pochodni. Cóż ty na to?
Włoch nie słuchał, ale biegał po pokoju, gestykulując gwałtownie.
— Życie jest tedy walką o luksus! — zaryczał swym donośnym basem.
Gorączka jego ogarnęła innych, tak że sam Hans nie mógł usiedzieć. Zerwał się i zrzucił przeszkadzającą mu szatę na dywan.
— Teraz jesteś na właściwej drodze! — odparł żywo. — Teraz użyj innego, wyklętego słowa. Życie, jest walką o piękno! Jest to bój o wykwintne sukno twego ubrania, o złocenie na fotelu, o ten dywan i najpiękniejsze kobiety. Robotnik rolny, ciężko pracujący, ma zazwyczaj dość żywności, ale pragnie piękniejszego kapelusza, konia, fortepjanu, czy piękniejszej kanapy w izbie. Dzbany, ozdoby srebrne i tkaniny naszych muzeów etnograficznych, to zdobycz wojenna minionych pokoleń, to środki duchowego i fizycznego upiększenia. Centr życia, to instynkt piękna, a starzy estetycy niemieccy krążą na ciężkich skrzydłach wokół niego. Zwierzę łączyć się chce z najpiękniejszym okazem swego gatunku, by przekazać potomstwu najpiękniejsze futro, czy pióra. Dziki człowiek, przy pierwszem zetknięciu ze światem zewnętrznym, pożąda obrączek mosiężnych i purpurowej tkaniny. Życie ludzkości, to handel zamienny najpiękniejszym, nie najdroższym metalem ziemi. Kultura to zdobienie. Brzydota, to jak ropucha i jaszczurka, przeżytek i uwstecznienie, które przyroda stara się przez nas usunąć. Brzydota, to zło. Największa męka życia, to brak piękna i uważa się go za hańbę, za obrazę próżności. Gdy się osiągnie pełnię piękna, nastaje równowaga, którą Schopenhauer uważa za stan bezbolesny. Pożądamy tego, a pożądanie nasze musi nam być celem i nie ustanie nigdy. Pocóżbyśmy walczyli o rzecz nie pożądaną? Czy jest to cel osiągalny, niewiadomo, ale już starożytni twierdzili, że szczęście — to zdążanie ku celowi, nie zaś jego ziszczenie. Wiek dziewiętnasty wyobraża sobie społeczeństwo doskonale jako zespół dyletantów naukowych, naciskających guziki elektryczne i badających pod mikroskopem krople wody. Jeśli taki ma być cel ostateczny, tedy pożądanie przerosło tak samo życie, że jedyną odpowiedzią może być jeno samobójstwo, a kto tego nie uczyni, to tchórz nikczemny, shańbiony w oczach własnych. Niema powodu dziś się ugotować w retorcie dla pięknych oczu, spierających się z sobą dyletantów, ale nie warto również przeżyć jednego dnia, który nas oddala od pożądań życia. Życie, to harmonijna unja piękna, pokutującego dziś jeno w salonach bogaczy w pięknym antyku, onego czasu, który stanął najbliżej pożądań życia, zbudował ateński Akropol, Palatyn i zrodził szczęśliwych i pięknych ludzi. Natura nie da sobą rządzić stuleciu gazów i tuberkuliny, o negatywnych jeno objawieniach, niezdolnemu swym wyczerpanym i cierpiącym zwolennikom dać wzrostu i barczystości watykańskich więźniów marmuru. Antyk panował nad naturą, jak Fryne przez doskonałość ciała swego.
Rozwijając swe poglądy, chodził Hans po pokoju i wymijał ciągle Włocha, lub przystawał, by się z nim nie zetknąć. Gdy skończył, Almerini pochwycił jego ramię, potrząsnął i tupnął w dywan.
— Powtarzasz chyba moje słowa! — zagrzmiał doniośle. — Napewno słyszałeś to ode mnie, gdyż myślę tak samo! Tak... tak... nie krzyw się! Mówię zawsze prawdę... do kroćset tysięcy!
Betty uderzyła dłonią po wierzchu drugiej ręki, westchnęła i spytała z niezadowoleniem:
— Kiedyż przyjdzie na świat ten człowiek?
— Któż to? — zdziwił się Hans.
— Ten, który tego dokona!
— Czegóż ma dokonać? Wystarczy, jeśli postawi na schodach sztokholmskiej katedry, pomiędzy dwoma czarami żywych wężów miedzianych, jednego z watykańskich więźniów marmuru i zmusi pochylić przed nim głowę naszego ducha współczesnego, posiadacza patentów i chemikalji. Wierzaj mi, prędzej czy później zjawi się taki mąż, choć zresztą może nie na schodach sztokholmskiej katedry.
Zmierzch zapadał, a ostatnie promienie słońca złociły dolną część zimnego zwału chmur deszczowych. Fontanna Berniniego na placu rzucała w powietrze snopy wody, co przepływała pośród podziemnych ruin i grobowców Rzymu, nucąc hymn wspomnień z czasów pełnego żywota ludzkości.
Betty zapaliła dwie świece, a Almerini napełnił szklanki. Miała się rozpocząć zabawa. Dotąd padło jeno trochę słów.
Nagle zaturkotało w ulicy, a Almerini wyjrzał.
— Mama pewnie wraca! — rzekł sztucznie obojętnym głosem. — Trzebaby wyjść naprzeciw.
Dziewczęta wybiegły, a Almerini chciał też iść, ale w progu napotkał zbudzonego właśnie Jasona. Wziął go pod ramię i zawrócił.
— Nie bierz nam za złe tego figla, drogi Jasonie! — prosił. — Przytem... wiesz, jak nerwową jest Elżbieta... nie mów jej o tem!
— Hm?
— To i tak na nic! Lepiej nie wspominać!
— Hm!
Jason był zaspany i chciał wszcząć kłótnię, ale Almerini jął uspakajać.
— Zresztą, — dodał — rób co chcesz, ale musisz pić z nami! Wszakże jesteś gospodarzem w tym pokoju.
Jason mruknął coś, ale wziął podaną szklankę i wypił.
— Hans chce się także z tobą trącić! — rzekł Almerini. — Widzisz, postanowiliśmy obaj żyć wyłącznie dla szczęścia! Otóż zaraz przyszła nam chętka na coś smacznego. Zdaje mi się tylko, że kukurydza w twej polencie...
— Niema wcale kukurydzy w tej polencie! To sama semolina. Ale równie dobra. Trzeba tylko dodać do mleka podczas gotowania trochę soli... dwa, trzy razy na koniec noża... i zasypać semoliną dość gęsto.
— Rozumiesz się na tem świetnie, drogi Jasonie... Ale, doprawdy, nie warto wszczynać hałasu o takie głupstwo... nieprawdaż, chłopcze?
— Ano... hm... jeśli koniecznie chcesz, będę milczał... Tylko używając semoliny, jeszcze trzeba dodać nieco kajenny do sera, przed posypaniem. Płatki ciasta smaży się przez pół godziny na oliwie... ale ogień musi być wolny... całkiem wolny!
— Znasz się na tem świetnie, mój chłopcze!
Podszedł do drzwi, a mijając Hansa, szepnął mu.
— Ten chłopiec staje się uległy, niby dziecko, gdy tylko łyknie trochę. Czasem nie wytrzymuje paru szklanek nawet i muszę mu w kuchni wsadzać piórka w gardło, by oddał truciznę i przyszedł do siebie.
Hans odparł głośno:
— Ja zaś powiadam ci, Jasonie, że człowiek, który wychodzi właśnie z twego pokoju, to nikczemny tchórz!
Almerini skoczył, a żyły mu nabrzmiały.
— Kogóż to masz na myśli?
— Domyśl się!
— Zaraz cię przekonam, żeś się omylił! — krzyknął Włoch, uchylił drzwi i zawołał: — Dziewczęta! Powiedzcie mamie, że spędzimy tu wieczór na popijaniu. Zbierzcie się jutro rano wczas, a pojedziecie wraz z nami na wycieczkę.
Rzekłszy to, zamknął drzwi i wrócił do stołu.
Jason usiadł, pogwizdywał i gryzł figi. Kobiece jego, małe, krągłe ręce gmerały w pudełkach, a pozbawiona zazwyczaj wyrazu twarz ożywiła się trochę. Oświadczył, że jeśli się chce żyć szczęśliwie to nie dość chwytać tu i owdzie małą chwilę, ale należy czynić to stałe, z dnia na dzień, a przeto plan wycieczki Almeriniego jest bardzo rozsądny. Zaproponował, by się spotkali o ósmej przy Porta Maggiore, a Hans Alienus wyszukał gdzieś duży wóz, zaprzężony w dwa woły. Szkoda tylko, dodał, że dziewczęta nie mogą dziś uczestniczyć w zabawie! Wreszcie zakończył uwagą, iż Betty to bardzo zdolna i inteligentna panna.
— Ładnaby z was była para! — rzucił Hans.
Gdy się za chwilę schylił nad pudełkiem cygar, trącił go Almerini i szepnął:
— Jeśli ten biedak przypomni sobie jutro twe słowa, to będzie cię nienawidził do końca życia! Trudno uwierzyć jaką ma pamięć!
Siedzieli we trójkę przy stole, chcąc się teraz przynajmniej zabawić. Ale chłód panujący w pokoju dokuczał im coraz bardziej.
Mijały godziny, Jason zasnął na krześle, Almerini ziewał. Przemarzły i znudzony Hans wstał wkońcu pożegnał się, przypominając spotkanie o ósmej przy Porta Maggiore. Była dwunasta.
Wchodząc ze świecą do przedpokoju, zobaczył stojące szeregiem na podłodze trzewiki dziewcząt, zabłocone podczas przedpołudniowej przygody. Domyślił się, że najmniejsze pantofelki były własnością Giggji, zaś prozaiczne, sznurowane trzewiki własnością Betty. Almerini został jeszcze w pokoju Jasona.
Pod wpływem nagłego pomysłu wyrwał kartkę z notatnika i napisał wielkiemi literami:
— Bądź niezawodnie na jutrzejszej wycieczce!
Zmiął papier, wsunął go w pantofelek Giggji i figiel ten przywrócił mu odrazu wesoły nastrój. Słowa, które skreślił, dawały do poznania, że wycieczka będzie miała mniejsze znaczenie, niż spotkanie się ich obojga, zaś wszyscy inni uczestnicy utworzą tylko obojętny, a konieczny sztab, czy świtę.
Zauważywszy, że drzwi na schody zamknięte są wielką zasuwą, wrócił do pokoju Jasona, przeszedł obok Almeriniego, który manipulował czemś przy stole, otwarł na ścieżaj duże okno i odstawił światło na bok.
— Otwieranie przedpokoju sprawiłoby za dużo hałasu! — powiedział, siadając na desce okiennej. Za moment wyskoczył na ulicę.
Porwał się Jason, podbiegli wraz z Almerinim i wyjrzeli. Pokój leżał na pierwszem piętrze. Przy świetle księżyca zobaczyli Hansa, jak, stojąc już na ziemi, zatoczył się, jakby miał paść. Ale zaraz wykonał zwrot na nodze, odzyskał równowagę i ruszył spokojnie ulicą.
Almerini zamknął okno.
— Inny złamałby niewątpliwie goleń! — powiedział. — Ale on ma takie szczęście, że może zaryzykować. Gdyby ten dom rozpadł się w gruz, mybyśmy ponieśli śmierć, on zaś pozostałby nietknięty.
Almerini zdjął trzewiki i poszedł do sypialni, spostrzegłszy światło u żony i ją samą, siedzącą w wielkiem, żelaznem łożu poza siatką przeciw moskitom, stanął pochylony i szarpnął palcami lamówkę spodni, jakby strzepywał kurz.
— Cóż to był za hałas i brzęk szkła w pokoju tego głupiego Jasona? — spytała.
— Ano... słyszałaś już pewnie od dziewcząt, że bawiliśmy się wraz z Hansem. Postanowiliśmy żyć jedynie dla szczęścia. Wierzaj jednak, że musiałem wytężyć całą swą, znaną energję, by położyć kres hulance. Musiałem przyrzec, że jutro wezmę również udział. Dobrze nawet, iż znajdzie się w tem gronie ktoś starszy i rozsądniejszy, zaś Alienusowi zależy na rozmowie ze mną, by otrzymał niektóre wskazówki i kierunek w myślach, jakie go zajmują.
— Cóż to masz na plecach?
Almerini zdjął surdut i obejrzał go.
Ktoś wypisał z tylu kredą:
— „Pozdrów swój krzyż pański“!
— Doprawdy! — zawołał. — Niema głupstwa, na któreby nie wpadł Hans Alienus, gdy mu przyjdzie ochota szaleć.
— Zupełna racja! Betty opowiadała, że raz, czując się pokrzywdzonym przez nauczyciela, chciał sobie podciąć żyły.
— Słyszałem o tem. Obyśmy tylko mieli jutro pogodę!
— Hans Alienus ma zazwyczaj i do pogody szczęście! Pomyśl jednak, mój drogi, ile cię to wszystko kosztować musi!
— Może sobie pozwolić na pewną przyjemność, tytułem zaliczki, ten, kto ma niemal na widelcu miljonowy spadek!
Tymczasem Hans szedł ulicami. Miał w sobie coś z błędnego rycerza, czy awanturniczego żołnierza, który chętnie waży zdrowie i życie. Skok z okna rozigrał mu krew. Rad, że wyszedł na świeże powietrze, kroczył szybko w stronę swego odległego, pustelniczego mieszkania, u samych murów miasta, gdzie dotąd żył w samotności, wolności i pracy. Ale niedawno chwyciła go w szpony dzika bestja. W formie niewinnego listu z prośbą o wyszukanie pensjonatu dla przejezdnej Szwedki, oplątała mu nogi pętlą i wyciągła pomiędzy ludzi. I to jakich ludzi? Brzydota i nędza wyzierały z każdego kąta u Almerinich. Najfatalniejszem było atoli, że tak nawykł do towarzystwa obu Włoszek, iż czuł dotkliwą pustkę, ile razy spróbował odosobnić się, zamknąć i ograniczyć bywanie w mieście jeno do biblioteki watykańskiej.
Nazajutrz wstał wcześnie. Kupił w składzie farb torebkę bronzu i flaszkę pokostu, potem zaś ruszył do Porta Maggiore, gdzie mu, jak zawsze, posłużyło szczęście i znalazł niezwłocznie pusty wóz zaprzągnięty wołami. Po dłuższych targach właściciel przystał na wynajęcie pojazdu, a Hans pozłocił długie rogi zwierząt bronzem i przyozdobił jarzmo gałązkami oliwnemi. W chwilę później nadszedł Almerini z Giggją i Betty.
— A gdzież Elena?
— Zajęta kwiatami!
— A biedny Jason?
— Obraził się, ponieważ powiedziałeś, że z niego i Betty byłaby piękna para.
Wszyscy czworo uwili wieńce z gałązek oliwnych i przystroili kapelusze. Kupili w pobliskiej winiarni baryłkę czerwonego wina i wywiercili mały otwór w dnie, tak że podczas jazdy płyn wyciekał kroplami. Potem wsiedli do płaskiego pojazdu i złożyli kosze z prowiantem, oraz słomą oplecione, pękate flaszki, okrywając je świeżemi liśćmi. Hans Alienus, żwawy i roześmiany, chwycił konopne lejce.
— Czemuż tak ciągle wołasz na woły? — spytała Betty.
— Użyłbym bata, gdybym w zaprzęgu miał dwu rzeźników, nie mogę jednak przecież bić skrępowanych, a przeto bezsilnych zwierząt. Dlatego usiłuję skłonić woły słowami do galopu.
— Nie wiedziałam — rzekła, — że woły mogą galopować.
Almerini dobył z kieszeni na piersiach dużej harmonijki ustnej.
— Dziwiłoby mnie bardzo — zauważył, — gdyby woły nie ruszyły galopem, gdy powozi Hans Alienus.
— Przychodzę, by z tobą pomówić na rozum! — zaczął Jason mrukliwie i z pewnem zakłopotaniem, zastępując drogę Hansowi, który kroczył szybko przez jedną z sal biblioteki papieskiej, z plikiem książek pod pachą.
Hans uszczypnął Jasona wolną ręką w pośladek i pociągnął do małego pokoju bocznego.
Były tu już dwie osoby, młody amanuent, pochylony nad jakąś pracą przy oknie, i tłusty, łysy jegomość, piszący przy stole. Miał silny zarost i bardzo krótkie, jakby przystrzyżone nogi. Gruby kark opadał fałdami na sztywny kołnierzyk. Czarny jego surdut zapięty był szczelnie. Oczy miał wyłupiaste, wielkie i martwe, tak że spoglądając zezem, ponad okulary, przypominał zupełnie żabę.
— Kto jest ten tłuścioch? — szepnął Jason podejrzliwie.
— To człowiek niezwykle postępowy! — odparł Hans. — Niemiecki przyrodnik, coś w rodzaju fizjologicznego opata. Dlatego też jest on podobno wędrownym kaznodzieją misji pogańskiej i karci przeklęte piękno. Należy podkreślić, że duch współczesny zakłada chętnie swe ognisko domowe w tego rodzaju barakach cielesnych.
— Ano więc... — podjął Jason tymsamym szeptem — możemy mówić swobodnie. Chcę cię prosić, byś nie deklamował nigdy na temat szczęścia w obecności Almeriniego. Znasz go przecież. Mimo swych wąsów, wrzaskliwego śmiechu i demonicznego wyglądu, jest to poprostu wosk. Wynajm lepiej salę i wygłaszaj zwyczajne odczyty.
— Cóż do licha!
— Rób co chcesz, tylko nie rezonuj wobec Almeriniego. Wiesz, że to Don Żuan... teoretyczny! A jak łże! Niema wieczoru, bym nie musiał wysłuchać mnóstwa najfantastyczniejszych przygód miłosnych z ostatniego tygodnia. Szkoda, że nie spojrzy w zwierciadło! Jeśli mu nie przestaniesz nabijać głowy swemi bredniami o szczęściu, pójdzie na marne. Znam go i ręczę ci! Betty dobrze czyni, oponując mu i to ci chciałem powiedzieć właśnie. Takie moje zdanie. Takie jest moje najgłębsze przekonanie! Przyrzeknij, że będziesz z nim mówił o czemś innem, o interesach, polityce, wyborach i t. p., byle tylko nie o filozofji!
— Przyznaję, nie jestem jego wielbicielem, — odparł Hans Alienus — toteż przyrzeknę ci, co chcesz, jeśli mi również dasz ze swej strony pewne przyrzeczenie.
— O cóż idzie?
— Przyrzeknij mi mówić zawsze basem!
Pestkowate oczka Jasona błysły.
— Wiesz przecież, że nie mogę! — powiedział.
— Podobnie też i ja nie mogę mówić sprzecznie ze swą naturą. Ale mogę unikać z nim rozmowy wogóle, i to ci przyrzekam, Jasonie!
Piskliwy głosik Jasona zwrócił uwagę amanuenta i niemieckiego uczonego, tak że spojrzeli nań obaj jednocześnie. Oczy Niemca, rozwarte szeroko, nabrały wyrazu osłupienia. Ale zbudził się po chwili z tego stanu, ziewnął z demokratyczną bezceremonjalnością, przeciągnął ramiona i podsuwając w górę rękawy, zaproponował ludziom, znanym sobie ledwo z nazwiska, i trzeciemu całkiem nieznanemu, by dla rozprostowania członków zagrali z nim w pewną rzecz. Oświadczył, że w domu grywa w to dla rozrywki, po pracy. Należy stanąć na rękach i nogach... Ano... spróbuj pan naprzykład! — rzekł, wskazując Jasona. — Nie tak! Źle! W ten sposób stać należy! A teraz podnoszę poły pańskiego surduta — objaśniał dalej uczony — i... każdy z nas daje panu klapsa. Musisz pan odgadnąć, kto to! Ale nie patrzyć! Oczy zamknąć! Taaak! To jest stara zabawka marynarska.
— Nieco smołą cuchnie, mojem zdaniem! — wtrącił Hans. — Przebija w niej tak zwany duch współczesnej epoki.
— Możnaby ją nazwać duchem współczesnym! — rzekł amanuent, śmiejąc się do łez, a uczony podsunął okulary na czoło.
Padło pierwsze uderzenie, a Hans spytał:
— Jasonie, chłopcze drogi, powiedz, kto to?
W tej chwili otwarto drzwi sali i stanął w nich starszy bibliotekarz. Podniósł obie ręce i spytał głosem cienkim i ostrym, jak igła:
— Czyż panowie nie wiecie, że tutaj winien panować spokój i cisza? Cóż to znaczy? Przechodzę właśnie koło tych drzwi i słyszę tumult, jakby... Zazieram przez dziurkę od klucza... Niesłychane! Zabraniam scen podobnych! Proszę przebaczyć me gwałtowne słowa.
To rzekłszy odszedł.
Jason spojrzał po wszystkich pytająco, obrócił się i opuścił pokój coprędzej. Tosamo uczynił amanuent, kryjąc daremnie strach pod maską nagłej powagi. Natomiast uczony zasiadł z powrotem do pracy, a Hans jął porządkować przyniesione książki.
Tymczasem wieść o tem, co zaszło, śmignęła, niby wiatr przez bibljoteczne sale. Dotarłszy do dozorcy przyległych sal muzealnych, otrzymała już mnóstwo najdwuznaczniejszych objaśnień i dodatków. W końcu jednej z nieskończenie długich galerji stali naprzeciw siebie dwaj uśmiechnięci niezmiennie dostojnicy, rozmawiając i ściskając się serdecznie za ręce. Jeden zapraszał drugiego w odwiedziny tegoż samego dnia, zaraz po nieszporach. Nie wymieniali godziny, gdyż czas nie istniał w tym pałacu, gdzie dni mijają bezgłośnie i spokojnie, jak chmury po niebie. W ciągu rozmowy pochwycili z ust przechodzących kapucynów fragment historji i ponieśli to, niby zarazek choroby dalej, w inne części gmachu. Służący, zajęci w podwórzu stajennem czyszczeniem olbrzymich, złoconych grubo karet galowych, z czasów wielkości papiestwa, opowiadali sobie to na drugi dopiero dzień, ale rzecz przybrała kształty tak skandaliczne, że ci poczciwcy zaręczali, iż w życiu nie usłyszeli równego szkaradzieństwa.
Niebawem wieść dotarła do ogrodów, gdzie papież zażywał w południowej porze zwykłej przejażdżki powozem. Pan tego osiedla piękna, którego bieżące stulecie zmienić nie zdołało, jechał w pojeździe częścią złoconym, częścią lakierowanym na czarno, który miast siedzenia posiadał stojący wolno fotel, oraz taburet. Jego Świętobliwość odziany był w jasno czerwoną, białem futrem bramowaną czapkę, oraz czerwoną, podbitą futrem pelerynę. Od czasu do czasu, gdy powóz przystawał, zwracał się z kilku słowami do siedzącego naprzeciw na taburecie dostojnika, lub też, wyglądając oknem, do oficera wysokiego rodu, który jechał konno po lewej. Historja wczorajszego zdarzenia w jednej z bocznych sal bibljoteki dopędziła już powóz, ale w tak nieprzyzwoitej formie, że dostojnik pozwolił sobie, opowiadając ją, jeno na domyślniki i omówienia. Ale przez to rzecz nabrała jeszcze potworniejszej treści.
Ojciec Święty potrząsnął głową i odmawiał wiary sprawozdawcy. Po chwili spytał, czy nie mógłby dać bliższych wyjaśnień starszy bibljotekarz, który wszedł do wiadomego pokoju.
Niestety nie mogło się to stać, albowiem bibljotekarz wyjechał zeszłego wieczoru na kilka dni, we własnych sprawach.
Chuda twarz Ojca Świętego promieniowała dalej spokojem, który przepajał uśmiech. Przypominał obraz Fiesola, wyobrażający jakiegoś świętego, malowanego jasno na złotem tle. Budzący szacunek biały włos, wymykający się z pod czapki, igrał z wiatrem, a żywe, brunatne oczy połyskały rozumem, sprytem i świadczyły, że starzec ten nietylko przez swe pochodzenie, ale też i zdolności, oraz nieskalane życie osięgnął najwyższy stopień dostojeństwa człowieczego.
Uderzył zlekka dłonią po futrynie okna powozowego, jakby chciał zakończyć rozmowę na dany temat i zawołał tak głośno, że posłyszał nawet stangret.
— Sam tedy rzecz zbadam!
W godzinę potem stanął szambelan przed Hansem, który miał znowu dnia tego służbę w bibljotece i spytał:
— Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Hansem Alienusem?
Hans skłonił się.
— Pozwolę sobie tedy spytać, czy znajduje się może tutaj jeszcze ktoś z pośród trzech osób, które wczoraj... które...
— Nie sądzę! — odparł. — Chociaż prawda! Uczony niemiecki pracuje i dziś także w sąsiednim pokoju.
Weszli obaj.
— Jego Świętobliwość rozkazał mi prosić obu panów, byście raczyli udać się ze mną, w zupełnej ciszy do jego apartamentów.
Niemiec osłupiał.
— To niemożliwe! — bąknął. — Mam szare spodnie i turystyczne trzewiki, a krawatka nie zasłania dobrze na piersiach jegierowskiej koszuli. Jestem człowiekiem pracy, mam plamy z atramentu na mankietach... Chyba jutro... chyba popołudniu!...
— Czyż mam tedy zawiadomić Jego Świętobliwość, że panowie nie chcą spełnić jego życzenia? — spytał szambelan z lekką ironią.
— Nie! O tem niema mowy!... Ale jakże...
w takiem ubraniu... i... w dodatku mam przy sobie woreczek kali chloricum, który muszę gdzieś podziać...
Uczony skubał z zakłopotaniem swe mankiety i strzepywał kurz ze surduta. Gdy jednak spostrzegł, że Hans, który nie miał poplamionych mankietów, idzie za szambelanem, ruszył za nimi z konieczności.
Przez bezlik kurytarzy i schodów doszli nakoniec do sali o niezmiernie wysokim stropie, gdzie stał pod węższą ścianą, zwieńczony tiarą papieską i kluczami piotrowemi złocisty tron. Stąd dostali się przez kilka mniejszych komnat do jasnej logji przedzielonej purpurowemi draperjami. Tutaj minęli dwu sztywnych, jak posągi halabardjerów i zostali przyjęci w mniejszym przedpokoju przez czerwono ubranego lokaja. Szambelan dał im znak, by zaczekali i wrócił dopiero po dobrym kwadransie. Podczas tego czekania dopiero uświadomili sobie całą niezwykłość i dziwaczność tego wydarzenia. Nie tracąc gęstej miny, poklepał Hans lokaja po plecach i spytał, czy nie ma przy sobie tabakierki.
Nie zażywał wprawdzie tabaki, jak wyznał, ale chcąc nabrać uroczystego wyglądu duchownego, radby mieć kilka czarnych okruszków na kamizelce.
Lokaj podał tabakierkę, a uczony wziął też spory niuch, coprawda bez elegancji i gracji młodego abbé!
Szambelan wrócił, poprosił grzecznie, by maszerowali dalej, sam jednak został.
Weszli do małego, niemal pozbawionego mebli pokoju. Stał tu, oparty o konsolę Ojciec Święty, ubrany biało, w czerwonych pantoflach, ze złotym krzyżem na piersi i stukał złoto oprawnym ołówkiem po paznokciu lewej dłoni.
Przyklękli na powitanie, a papież spytał bez śladu surowości w twarzy.
— Co to zaszło właściwie wczoraj w bibljotece?
— Ii... nic! — odparł Hans, tłumiąc wesołość, ale z szacunkiem. — Zabawialiśmy się wraz z dwu innymi, niewinną zgoła grą, by rozprostować trochę członki po pracy. Jeśli Wasza Świętobliwość życzy sobie, to możemy zaraz pokazać jak to było.
— Dobrze, życzę sobie i pozwalam panom wstać.
— Schyl się pan! Schylże się pan! — szepnął Hans uczonemu. — Jeśli pan nie stanie na czworakach, nie potrafię pokazać Jego Świętobliwości, cośmy robili. Niema tu, jak pan widzisz krzesła, nie pozostaje tedy nic innego, jak stanąć na czworakach.
Hans odgiął poły surduta uczonego, podciągnął rękawy, jak wczoraj tamten, a potem palnął go z całej siły w miejsce, które służy mężom nauki współczesnej do polerowania stołków. Niemiec podjechał kilka kroków po śliskiej posadzce mozajkowej, a okulary, spadłszy mu z nosa, zawisły na jednem uchu.
— No... — zawołał Hans — zgadujże pan teraz, kto bił, Hans Alienus, czy Jego Świętobliwość może?
Uczony wyprostował się niezdarnym ruchem, wybałuszył wielkie, żabie oczy i wyciągnął mankiety, ale zobaczywszy plamy, wsunął je coprędzej w rękawy surduta, tak głęboko, że wyjrzała obszewka szarej koszuli jegierowskiej.
— To cała gra? Jakże ją panowie nazywacie? — spytał papież i przystąpiwszy do okna, spojrzał na plac, gdzie tryskały fontanny. W tej chwili przechodził oddział włoskich strzelców, grzmiąc donośny marsz, będący niejako radosnym znakiem triumfu z powodu zwycięstwa kolby karabinowej nad krzyżem. Nie zmieniła się wcale spokojna twarz jego, nie rozwarł ust, tylko drgnęły zlekka zmarszczki otaczające oczy i zamajaczył w nich smutek.
— O ile pamiętam, zwą tę zabawę „Wypędzaniem dewotek z kościoła“ — odparł Hans — ale myśmy ją nazwali wczoraj „Duchem współczesnej epoki“.
— Nie wolno nawet łączyć imienia kościoła z tego rodzaju figlami! — rzekł Ojciec Święty. — Natomiast drugą nazwę uznaję za bardzo trafną. Przytem jednakże radbym, by ów „duch epoki“ nie mącił narazie ciszy i nie przeciwdziałał pracom i zarządzeniom Stolicy Świętej.
Powiedziawszy to, podał papież obu ręce do pocałowania. Były to ręce kapłańskie, inteligentne, i katolickie, o krótko obciętych paznokciach, przybrane w pierścień i haftowane mitenki. Nie uszło uwagi Hansa, podobnie jak i niemieckiego uczonego, że wyraz twarzy papieża stał się teraz łagodniejszy jeszcze i życzliwszy.
Na schodach otoczyli ich młodsi i starsi urzędnicy i dowiedziawszy się o pomyślnym przebiegu sprawy, winszowali bez końca. Mówili, że wiedzą, iż Ojciec Święty lubi swobodne zachowanie się i prorokowali Hansowi szybką karjerę. Miał widać we wszystkiem szczęście. Czemużby nie wstąpił odrazu do Kościoła? Któż może zaręczyć, że u schyłku życia nie będzie miał na palcu tegożsamego pierścienia papieskiego, który dziś na ręce Jego Świętobliwości całował? Może też w dalekiej przyszłości zapłonie wieczysta lampa u grobu świętego Alienusa, patrona sztuk pięknych i sielskiej szczęśliwości?
Uczony kroczył jak słoń, wyłupiwszy oczy, z rękami w kieszeniach spodni i wyciągniętą szyją. Schodząc po schodach, spozierał ponad okulary i napychał je od czasu do czasu palcem na nos. Dotarłszy na miejsce, wyszedł bez słowa, ogarnięty głuchym gniewem.
Hans Alienus uśmiechał się w zadumie, słuchając tych wszystkich, napoły żartobliwych, napoły poważnych gratulacyj. Wkońcu zobaczył wśród obecnych gadatliwego kapłana, z którym przed kilku dniami, po uroczystości rozmawiał. Wiedział już, że jest to spowiednik rodziny Almerinich i że nazywa się Paviani, toteż podszedł i pozdrowił go.
— Los mnie popsuł! — rzekł mu, gdy razem zstępowali ze schodów. — Nawykłem tak dalece sam jeden sobą władać, że odczuwam słowo „zabraniam“, wyrzeczone przez starszego bibljotekarza, jako obrazę. Uświadomiłem sobie nagle, że muszę wnieść prośbę o dymisję i wycofać się.
— Nie nadajesz się pan do urzędu — odparł pater Paviani, — musisz pan zostać jeno sobą, Hansem Alienusem, co zresztą zabiera dużo czasu i mieści w sobie wielką odpowiedzialność.
Na tem rozeszli się.
Gdy się Hans znalazł u siebie, nic w nim nie zdradzało, że zdolny jest do wesołego figla. Był przeciwnie smutny i zadumany.
Pustelnicze jego mieszkanie była to, zewnętrznie biorąc, buda najemna na odludziu, pośród niezabudowanych placów stojąca. Kilka miała jeno stancyjek, a dwie były pomalowane na jasno błękitno.
W większym pokoju stał pośrodku, na macie, stół i krzesło. Nie było pozatem nic a nic, gdyż chciał, jak filozof kinejski, posiadać swobodę zwinięcia każdej chwili swego namiotu. Na stole leżały papiery, oraz karta wykopalisk Schliemanna pod Hlissarlikiem.
U drzwi wchodowych, po lewej, widniał na prostym, brunatno pomalowanym słupie odlew gipsowy Zeusa z Otricoli. Wisząca półka zawierała proste urny gliniane, znalezione w ziemi, a na gołej podłodze, wzdłuż czterech pustych ścian, leżały rzędem setki książek grzbietami do góry. Małe drzwi boczne wiodły do kuchni, gdzie królował niepodzielnie służący jego, Giuseppe. Słońce wpadało przez okna, a wszystko razem, był to on sam, Hans Alienus, w postaci izby.
Przyległa sypialnia nie miała również dużo mebli. Pośrodku widniało łóżko, na dywanie perskim stojące, okryte aż do stropu sięgającą siatką przeciw moskitom. W kącie stał na rzeźbionym trójnogu gliniany dzban na wodę, zaś na ścianie wisiało coś, niby katolicka lampa wieczysta z rubinowego szkła, ujęta w srebro. Służyła mu za lampkę nocną.
Zaraz po wejściu zdjął kaftan, a wdział krótką koszulkę z rudego sukna. Wyłożony kołnierz związał sznurem srebrnym o wielkich pomponach, zaś na głowę wdział szpiczastą, jedwabną czapkę z czerwonym, sterczącym pomponem. Potem otwarł wszystkie okna, by mu światło padało prosto w oczy, usiadł przy stole i jął przerzucać kartki zapisków, dotyczących muzyki przedchrześcijańskiej.
Zaczął zbierać materjał dla własnej jeno przyjemności, ale poszukując źródeł, natrafiał na coraz to starsze. Każdy instrument zdawał się posiadać własne drzewo genealogiczne, tak że po paru tygodniach siedział wkopany w robotę. Nie był z tego zadowolony. Nie chciał zostać uczonym, ani dyletantem. Chciał wędrować po zielonych roztoczach życia, leniwy i zdrowy.
Umaczał pióro, ale zaraz je położył i skoczył z krzesła. Nie mógł usiedzieć nigdy długo na tymsamym stołku. Mówił zawsze i czytał chodząc, a przystawał i pochylał się nad stołem tylko, mając coś zanotować. Gdy w nocy nie mógł usnąć, wstawał, chodził tam i z powrotem, a nawet podczas ubierania chodził szybko.
Odłożywszy pióro, pochodził chwilę, czytając książkę, ale niedługo postawił ją w rzędzie właściwym pod ścianą, bardziej jeszcze niż przedtem niezadowolony.
— Chwila bieżąca skusiła mnie zdradliwie do tej całej mądrości książkowej! — pomyślał. — Dałem się uwieść ciekawości i teraz nie mogę wszystkiego odsunąć poprostu na bok.
Wstał i zawołał Giuseppa. Ale głos jego miał brzmienie przykre, podniecone. Zauważył to zaraz i powtórzył wołanie tonem życzliwym, przyjacielskim, pytając, czy Giuseppe ma czas przyjść do niego na chwilę. W domu jego nie mogło paść szorstkie słowo, niezadowolenie nie śmiało zeszpecić jego rysów.
Zjawił się Giuseppe z zasmolonemi rękami. Miał białą cerę, czarne wąsy i był otyły, tak że przypominał zupełnie tenora włoskiego teatru prowincjonalnego. Ubrany w jedwabny, czarny kaftan, miał na głowie białą, szpiczastą czapkę, a więc strój oficjalny dworu Alienusów. Mimo niezaprzeczalnego przywiązania do swego ustępliwego, niemal pokornego pana, nie krępował się wcale i dumając o wczorajszej bijatyce w winiarni, stanął pośrodku pokoju, z ramionami teatralnie podniesionemi.
— Drogi Giuseppe, — rzekł Hans — bądź tak dobry i przynieś mi wieczerzę, bym mógł wyjść o zachodzie słońca. Nie mogę usiedzieć w domu! Nie wiem, doprawdy, co się ze mną dzieje...
Giuseppe rozpostarł obrus na dywanie, a Hans siadł, skrzyżowawszy nogi, i spożył skromny posiłek.
Pił, miast wina, mleko i jadł mało, a Giuseppe zabrał rychło resztki i wyszedł.
Kataryniarz jął wygrywać pod oknem, a chrypliwe akordy rozedrgały, niby wibrujące kryształy szklannego świecznika, duszę Hansa. Dziki marsz jakiś wydał mu się snopem jaskrawych barw. Potem zabrzmiał sentymentalny utwór Verdiego, a Hans opadł na krzesło miękkim, kobiecym ruchem.
Byłaż to równowaga? Otworzył książkę i spróbował czytać. Oczy biegły po wierszach, ale myśli polatały gdzieindziej. Wkońcu wstał i ruszył w stronę Piazza Navona. Szczęście jego biegło przodem i skłoniło Giggję do wyjścia z domu właśnie, gdy nadchodził. Miała w ręku modlitewnik. Pewny był niemal, że ją napotka. Mrok już zapadał.
Zakłopotali się oboje, a Giggja powiedziała żywo:
— Chciałam pójść na chwilę do Św. Agnieszki, gdzie obie z Eleną chodzimy zawsze o tej porze, ale ona ma dużo dziś roboty.
— Czy chcesz się spowiadać? Wyspowiadaj się lepiej przedemną!
— Zawsze stroisz żarty! — odparła z tak poważnym, niemal smutnym błyskiem w oczach, jakiego u niej nie widział jeszcze. — To nuży w końcu. Zresztą nie mam zamiaru spowiadać się.
Wszedł za nią po schodach i pomógł odchylić ciężką zasłonę skórzaną, kryjącą drzwi.
— Dobranoc! — powiedział krótko.
— Nie chcesz wejść?
— W cóżby się obróciła modlitwa, gdybym znów zaczął stroić żarty!
Przekroczyła próg, on zaś trzymał jeszcze zasłonę. Obejrzała się, uniosła czarny welon słoniący jej oczy, który opadł zaraz, ale spostrzegł, że płakała.
— Grają w kościele! — powiedziała.
— Odpowiedz mi na jedno! — rzekł Hans. — Czy uznasz za żart, jeśli powiem, że równie silnie pragnę spotykać cię jaknajczęściej, jak teraz, nie być zmuszonym do odejścia po owem: dobranoc?
Potrząsnęła głową i z dziecięcą szczerością podała mu rękę, którą ujął w dłoń, z wahaniem i serdecznie zarazem. Mimo, że welon opadł znowu na jej twarz, dostrzegł dwie wielkie łzy, spływające po policzkach.
— Giggjo! — powiedział. — Widzę, że z wyjątkiem rzadkim sposobności nie będziemy się mogli widywać sam na sam.
— Jakżeby to uczynić? Ni ja, ni Elena nie wychodzimy same nigdzie, z wyjątkiem do Św. Agnieszki! — potem dodała z uśmiechem: — Jest tedy widocznie powód tej baczności!
Przekroczył za nią próg, skórzana zasłona opadła za nimi i znaleźli się w ciemnym przedsionku. Przed sobą mieli drugą zasłonę skórzaną. Pomiędzy filarem bocznym, a rąbkiem tej zasłony była szpara, przez którą padała żółta jaskrawizna płonących świec woskowych. Rozbrzmiewały też akordy organów i śpiew na chórze, z każdą chwilą potężniejąc i zstępując niejako, stopień po stopniu w coraz głębsze kazamaty podziemne.
Puścił jej rękę i dotknął ramienia, ona zaś załkała i gestem porywczym zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Całuję cię w domu Madonny! — szepnęła przez łzy. — Niech nas ukarze, jeśliby któreś nie dochowało wierności!
Ucałowali się kilka razy przez welon, który okrywał jej twarzyczkę, chłodną od wieczornego wiatru.
Czuli, że lada moment może ich ktoś zobaczyć, toteż odstąpili od siebie w momencie, gdy czyjaś ręka zamajaczyła w szczelinie celem uchylenia zasłony, i weszli do kościoła jarzącego się od blasku niezliczonych świec.
Przeżegnawszy się wodą święconą, stanęła Giggja, przy jednym z bocznych ołtarzy i dobyła z kieszeni zielone pudełko, z prostym, żelaznym pierścionkiem.
— Będąc dzieckiem, dostałam go od pewnego księdza na bierzmowanie! — szepnęła ocierając raz poraz, pod welonem oczy. — Jest to, jak mówił, starorzymski zabytek. Sam go znalazł, do połowy wciśnięty w bryłę ołowiu. Przypatrzże się. Po jednej stronie widać czarną rękę z metalu, czy czegoś, po drugiej — rękę żółtawą. Czy przyjmież go tu, przed ołtarzem, na pamiątkę ode mnie, od dziewczyny, która nie ma prócz tego nic do darowania? Już od przedwczoraj noszę go przy sobie z zamiarem dania tobie. Weźże go tedy tu, przed oblicznością Madonny.
Wziął pierścionek ostrożnie, by nikt nie dostrzegł i włożył na gruby palec, bo na wszystkie inne był za wielki.
Siadł, gdzie poleciła, oparty o filar i jął słuchać akordów, co podobne do głuchego warkotu bębnów, pogrzebnego pochodu, towarzyszyły łacińskiemu tekstowi psalmu: Grzech, popełniony w chwili słabości, rodzi owoce nawet wtedy, kiedy ciało twoje w objęciach śmierci spoczywa, a w okół trumny gaśnie świeca po świecy.
Wierni przymierzu, zawartemu w piekarni, schodzili się, zrazu codziennie niemal, na wieczory związkowe. Hans Alienus przybył pewnego dnia, wcześniej niż zazwyczaj do wcale nie przytulnego saloniku Almerinich i zastał Giggjię przy oknie, na rozmowie z ojcem Pavianim. Prócz nich nie było nikogo, na kominku płonął ogień, nie dający ciepła.
Giggja zmieszała się trochę, zaś pater Paviani zaczął wirować swym czarnym, płaskim kapeluszem zatkniętym na laskę. Pończochy jedwabne obciskały szczupłe łydki, płytkie trzewiki lśniły, a cała powierzchowność świadczyła o wykwincie. Mówił żywo, nieustannie i sypał żarcikami.
Hans, jako pustelnik, nie był wtajemniczony w kronikę dnia bieżącego, milczał i wdzięczny był Giggji, gdy go wysłała do jadalni po pudełko z kwiatami sztucznemi. Nie wracał z umysłu długo i stojąc przy oknie, mimowoli posłyszał te słowa, wyrzeczone szeptem:
— Widywałem tego młodzieńca często w Watykanie. Któż to jest właściwie? Nosi, niby duchowny, krótkie spodnie.
— Jest, jak ojciec wie, urzędnikiem Watykanu, ale zamierza zrzec się tej posady w tym roku. Mieszka, jak pustelnik w małym, opuszczonym domku na krańcach miasta.
— Ależ, drogie dziecko, musi mieć przecież jakiś cel.
— Jego celem jest żyć szczęśliwie, jak sam powiada!
Ksiądz zaśmiał się i rzekł:
— A to szczególne zajęcie!
Spojrzał na Giggję, szelmowsko mrużąc oczy, potem wstał i ruszył naprzeciw Hansa, który właśnie stanął w progu. Ruchem wdzięcznym i elastycznym wsunął kapelusz i laskę pod pachę i ująwszy dłoń Hansa w obie ręce, na których łyskało kilka pierścionków z jaskrawemi kamieniami, powiedział:
— Znam ja młodych. Boli ich, gdy ludzie na ulicy nie klaszczą w ręce, ile razy wyjść raczą, oraz że w kościele, na ich widok wszystko nie zrywa się z ławek. Będąc w wieku pańskim, lubiłem też samotność, a pewnego ranka omal nie zażyłem trucizny, zdesperowany, że nie ufam sobie na tyle, by zostać papieżem. Kocham za to właśnie młodzież. Pożądać i pragnąć, to główna cecha młodości! I tak zbyt wcześnie niestety nadchodzi znużenie.
Stanął przy kominku i oparł nogę o cokół, tak że ogień ogrzewał mu podeszew. Jednocześnie dobył jedwabnej chustki w błękitną kratkę, otarł tonsurę i schował z powrotem, ale w ten sposób, że rożek jej wystawał z pośród długich połów surduta.
Wkońcu obrócił się, otwarł bezgłośnie, ostrożnie drzwi i wyszedł, zostawiając za sobą woń perfum.
Hans i Giggja wiedzieli, że ktoś może nadejść lada chwila. Stali tedy przedzieleni stołem, który był i „warsztatem Eleny“, zasłanym, niby ołtarz mnóstwem sztucznych kwiatów. Nie było już dywana, na którym spoczywały rozgałęzione na sposób konarów nogi stołu, gdyż dywan ten leżał od chwili rozpoczęcia zebrań w pokoju Jasona, toteż salon był teraz mniej miły jeszcze. Po posadzce potoczył się kłębek włóczki, a żadne go nie podniosło.
Z pokoju Jasona dochodził śpiew nienaturalnie czysty i fletowy. Umilkł po chwili.
Giggja podała Hansowi jeden kwiat.
— Wspaniały... nieprawdaż?
— Elena doskonali się coraz to bardziej.
— I ja zaczęłam jej pomagać. Mam dla ciebie niespodziankę. Powinnabym zmilczeć, ale wiem, że nie zdołam. Otóż słuchaj. Pomagając Elenie, dostanę codziennie pięćdziesiąt centesimi, a po dwu miesiącach zbiorę tyle, że będę mogła kupić pięknie rzeźbiony pierścionek złoty, jaki widziałam w pewnym sklepie na naszym placu. Dam ci go wzamian za ten prosty, żelazny, który otrzymałeś w kościele. Ale słuchajże i uważaj. Jeszcze drugą mam dla ciebie niespodziankę, której nie odgadniesz. A może! Otóż zrobiłam wczoraj coś w rodzaju pastylek miętowych dla ciebie i wsypałam je do flakonika. Czy chcesz pokosztować?
— I owszem — odparł, — ale wiedz, że przed chwilą usłyszałem, coście o mnie mówili z księdzem.
— I cóż? Nie było w tem przecież nic złego!
— Pustelnik żyje w przekonaniu, że stanowi centralny punkt świata. Nagle słyszy, jak ktoś obcy pyta: Czemże się właściwie zajmuje ten dziwak? I nagle uświadamia sobie, jak jest wszystkim obojętny, jak zbyteczny i jak dalece jest niczem!
— Patrzysz dziś na wszystko przez czarne okulary. W dniach ostatnich spoważniałeś, zmieniłeś się, tak że cię ledwo poznać mogę. Może popróbujesz pastylek?
— Dziękuję, odłóżmy to na później. Zaczynam sobie nie dowierzać. Czemże bo jestem? Młodzieńcem, który chce żyć spokojnie i szczęśliwie. Niedawno jeszcze uważałem to pragnienie za rozsądne, ale prąd współczesnych myśli szarpie mną. Nie dam się porwać, ale stulecie moje szepce mi w ucho: Nie uważaj życia za przepiękny dar, ale odrzuć je precz od siebie i polej krwią własną czysto umieciony plac publiczny, obojętne który. Zresztą nie musisz tego naprawdę dokonać, chcę jeno, byś nabrał takiej ochoty. Potem idź i zamknij się w swej pustelni. Nie mamy dziś zwyczaju skrapiać placów publicznych krwią własną, ale jest to w każdym razie ładny frazes! Otóż... życie wieku dziewiętnastego nie jest życiem, ale rezonowaniem.
— Jakiż dziwny dziś jesteś! — szepnęła.
— Jeśli gdzie jeszcze żyć można w duchowej równowadze, to tutaj, przeto zostałem w Rzymie. Ale i tutaj usprawiedliwiam swe nazwisko.
— Twe słynne szczęście przemienia się w nieszczęście, widzę. Ale powiedz, co myślałeś, mówiąc, że usprawiedliwiasz swe nazwisko? Czy prawdą jest, żeś się przedtem zwał Alenius? Nie mówiłeś mi dotąd, czemu je zmieniłeś?
— Po śmierci matki zostałem sam i obcy w tem mieście. Mając pełną głowę łaciny, przesunąłem głoskę i przed e i tak powstało nazwisko Alienus. Jest właściwie miano starego, patrycjuszowskiego rodu, ale jednocześnie łaciński przymiotnik i znaczy tyle, co „obcy”, „gdzieindziej przynależny“. Uznałem, że to nazwisko mi odpowiada.
— Teraz dopiero odpowiada ci naprawdę, gdyż jesteś cudzą własnością.
Wskazała na siebie z miną swawolną, czułą i siadła na skraju stołu. Pochylona naprzód, skubała przez chwilę kwiaty, potem spojrzała nań szczerze, otwarcie i spytała:
— Kiedyż, jak myślisz, weźmiemy ślub?
Jął wąchać żółtą różę aksamitną bez zapachu. Trzaskający żar kominka przyciemniał, a Giggja zapaliła dwie stojące na stole świece stearynowe.
Żył pośród swych leksykonów łacińskich, wędrując z Kwintusem Horacjuszem Flakkiem i gromadząc zapiski o muzyce przedchrześcijańskiej, która rozbrzmiewała ongiś po świątyniach Hellady i Azji. Zapomniał całkiem niemal, co znaczy małżeństwo. Teraz zbudziły się wspomnienia. Stanął mu w oczach ten, czy inny ojciec rodziny, taszczący po ulicach małego i nędznego miasteczka, z miną zatroskanego obywatela, ogromny wóz, napchany staremi dywanami, krzesłami, łóżkami, lustrami i różnemi innemi gratami. Sytuacja takiego ojca rodziny wydała mu się fatalniejszą jeszcze, wobec wrodzonej odrazy do mebli wogóle i upodobania w pustych, lub niemal pustych pokojach. I nagle uświadomił sobie, że zachwianym został beztroski i szczery stosunek jego do obu dziewcząt, oraz że musi poważnie rozmówić się z Giggią. Skłonność swą dla obu uważał za całkiem naturalny objaw. Byli wszyscy młodzi, on zaś sądził, że wszystko dalej toczyć się będzie dotychczasowym trybem. Sądził, że będą się schodzić na zebrania związku, zawartego w piekarni i robić arkadyjskie wycieczki do Kampanii, z których wraca się wesoło, o zachodzie, kiedy ostatnie blaski migocą w złoconych rogach wołów.
Nie odpowiadał długo, przeto Giggja klękła wśród kwiatów na stole, podniosła mu do twarzy jedną świecę i spytała:
— Czy zasnąłeś?
Przesunął ręką po włosach i zaczął mówić pomału, szukając słów, jakby dobywał myśli z różnych zakątków duszy i okrężnemi drogami wieść musiał na punkt zborny, gdzie miała nastąpić bitwa.
— My, ludzie współcześni, nie umiemy już radować się spokojnie uczuciami, które stanowią nasze szczęście! — powiedział. — Nadymamy je zaraz do rozmiarów męki i namiętności. Namiętność! Jakaż wstrętna newroza kryje się w tem słowie! Namiętność obraża piękno, nadwyręża równowagę, szpeci rysy i trawi ciało i duszę, niby chroniczna gorączka. Nie pociąga mnie wyschłe ciało i płonące żarem oczy. Każdy tenor włoski, pękaty jak Jason, uważa za swój obowiązek trząść się z namiętności na scenie. Mnie to poprostu odpycha.
— Jak ty umiesz ślicznie mówić! — powiedziała. — Czemużeś nie został księdzem? Ślicznebyś wygłaszał kazania o transfiguracji i t. p.! Ale cóż ma wspólnego wszystko, coś powiedział, z mem pytaniem? Powiedz! Przecież ani ty, ani ja, nie trzęsiemy się z namiętności...
— Czy nie czujesz burzy w powietrzu? Zaczęła się w momencie naszego spotkania u drzwi kościoła. Lepiej byłoby, gdyby to nie zaszło, albowiem zmącony został beztroski stosunek, jaki panował dotąd pośród nas wszystkich.
Siadła zdziwiona i poważna, z powrotem na skraju stołu, on zaś podszedł do niej, ale zatrzymał się, posłyszawszy w tej chwili głosy Jasona i Betty.
Przyszła też zaraz Elena i wszyscy ruszyli do pokoju Jasona, celem odbycia wieczoru związkowego.
Na widok Hansa zasępił się Jason i jął w milczeniu chrupać przyniesione tu przez Giggję pastylki miętowe. Nie dostrzegając, nibyto, jego złego humoru, siedli przy stole, a Betty, sztywna dziś i uroczysta, zajęła miejsce w złoconym fotelu. Zaczęła doskonałym akcentem czytać francuski romans o pani X. i panu Z., gdyż francuzczyzna było to pole popisu. Sądziła, że ubawi tem wszystkich. Ale Hans nie znosił romansów, zaczął tedy szeptać z Eleną, która, nie chcąc próżnować, robiła pilnie kwiaty sztuczne, przeniósłszy tu swój warsztat. Ona to jeno i Betty nie nudziły się. Giggja przeciągała się przez czas pewien leniwo, potem wyszła chyłkiem i przez czas dłuższy nie wracała. Pogodny nastrój nie jawił się, ani rusz.
Taki miał przebieg ten wieczór związkowy i wszystkie, niemal dalsze. Złocony fotel stał sztywno i niezachęcająco na zielonym dywanie, a dwie zaspane świece, drugorzędnej jakości mówiły sobie: W tym domu panuje oszczędność. Pan domu rzadko bywał obecny, gdyż, jak twierdził, nadmiar energji nie pozwala mu siedzieć ciągle na jednem krześle. Przychodziła czasem pani Elżbieta, a wówczas dysharmonja dochodziła punktu szczytowego.
Była to mała, krągła Włoszka, pasiona przez lat czterdzieści makaronem, o twarzy jakby z żółtawej masy zrobionej. Nie wszczynała nigdy rozmowy, nie wyrażała poglądu, ale godziła się we wszystkiem z osobą, z którą w danej chwili rozmawiała, pozatem wszystkie jej myśli wypełniał mąż. Była mu ciężkim, do pleców przytroczonym worem, a gdy uciekał z domu chcąc swobodnie odetchnąć, czuł że jej myśli następują mu formalnie na pięty, badają kędy chodzi i podsłuchują ciekawie, co mówi i czyni. Ponieważ ona to zawiadywała dochodami i rozchodami, nie mógł wypić filiżanki kawy, nie zdając jej relacji, ile kosztowała i ile dał napiwku. W nieobecności męża mówiła o nim często tonem żałośliwym, jakby w obawie, że inni dostrzegą jego wady.
Pośrodku stołu tkwiły obie świece, otoczone mnóstwem pudełek, paczek, kłębków jedwabiu, flaszeczek z gumą, listków i różnobarwnych, gotowych kwiatów. Elena siedziała z masą liści na kolanach i owijała zielonemi paskami papieru giętkie, druciane łodyżki, wtajemniczając Hansa szeptem w arkana swej sztuki. Spokojny jej profil jaśniał w mdłem świetle. Koniec wskazującego palca lewej ręki osypany był śladami ukłuć igły, a wszystkie inne palce pokrywały żółte i zielone plamy. Wykładany kołnierzyk był jak zawsze brudny, a Elena jak zawsze zamknięta w sobie. Zwolna jednak znikła sztywność ich zachowania i zaczęli mówić szczerzej. Zarzucała Hansowi, że skutkiem jego ciągłego gadania o życiu szczęśliwem, wuj jej szuka tego szczęścia poza domem. Wiedziała, że ma na myśli coś wielkiego i szczytnego, ale wuj pojął ten ideał w ten sposób, że chodzi ciągle po kawiarniach i gra w bilard. A przecież w tem nic szczytnego niema. Wrodzona energja Almeriniego popychała go do ostateczności, nie mógł tedy znieść tak niebezpiecznej doktryny.
Mówiła spokojnie, cicho, bez wprawy, raczej nieco niezręcznie i z wahaniem, ale gorąco. Resztka onieśmielenia, przepajająca niekiedy przymusem jej słowa, a będąca może wynikiem tego, że byli w jednym wieku, zaprawiała rozmowę specyficznym aromatem. Pewnego wieczoru, zatopiony w utarczkę słowną z Eleną, nie zauważył nawet, że Giggja wyszła z pokoju i wróciła dopiero w przeszło pół godziny potem.
Innym razem, znalazłszy się już na ulicy, strzelił ze złością palcami, przypomniawszy sobie, że nie powiedział: dobranoc Giggji, nieobecnej chwilowo, gdy wychodził. Nie zapomniał natomiast uścisnąć dłoni Eleny.
Coraz to bardziej niezadowolony z siebie, usiłował myśleć o brudnym kołnierzyku Eleny. Ciągle jednak dochodził do tego rezultatu myślowego: przez czas długi lubiłem obie dziewczęta jednako, pocóż sobie tedy zadawać teraz przymus. Gdyby Betty nie miała przewrócone w głowie, polubiłbym też i ją może. Podobno kochać można tylko jedną kobietę, cóżby jednak powiedział na to naprzykład taki Sardanapal.
Ha, trudno! Chwila bieżąca ścigała go, ciągnąc za połę. Czuł się związanym z Giggją od chwili spotkania pod kościołem św. Agnieszki. Ponownie uświadomił sobie, że przepadł z kretesem swobodny, naturalny stosunek, jaki go łączył z obiema i postanowił przez kilka dni nie chodzić tam.
Ale wrócił, wrócił już po upływie kwadransa, pod pozorem, że zapomniał książki, naprawdę jednak, by naprawić błąd i powiedzieć Giggji: dobranoc. Ale już poszła spać.
Znowu postanowił nie przychodzić przez dni kilka i znowu wrócił i to zaraz nazajutrz, o dziesiątej. Chciał pomówić otwarcie i pogodnie z Giggją, bez owych nerwowych drgawek w twarzy, jakie mają, o ile słyszał, ludzie ostatniej doby w ważnych chwilach. Chciał jej powiedzieć, że postanowił poprosić Elenę, by go także pocałowała w kościele Św. Agnieszki. W ten sposób sądził, zrównają się szale i wróci dawny stosunek przyjacielski.
Zastał Elenę przy „warsztacie“. Inni wyszli. Rozmawiali sztywniej i sztuczniej, niż poprzednio. Gdy odszedł, chwyciło go na nowo postanowienie nie wracania długo.
Dopiero po tygodniu przyszedł na wieczór związkowy.
Tym razem Jason siedział w złoconym fotelu, przybrany w płaszcz pontyfikalny, gdyż na niego. przypadła właśnie kolej zabawiania reszty. Śpiewał hymn kościelny, akompanjując sobie sam na harmonijce szklanej, którą miał na kolanach. Obok niego siedział pater Paviani, przybyły przypadkiem w odwiedziny. Pokój woniał najprzeróżniejszemi potrawami, a kilka gatunków wina, oraz zimne zakąski zapełniały stół. Zaraz widać było, że Jason przysposobił ten wieczór. U stropu wisiała gwiazda ze złoconych listewek zrobiona, owinięta mirtem, a na końcu każdego promienia lśniła świeca.
Almerini wychylał szklankę po szklance, wkońcu zaś zapalił papierosa banknotem dziesięciofrankowym. Chciał mu w tem przeszkodzić pater Paviani, ale uderzył pięścią w stół i zawołał, że, otrzymawszy spadek, będzie używał banknotów większych jeszcze. Nareszcie zapanowała jakoby wesołość.
Hans unikał tego wieczoru Eleny, nie spostrzegając, że twarz jej sztywnieje coraz to bardziej. Przypił do Giggji, a Elena wstała tak porywczo, że przewróciła szklankę. Wino popłynęło długą strugą po obrusie, a Elena wyszła z pokoju. Wszyscy patrzyli za nią, nie rozumiejąc o co idzie. Wesołość gościła zbyt krótko.
— Wino jest za mocne dla dziewcząt! — powiedział Almerini.
Jason potrząsł głową i odął się, a Hans zamilkł. Pierwszy też opuścił towarzystwo. Ale w gruncie cieszyło go, że Elena pod wpływem wina tak źle przyjęła jego uprzejmość dla kuzynki.
Miał niespokojną noc i przez cały następny dzień chodził po pokoju.
O zachodzie słońca usłyszał, że ktoś otwiera drzwi, a w chwilę później Giuseppe zameldował szeptem, że przyszła młoda dama. Była to Elena.
Ledwo weszła, jęła mówić z niezwykłą u niej żywością i pośpiechem:
— Musiałam się wymknąć, by nikt nie zauważył. Pili kawę w pokoju Jasona. Odźwierny, siedzący przy bramie, w loży swojej musi zawsze pocisnąć guzik, ile razy ktoś wchodzi i wychodzi. Dlatego naprzód zapukałam, gdy zaś nie wyglądając, nacisnął guzik, podałam nazwisko Jasona, naśladując jego piskliwy głos.
Zamknięta zawsze w sobie Elena, porwana odruchem południowego temperamentu, odważyła się na ten krok szalony. Drżąc na całem ciele, mimo ciepła w pokoju, podjęła z tą samą gwałtownością:
— Zawróciło mi wczoraj w głowie mocne wino i nie wiedziałam, co robię. Potem dręczyło mnie to i gniewało. Chciałam ci to powiedzieć, a wiesz jak nie lubię listów. Jeszcze co innego mam do ciebie. Otóż wiedz, że ta podwójna gra musi ustać. Nie wytrzymam dłużej! Była to jeno zabawka i koniec...
— Tak samo mówiłem zawsze. Ale... wesoła zabawka skończona... nastała sytuacja poważna. Nie wiele mi tedy miałaś do powiedzenia. Proszę, siadajże... Przebacz, że ci nie podałem zaraz mego, jedynego krzesła. Gdybym mógł przewidzieć, że cię tu zobaczę! Rad jestem, że ten dzień nadszedł.
Świece płonęły na stole. Pochylił się, mówiąc to, by dołożyć na kominek polano, gdy zaś spojrzał na nią, zauważył że drgnęła, jakby stąpiwszy bosą nogą na odłamek szkła.
— Cóż ci to?
— Czyś nie widział tej twarzy? — spytała, wskazując okno.
Spojrzał na ciemne, okryte rosą szyby. Stanąwszy na kamiennym cokole domu, można było podnieść głowę do tej wysokości, mimo to jednak przypuszczał, że się myli.
— Pewna niemal byłam... — powiedziała trwożnie, — że mnie będzie śledził. Pilnuje każdego kroku mego. Nie zdradzi niczego, biedak... ale cóż pomyśli sam?
Oboje patrzyli teraz w okno i dostrzegli, że wśród mgły coś się porusza. Hans zobaczył niewyraźny zarys białego czoła i dwu zaspanych, pestkowatych oczu.
Bez namysłu chwycił polano i cisnął je w szybę.
Pękła w trzaski, a do pokoju wionął wilgotny wiew nocy. Ale wokół domu było czarno i cicho.
— Muszę natychmiast wracać! — mruknęła. — Nie, nie odprowadzaj mnie! Wszystko załatwię, jak należy... a teraz...
Nie żegnając go nawet, obróciła się i poszła.
Siadł przy stole, a myśli, jak zawsze w samotni, ruszyły w dal niezmierzoną.
— Powiedziała, że to zabawka, ale sama w to nie wierzy już. W starej poezji natrafiamy nieraz na miłość do piętnastolatek, chociaż jednak Giggja starsza jest nieco, zamieniłem z nią kilka ledwo słów w cztery oczy, a była mi jeno dzieckiem i więcej niczem. Czyż my, mężczyźni, zmieniliśmy się tak bardzo pod względem uczuć od czasu kiedy nasza Dyveke miała lat piętnaście, czy szesnaście? Z tego już samego powodu, że starszą byłaś, uczułem do ciebie pociąg, Eleno. Ale i nas dzieli mur. Nie widzę go gdy jesteś daleko, ale gdyś przy mnie — jawi się zaraz. Mówisz naiwnie. Z trudem umiesz zaledwo napisać list i to nie bez błędu. Cóż to ma jednak wspólnego z uczuciami, tkwiącemi w zmysłowości? Na cóż zresztą używać słowa: zmysłowość? Jest ono odpowiedne i niestosowne zarazem. Sardanapal kazał eunuchom strzec swych kobiet, ale głuche wieści mówią, że i oni byli wrażliwi na miłość. Rzezańcami zostaliby naprawdę dopiero wówczas, gdyby ich pozbawił wyobraźni. Fantazja, to widownia pożądań, a zatem i miłości.
Przysunął się bliżej do stołu, a myśli rozsnuły dalej swe nici.
— Jedynowładcy świata, nie uważali sobie za hańbę kochać jawnie, w oczach wszystkich, chłopki, czy córki szynkarza, i taki Rafael nawet nie odpychał ramion obsypanych mąką. Natomiast nasza Dyveke musi znać gramatykę i z cierpliwością wysłuchać długich, nudnych i niepewnych wywodów o świecie, jeśli nie mamy wzruszać ramionami, urągając samym sobie. Jakżeż to przeistoczyła się wyobraźnia nasza jeśli naszą Dyveką jest taka, na przykład, Betty? Nie, to nie nasza wyobraźnia zmieniła się, gdyż jest ona wiarygodnym i niedocenianym głosem natury. To zmora nieskończonego rozumowania ściga nas aż tu. Miłość sama stała się rozumowaniem. To też nie ciebie biedna, pochylona nad pracą Eleno dostrzegam z głębi mej wyobraźni, ale kobiety dawno rozpadłe w proch, leżące pod ziemią, po której stąpasz. Nie język twój, lecz umysł przemawia żałośliwym głosem Jasona. Jesteś uciśnioną, smutną istotą i zadaję sobie ciągle pytanie czemu właśnie ciebie napotkać musiałem? Czy dlatego może, że szukałem krańcowego przeciwieństwa? Czy może z powodu twego, dobrego serca? Ale w takim razie łączyłaby nas przyjaźń jeno. Gdy się jednak dzień skończył, najbledsze światełko jest już pożądanym towarzyszem, dla mnie zaś jesteś teraz nikłym cieniem, ze spuszczoną głową, pośród spadających liści jesiennych.
Przydeptał żar na kominku i podszedł do okna, by nakleić papier na stłuczoną szybę, a myśli jego towarzyszyły wracającej Elenie.
— Oto siedzisz znowu nad monotonną robotą, malując i wijąc bezwonne kwiaty. Wydaje mi się, że siedzę u stóp twoich, ty zaś podajesz mi kwiaty i sypiesz mi je na kolana, gdyż innych nie ma jesień. Spostrzegamy atoli oboje, że są martwe i łkamy. Z ulicy dolatują głosy napotkanych dopieroco ludzi, a wszyscy płaczą. — —
Nazajutrz przywdział swą sukienną koszulę roboczą i zamknął się w domu z książkami. Ujrzał przed sobą gęsty las dziewiczy pełen zasadzek i samotrzasków, a lasem tym była własna jego nieświadomość. Ale w głębi polatywała nad kielichami dzwonków dziewczyna o nagich kolanach, splecionych w pnącze i skrzydłach świtezianki, przez które przeświecało słońce. Ujęła jego dłoń i powiodła dalej. Dotarli do rozpadłych w gruz świątyń, gdzie spały w zapomnieniu, poza rozwalonemi ołtarzami przedziwne, kamienne bożki, albo też wiedli jeszcze spór o wodę i powietrze filozofowie jońscy z pitagorejczykami.
— Jestem myśl! — szepnęła mu przewodniczka. — Ale zapomnij o tem zaraz, jeśli nie chcesz zniweczyć przedwcześnie mocy mojej.
Rzekłszy to, powiodła go dalej i dalej, aż pewnego wieczoru stanęli w dziedzinie teraźniejszości, pośród odkopanych szkieletów i powiększonych kropel wody, a ona ukazując mu ciemń przestrzeni, kazała uczyć się ogromnych szeregów cyfr.
— Dokądże mnie wiedziesz? — spytał. — Nie ciekawi mnie, ile mil dzieli ziemię od słońca, podobnie jak obojętną mi jest liczba progów kolejowych na drodze żelaznej pomiędzy Lerbaeck a Askersund. Na cóż się przyda obciążać umysł tym balastem?
Roześmiała się, przyspieszając kroku, a on zauważył, iż mu założyła na ręce kleszcze, tak że mimo przemęczenia i upadku sił musi iść dalej, po nocy, jako jeniec własnej myśli.
Udręczony i przerażony swym losem jął studjować filozofję. Krok za krokiem szedł za myślicielami, aż do czasów najnowszych, ale pogląd nawiązujący do Locke’a i Arystotelesa odpowiadał mu najmniej, gdyż z natury grawitował w kierunku wprost przeciwnym. Żadna wiedza nie była zdolną uczynić go szczęśliwszym, lub mniej szczęśliwym, żadna też nie miała mocy wkroczyć w jego własne życie i przekonał się, że nie wiedza, pogląd, czy świadomość pobudzą do czynu życie, ale sama jeno wyobraźnia.
— Wiedza, to nie życie! — powiedziała mu myśl. — Jest to jeno obserwacja, a więc coś całkiem drugorzędnego! — Mogę dopatrzyć się w takim n. p. Sardanapalu najwyższego szczytu człowieczeństwa, ale nie w uczonym, który jest jeno w stanie objaśnić, kim był Sardanapal. Podobnie taki Lineusz, czy Newton, nie zdoła nigdy zająć do tego stopnia wyobraźni ludzkiej, jak Sardanapal, czy Cola di Rienzi, a nawet choćby kochanki Romea i Byrona. Bliższem nam jest: być — niż: objaśnić! Faust nie wciela w sobie pożądania życia. Pan dr. Faust, to dekadent. Lukrecja Borgia, to był człowiek. Natomiast spotkany w Watykanie niemiecki uczony, nie żyje wcale i nie działa. Stoi z boku i obserwuje, a obserwować, znaczy bez ruchu stać i gapić się na innych. O ileż lepiej być samym przedmiotem obserwacji! Niemiecki uczony to jeno martwe odbicie, a nawet i to nie, albowiem jego wiedza, to tylko kupa prawdopodobieństw. Toteż odbicie, jednocześnie własnotwórcze, które dało jedno ramię sykstyńskiej Sybilli, ma pierwszeństwo przed obserwacją, która odkryła prawo powszechnego ciążenia. Czyż na Odrodzenie większy wpływ wywarło odkrycie antyku, czy odkrycie obrotu ziemi? Ziemia obracała się już przedtem wkoło siebie, choć to nie obowiązywało nikogo, natomiast sztuka wpłynęła na wyobraźnię i życie codzienne. W obecności niemieckiego uczonego mam ciągle wrażenie, że mnie trzyma za nogę i mówi: — Nie biegnij, ale objaśnij, jak się biega! — Mam przed sobą jego grube dzieło o funkcjach ciałek krwi, czyż atoli zda mi się na co jakakolwiek wiadomość o mojej krwi, dopóki płynie sama przez się. A dzieje się to przez całe życie, bez potrzeby pytania: jak i poco? Krew płynąć jednak ustaje tam, gdzie się kończy wyobraźnia.
W ten sposób bronił się pokusie zatonięcia w obezwładniających studjach. Ale sam ten opór nawet stał mu się samotrzaskiem, albowiem musiał gromadzić coraz to więcej danych, by odeprzeć, bodaj dla własnego choćby użytku, coraz to ostrzej nacierające argumenty o konieczności wiedzy. Jak ścigana zwierzyna, pędził od strony do strony, od dzieła do dzieła, a raz zaczęte polowanie trwać musiało bez przestanku, ni granic, aż do zupełnego wyczerpania starczego, aż do śmierci. Niebawem też schwytał się sam na tem, że buduje własne teorje instynktu estetycznego i wyobraźni, a od tej godziny mowy być nie mogło o spoczynku, czy ocaleniu.
— Wszystko to, — mówił sobie — mogłoby stanowić miłą rozrywkę. Gromadzenie wiadomości byłoby wzmożeniem szczęścia życiowego, ale nasza epoka ukręciła sobie z tych badań świszczący nieustannie bicz. Czuję jego ciosy nawet we śnie, nawet w sennych marzeniach.
Pracował po całych dniach, podczas jedzenia i picia, po całych nocach, aż do świtu.
— Źle pan wygląda! — zauważył pewnego dnia w bibljotece pater Paviani. — Oczy zaczerwienione. Czyżbyś pan również uległ nałogowi okularnictwa?
— Słuszne określenie, — odparł — gdyż jest to zbrodnia wobec życia.
— Skończy się na tem, że sobie pan sprawisz okulary.
— Mężczyzna, który paraduje publicznie po ulicach z narzędziami optycznemi na twarzy, to stara baba! — mruknął Hans, odchodząc, ale w kilka już tygodni później siedziały na jego nosie okulary.
Czuł sam, że się ośmieszył i że jest to rzecz najmniej z wszystkich pożądana, ale nie był w stanie wyjść z błędnego koła rozmyślań. Wszystkie uczucia, wrażenia i rzeźwiące obrazy fantazji rozsypywały się w objaśnienia, którym sam nie dowierzał.
Pewnego ranka zbudził się pod wrażeniem, że pokojem kołyszą bałwany morskie, a na karku czuł palący ucisk. Następnych nocy dręczyło go co chwila to, że bylejakie, obojętne zgoła słowo, przeczytane wśród dnia utykało mu nagle w mózgu, zaczynało wirować i rzucać snopy iskier. Doprowadzony do desperacji wolał wstać, niż znieść choć minutę dłużej stan szaleńczy. Zaledwo jednak otwarł książkę, czarne litery rozjarzały się na czerwono i zaczynały zataczać kręgi, tak że nie mógł czytać. Na karku czuł nieustanny ucisk, jakby tam leżał obuch ciężkiego topora. Był to topór zemsty, którym życie karało grzech. Ongiś uciskał karki tych, którzy zbyt często spoczywali w objęciach rozkoszy, dziś, w smutnej epoce objaśniań karał tych, którzy rozpoczęli szatańską jazdę wątpliwości, pytając bez końca: jak i dlaczego. Wydało mu się, że słyszy poza sobą głos dawnej Świętej: — Tym oto obuchem topora wgniotę ciebie i całą twą epokę pod ziemię.
— Czyż oszukuję samego siebie? — spytał. — Wszakże żyję tak krótko, czyż te lata mają odzwierciedlać w sobie wieczność, stojącą poza i przed nimi? Cóż może dla niej znaczyć, czy rodzaj ludzki tak, czy inak przyszedł na świat, czy w ten, lub inny sposób będzie się rozwijał, a wkońcu, czy życie osięgnie po tysiącleciach, lub nie osięgnie to, co dziś jest jeno wyobraźnią? Odpowiedź na wszystko to nie uczyni mnie starszym, domu mego chłodniejszym, krajobrazu bardziej ponurym, ni słabszym promienia słońca. Czy dola i niedola moja zależy od wniosku logicznego? Czy może tak twierdzę, by móc powiedzieć nocą, przy otwartem oknie: — Spojrz na te niezliczone światy, jakąż rolę w tej całej maszynerii odgrywa twe szczęście lub nieszczęście, w ciągu tych paru lat, kiedy istniejesz. Pomyśl jeno Hansie, co z ciebie za człowiek! — Nie wiem, co mam odpowiedzieć, wiem tylko, że się czułem silniejszym, kiedy na życiu nie było jeszcze mgły jesiennej i kiedy dzieckiem pasłem szyszki sosnowe, jako baranki, nie pytając o nic.
Chcąc zaczerpnąć powietrza, jął teraz odbywać rankami spacery poza mury miasta. Za każdym razem, szedł o pewnej godzinie ciężko sapiący pociąg towarowy. W przejrzystych wagonach z listew było bydło, które wieziono z pastwisk południowych na rzeź, w okolice północne. Pozbawione przez dni kilka jadła i wody zwierzęta, wieziono jak martwy towar i sieczono batami po stacjach, gdy padały i zachodziła obawa zaduszenia. Niektóre ryczały przyciskając pyski do łat i patrzyły podbiegłemi krwią oczyma. Społeczeństwo bieżącego wieku nie przebierało w środkach tam, gdzie szło o zdobycie luidora.
Wracał z tych rannych przechadzek podrażniony i kipiący głuchym gniewem, po części na samego siebie. Najbrutalniejszy i najbardziej samolubny pijak nie był bardziej zbyteczną dla życia istotą niż on, siedzący w domu, niby zwinięty okularnik. Jeśli nie mógł oddać życiu przysługi innej, poza siedzeniem w jamie i fabrykowaniu formułek życiowych, to pocóż przyszedł na świat w ogóle?
Stwarzając swą pustelnię, otoczył się prostotą i starannie unikał zapychania izb tandetą, a nawet przedmiotami cennemi. Mawiał, że nie ma dlań większej wartości naczynie brzydkie od pięknego. W obecnem jednak podnieceniu poczuł żądzę zbytku. Jednocześnie, wraz z nastaniem ciepła, napadła go straszna tęsknota za daleką, północną ojczyzną, gdzie można posiąść szmat ziemi, jak daleko sięgnie oko, i wycisnąć na nim swe piętno. Cierpiał teraz z powodu, że nie jego własnością była ulica pod domem, że nie włada swą dzielnicą miasta, że Rzym jest w innych rękach. Przeczył papieżowi własności pałaców i zbiorów, patrząc na swój nędzny i to wynajęty domek, zazdrościł książętom zamków i olbrzymich dochodów. Widział się w fantazji w wili z autentycznem, otwartem atrium, gdzie przeżywał lata całe, odcięty od świata, pod bezchmurnem niebem, pośród fontann, książek, trawiąc czas na badaniach. Uznał, że współcześni książęta i bogacze nie rozumieją swego przeznaczenia, ni obowiązków, słowem tego, co ich jedynie uprawnia do życia, jakie wiodą. Rozumieli to cezarowie, doprowadzający do rozkwitu we własnej osobie wrodzoną zaródź instynktu piękna. Świat radował się tym widokiem i uczył patrzyć prosto w oblicze pożądań życia.
Kupił zaraz kilka wysokich kandelabrów z weneckiego szkła, oraz parę haftów japońskich, które mu obrzydły po paru dniach... więcej nie mógł uczynić. Oddawna raziła go lampa na stole swą bezczelną brzydotą, ponieważ zaś nie mógł znaleźć w mieście odpowiedniej, sam wyrysował model i zamówił. Podstawę miały zdobić sztuczne kamienie.
— Nie stać mnie na prawdziwe! — powiedział do siebie. — Ale jeśli sztuczny rubin jest równie piękny jak prawdziwy, wolę nawet sztuczny, bowiem lubię rubiny nie dla ich wysokiej ceny, a wyłącznie dlatego, że są piękne.
Tak przyozdobiony nabrał jednak jego pokój podobieństwa do modnych salonów, toteż pewnego dnia polecił Giuseppowi wszystko wynieść z powrotem, i wrócił do dręczenia swej wyobraźni analizowaniem.
— Czemuż koniecznie muszę coś posiadać? — pytał. — Posiadanie nie daje mi stałego zadowolenia. Świnia jesteś, Hansie Alienusie! Baran jesteś! Gdy rozmawiam z kimś na schodach, to czyż schody te muszą być moją... muszą być wogóle czyjąś własnością? Może ich nie posiadać nikt! Jeśli żądzę posiadania wytworzył instynkt piękna, to nierównomierny rozdział sprzeciwia się właśnie temu ogólnemu instynktowi piękna. Dlatego to budujemy w wyobraźni takie schody, niczyje.
Stanął znowu przed pułapką objaśnień, a sprzeczności jęły tańczyć dalej szatańską, męczącą sarabandę. Duch epoki zawitał pod jego dach.
Postanowił dla orzeźwienia pójść do teatru, ale dawna bogini Fortuna tak chytrze wszystko urządziła, że smak jego nie odpowiadał smakowi bieżącej chwili.
— Wiersz — mówił sobie, zmierzając ku teatrowi — działa, odnośnie do rytmu, takiemi samemi środkami zmysłowemi, jak muzyka. Nazwać wiersz przestarzałym, znaczy tyle, co powiedzieć, że wyszliśmy poza muzykę. Wiersz stoi zresztą w tym stosunku do prozy, co surowy fresk do płótna. Wiersz, to sztuka ludzi prawdziwych, proza, to sztuka okularników.
Błyszczały latarnie, turkotały powozy, ale on widział i słyszał własne jeno myśli.
— Romantyzm odnalazł drogę właściwą, gdyż zrozumiał znaczenie wyobraźni, ponieważ atoli był on raczej wyrazem znużenia i niejasności, niż instynktu piękna, przeto nie stał się krystalicznem źródłem, jakiem być mógł. Wzruszamy ramionami nad potworami baśni, pewnego atoli pięknego dnia przychodzą wielce wiarygodni przyrodnicy i powiadają, że właśnie istniały potwory na tej naszej, arcyrozumnej ziemi. Trudno przypuścić, by smoki fantazji były samemi jeno wspomnieniami, przeto niedalekiem jest przypuszczenie, że wyobraźnia i rzeczywistość tworzą wedle bratnich praw, że wyobraźnia jest rzeczywistością ruchliwszą, dalekowidzącą apercepcją wszystkich możliwości prawdy rzeczywistej. To, co wskazuje na rzeczywistość zewnętrzną, powiada: — Tak jest! — Ale to, co jest, nosi cechę takiej już doskonałości i wykończenia, że wydaje się martwem i nie oddziaływa na talent twórczy. To zaś, co się w wyobraźni tworzy z możliwości faktów rzeczywistych, powiada: — Takby być mogło! — To budzi pragnienie, podnieca talent twórczy i sięga aż do dna mej istoty. Wrażenie słabnie i rozpada się w nic wówczas dopiero, kiedy wyobraźnia tworzy z możliwości tak odległych, że mi z trudnością przychodzi dostosować sobie rzeczywistość do tychże możliwości.
Takie snując myśli, wszedł do teatru.
Grano sztukę holenderską. Scenę przedstawiał kramik, w którym pewien wytrawny poławiacz śledzi kupował tabakę. Na sali było dużo kobiet współczesnej epoki, a dowcipy w stylu okularniczo-fizjologicznym przyjmowano z wielkiem uznaniem.
Na razie szło jako tako. Nagle jednak padła niespodzianie aluzja do wianka mirtowego, a wszystkie, krągłe gęby wybuchnęły rozgłośnym śmiechem.
Wstał i wyszedł natychmiast.
Wracając, stanął przed oświetlonym kościołem, z którego dolatał śpiew i akordy organów.
Wychowany przez sceptycznego ojca, nie posiadał wiary, wówczas nawet, kiedy się bawił cynowymi żołnierzami. Nie wątpił nawet, gdyż tam, gdzie nie było wiary nigdy, trudno mówić o wątpliwościach. Wiedział, że ów brak zasadniczy różni go najgłębiej od „wolnych duchów“ w rodzaju Betty, która czasu swych religijnych przeżyć była „duszą zbawioną“.
Mimo to, myśli jego przybierały tę końcową formę:
— Niema dowodu przeciw temu, czy symbolika religijna mego prapradziada, lub Rigwedy nie zbliża się taksamo do prawdy, jak to czyni wiedza empiryczna. Są to wszakże jeno dwa różne sposoby wyrażania się, dwie przeciwne metody, dwa sprzeczne temperamenty. — Widzę niejasno, ale daleko sięgam! — powiedziała fantazja. — Widzę jasno, ale na małą odległość! — rzekła wiedza. — Chcę panować sama jedna! — powiedziała fantazja i padła. — Gardzę tobą! — zawołała wiedza współczesna i przewraca się właśnie. A fantazja dodaje uwagę: — Utwór wyobraźni jest równie dobrze rzeczywistością, jak ulica pod twojem oknem.
Stał pod kościołem długo, w otoczeniu kilku biedaków, a radosny hymn poniósł go na swej fali. Zelżało mu w piersiach, a myśli pomknęły raźno. W tej chwili dałby się bez namysłu zastrzelić w imię jakiejś wielkiej idei. Widział też, że połyskują oczy biednych współtowarzyszy i oni bowiem tworzyli również budowlę wyobraźni z możliwości rzeczywistych, a przytem wyostrzały się ich pożądania życiowe i mocniała sama siła życia. Gdy w końcu ruszył przed się, miał wrażenie, że skrzydła mu u stóp wyrosły.
Nie był ni przez godzinę człowiekiem wierzącym, a mimoto katolicka msza dała mu rozkosz estetyczną, jakiej nie znalazł w teatrze.
Wróciwszy do domu, pod siatką komarową aż do zaśnięcia czytał upojne w pięknie swem aleksandryny racinowskie, nie używane za lekturę kolejową przez żadną z współczesnych dam.
— Spostrzegłszy, że kostjum jego zwraca zanadto uwagę, by mógł się swobodnie poruszać wśród tłumu, zamówił u krawca długie spodnie, oraz pewną część ubrania, na którą nie mógł dotąd spoglądać z należnym szacunkiem, to jest anglez, kwakierski uniform pracowitej teraźniejszości.
Wsadził okulary na nos, szyję obwiązał twardym, jak deska kołnierzykiem, wdział surdut angielski, a czyniąc to, gwarzył, jak zawsze dobrotliwie z Giuseppem.
— Gdyby teraz zapukał ktoś i chciał się ze mną widzieć, ...cóżbyś mu odpowiedział, Giuseppe?
— Że zastał pana w domu.
Hans przestał zupełnie bywać na wieczorach związkowych.
Minęło upojne święto lata, kielichy kwiatów opadły, burze szumiały nocami, siekły deszcze, ale Hans tak był zajęty w domu, że nie dostrzegał zgoła, jak dni mijają.
Pewnego ranka nakarmił, wraz z Giuseppem, bezpańskiego psa, a zwierzę sprowadziło tylu współtowarzyszy, że teraz każdego ranka odbywała się w podwórzu wielka psia uczta. W kilka godzin potem napływała tu gromada nieletnich uliczników, z którymi Hans zawarł również coś w rodzaju przyjaźni. Nie dawał im nigdy słodyczy ni pieniędzy, wymyślał natomiast gry i zabawy i opowiadał najniemożliwsze historje o odkrywcach skarbów i podróżnikach morskich. Chadzał codziennie niemal swą ulicą, tam i z powrotem, otoczony zgrają wisusów, pochylony nieco od ślęczenia nad książkami, i łyskał w zachodzącem słońcu okularami. Czasem stawali się natrętni, drwili zeń i śmiali mu się w nos. Wówczas dał któremuś kuksa, czy wyłoił skórę. Ale zachwycały go ich spryt, chytrość oraz pogodna swawola, tak, że zgoda następowała po pięciu, conajwyżej, minutach.
To były jego jedyne rozrywki.
Wieczorem przychodził doń Giuseppe i deklamował patrjotyczne wiersze. Zazwyczaj atoli sprowadzał służący rozmowę na gospodarcze sprawy. W kuchni zostało dwadzieścia pustych flaszek z czasów, kiedy Hans pijał jeszcze wino. Można je było sprzedać po dwadzieścia centesimi. Ponadto kuchnia posiadała trzy patelnie, stół, krzesło, materac, namiot przeciw moskitom i mnóstwo drobiazgów. Cóż się z tem stanie w razie wyjazdu Hansa?
— Weźmiesz sobie to wszystko, Giuseppe! — odpowiadał zawsze jednostajnie Hans.
Giuseppe nie dziękował nigdy i nie objawiał radości. Odpowiadał w ten sposób, że zaczynał mówić o małżeństwie. Posiadając tyle, twierdził, nie sposób szukać innej służby. Cóż zrobić z otrzymanemi w darze rzeczami? Najlepiej byłoby ożenić się poprostu, gdyby napotkać można odpowiednią, rozsądną kobietę. Gospodyni szynkarni wspominała mu kilka razy o przyjaciółce swej, w wieku lat trzydziestu siedmiu, która dużo w życiu sługiwała i może nie byłaby od tego, by wyjść zamąż. Czegóż potrzeba do założenia domu ponad łóżko, stół i kilku naczyń kuchennych? Potem mógłby wziąć kilka posług w różnych domach.
Giuseppe stał, oblany światłem wieczystej lampy, w szpiczastej, białej czapeczce, a na białej jego twarzy rysowały się tem czarniej krzaczaste wąsy. Ile razy zaczynał mówić o inwentarzu domowym, przestawał poruszać gwałtownie ramionami, a głos jego cichł i przygasał. Starał się zawsze znaleźć coś, coby mógł porządkować i układać, wygładzał fałdy moskitowego namiotu, albo dobywał scyzoryka i stawał na palcach, aby lepiej zajrzeć w szklany tulipan lampy i oczyścić knot.
Hans chodził tymczasem po obu izbach i rozbierał się. Czasem wpadł po ciemku na jakiś przedmiot i spacerował z takim rozmachem po dywanie przed łóżkiem, że prąd powietrza obalał moskitowy namiot. Chwilami siadał na jedynem krześle pracowni, ale zrywał się zaraz i ruszał w dalszą wędrówkę, aż do chwili, kiedy Giuseppe przestawał mówić. Wówczas chwytał go za guzik kamizelki i zaczynał żywo tłumaczyć mu różne rzeczy. Pewnego wieczoru wpadł w poważny nastrój.
— Ile razy cię słucham, drogi Giuseppe — powiedział — porównuję mimowoli twe skromne pragnienia ze swojemi i dochodzę do błędnego wniosku, że inni ludzie powinniby równie jak ty ograniczać swe pożądania. Tymczasem każde ludzkie pożądanie jest słuszne. To wszystko, czego człowiek chce, razem wzięte, stanowi jego samego, a innym niż jest sam, być on nie może. Zresztą moje i twoje pragnienia są w gruncie rzeczy takiesame. Wyobrażasz sobie dom swój w postaci izby z białemi firankami, przez które prześwieca słońce i lśniącemi patelniami w kuchni. Gdybyś sobie wyobraził, że te firanki są potargane, naczynie kuchenne zardzewiałe, zaś żona twa niema zębów i jest brudna, to prosiłbyś Boga, by cię uchronił od tej plagi przed związaniem się słowem i koniecznością życia w tak niemiłym domu. Wszakże mam słuszność?
Giuseppe nie rozumiał dobrze tego zawiłego wywodu i nie starał się też o to.
— Oczywiście! Oczywiście! — odpowiedział nie słuchając, pomanipulował coś przy lampie, powiedział: dobranoc i, powtarzając zcicha swe wiersze, odszedł spać.
Tak mijały bez zmiany całe tygodnie. Pewnego dnia wręczył Giuseppe panu swemu list, a otwarłszy go, wyczytał Hans wiadomość, że pani Elżbieta nagle, zachorowała i zmarła. Przed śmiercią śniła jej się Madonna. Podała jej poduszkę z czarną obwódką i rzekła: — Na tej poduszce zaśniesz słodko!
List pisała Elena. Był on skreślony niezdarnie, koślawo, a zdania miały szyk niewłaściwy. Patrząc na podpis, ujrzał ją Hans wyraźnie przed sobą i szczerym wobec siebie będąc, przyznałby, że popełnił omyłkę wielką, chcąc się przed nią usunąć, gdyż od ostatniego widzenia zaczęła zajmować myśli jego w sposób zupełnie inny, niż przedtem. Przeobraziła się teraz w utwór wyobraźni, którego nie mógł dostosować przez porównanie do rzeczywistości. Nie wyobrażał jej sobie nigdy tak, jak ją widywał u „warsztatu“, lub pod wiszącą lampą w chwili gdy krajała chleb szafranowy. Nie widział już teraz brudnego kołnierzyka, ni plam na palcach. Widział ją w stroju azjatyckim, na dywanie, ze starożytnym instrumentem na kolanach. Badając teraz oczyma wyobraźni jej twarz, odnajdywał rysy inne zgoła. Spostrzegał też, że właściwie nie była sobą, lecz inną, dawno zmarłą, której obraz przechował mu się w zapiskach pamięci.
— Nie istniejesz już! — myślał. — Ale po chwili spostrzegam, że to jednak ty jesteś! Instrument na twych kolanach przemienia się zwolna w tekturowe pudełko z bezwonnemi kwiatami sztucznemi, strój wschodni ciemnieje i przybiera wygląd zużytej sukni, widzę cię znowu, droga moja, jak siedzisz z pochyloną głową pod deszczem padających, jesiennych liści. Przystępuję i snuję cichym głosem płomienne legendy miłosne z czasów letniego rozkwitu rodzaju ludzkiego. Czy słyszysz tętent kopyt? Patrz, jak dzieci tańczą po łące! Popatrz też na te pary, oblane światłem księżyca, ręka w rękę zmierzające wąskiemi ulicami do domów swoich. Idźmyż za niemi i przemieńmy miłość naszą w baśń przy flecie i w świetle sierpniowego księżyca. A gdy zwiędnie i umrze, to niech będzie wspomnieniem, błogosławionem przez nas oboje. Tak mówię, ty zaś kładziesz głowę na mem ramieniu i podajesz mi swe bezwonne kwiaty, jedyne jakie posiadasz. Zaczynamy oboje łkać, a wkoło nas łkają też wszyscy pod deszczem opadających, jesiennych liści. — Widzisz, — powiadają jedni drugim — tu jest jeszcze jedna gałązka okryta liściem! Rośnie na drzewie miłości. Siądźmy pod nią i radujmy się, jak się radowali prapraojcowie nasi! — Gdy jednak ktoś dotknie gałązki, liście spadają, albowiem zeschły. Tysiące liści pada na nas i na innych. Widzę brunatne, zeschłe, jesienne listowie na ramionach, głowach i twarzach wszystkich ludzi.
Ucałował błędnie napisany list. Czytał go dopóki nie umiał na pamięć i przypiął w końcu szpilką do siatki ponad swem łóżkiem.
— Cóż za dziwny kaprys losu... a kaprys losu snuje wszelkie nici miłosne... ciebie właśnie posadził na tronie mej wyobraźni! Przykro mi niemal, gdy wspomnę twój mdły, melancholijny sposób mówienia. Jakże inaczej przemawiała córka piekarza, u której codziennie kupowałem chleb pszenny! Zdarzały się tam burze, awantury, padł niejeden policzek, a o jednastej nieraz musiałem przeskakiwać mur, by uniknąć z wielką biedą pchnięcia nożem w plecy. To była miłość, wedle mojej teorji, ale zostałem już, chociaż to nieprawdopodobne... teoretykiem. Przytem jeszcze mniej od ciebie znała gramatyki. Ale cóż tu znaczy gramatyka? Zwycięża poprostu najpiękniejsza. Widzę w duchu twój wykwintny, szlachetny profil, smukłą postać, a melodja brzmiąca nam w uchu, to przecież wytwór naszej jeno fantazji. Dopóki brzmiała w mol, nie chciałem jej słuchać, teraz atoli rośnie i jaśnieje coraz to bardziej, a wszelkie zarzuty zasypiają, gdy widzę twą rękę trzymającą smyczek.
Przed zaśnięciem przeczytał list raz jeszcze, by zbadać, czy niema tam coś między wierszami, czy któreś słowo nie posiada gorętszego zabarwienia. Ale zdania kulały z głuchym łoskotem, stąpając sztywno jak przedtem. Miast go zostawić na siatce, włożył list pod poduszkę.
Nazajutrz stawił się w bibljotece o zwykłej porze. Był to ostatni dzień służby, gdyż dymisja jego została tymczasem przyjęta.
Chodząc po salach, wdychał z pewnem upojeniem mistyczną woń, płynącą od zamkniętych szaf. Okulary jego połyskały, a długi surdut czarny spływał mu we fałdach z ramion. Cały, obecny strój jego nie odpowiadał postaci i wyglądał na wypożyczony.
Posłał spojrzenie po ścianach i w tej chwili osmuciło go, że jest tu poraz ostatni.
W szafach pod ścianami spoczywały dzieła, jak pomarli chrześcijanie poza kamiennemi płytami katakomb. Leżały tam rękopisy arabskie o literach wężykowatych, pełnych guzów i węzłów, jak odwrotna strona haftu. Tutaj wiodły ze sobą ciche spory przeróżne brewjarze, bule i obszerne kodeksy. Czcigodna skóra cielęca i praktyczny, amerykański papier szmaciany wygłaszały swe zapatrywania sprzeczne, zaś niejeden palimpsest dumał smutnie nad poczynionemi doświadczeniami, jak znikome są zapiski starożytne, zastąpione dawno przez inne.
Zatrzymał się przed jedną otwartą szafą ścienną, u której stał kosz, wniesiony właśnie przez służącego, zawierający mnóstwo powiązanych paczek papieru. Nagle posłyszał niepewne kroki w pobliżu i, gdy spojrzał, zobaczył Betty z kartą wstępu w ręce. Drugą podniosła trochę, wysuwając wskazujący i środkowy palec, ruchem ostrożnym, by nie dostrzegli tego inni urzędnicy.
Hans nie zapomniał, co znaczy umówiony znak spiskowy, ale udał, że go nie rozumie i na powitanie wziął ją za przegub ręki.
— Zwiedzasz bibljotekę? — spytał.
— Zwiedzam ciebie! — odparła. — Trudno cię teraz spotkać. Zawsze byłeś śmieszny, ale nigdy tak komiczny jak teraz, w tym długim surducie i okularach.
Dotknęły go te słowa. Poczerwieniał silnie, zerwał okulary gwałtownym ruchem i nie zamykając nawet, wetknął w kieszeń.
— Mimo to, wdzięczny jesteś, widzę, temu kto je wynalazł? — dodała Betty.
— Zasztyletowałbym go, spotkawszy na ulicy. Bieda, gdy się nie dowidzi, ale gorsza dużo rzecz być śmiesznym!
— Trudno sobie wyobrazić Sardanapala w okularach... nieprawdaż?
— Nie mogę sobie nawet ducha Sardanapala w okularach wyobrazić!
— Wyglądasz niezdrowo i blado! Cóż to za paczki w tym koszu?
Mrugała oczyma pod światło. Widać było, że znużona jest nauką, ale mała, twarda jak drzewo figurka, promieniowała weselem i swobodą.
Rozwiązał stos niewielkich obrazków i jął objaśniać.
— Jest to, jak widzisz, ilustrowana historja instrumentów. Tu masz fletnie, posiadające złą opinję u surowej, bigoteryjnej apolińskiej liry, drwiące, wyuzdane i poświęcone Bachusowi. Tutaj widzimy jednego z potomków tejże liry, mianowicie barbiton, na którym grywali Anakreon i Safona. Tutaj gitara i kilka innych, zamiłowanych w przepychu Azjatek, uwodzących młodzież, przeciw którym występował Plato. Przypatrzmyż się, jak te wszystkie instrumenty, walcząc ze sobą o piękno, rozwijały się i zmieniały swe organa. Jeden instrument spotyka drugi na pewnym dworze, zawierają związek małżeński i wydają własne pokolenie, dziedziczące cechy ojca i matki. Niektóre rodziny otrzymują szlachectwo i wałęsają się wokoło książąt, inne zaś chłopieją, albo stają się włóczęgami. Wesoła piszczałka Pana poślubiła miech, nabrała pobożności i muzykuje dziś po kościołach. Komiczne jest też trójnożne zwierzę mahoniowe, fortepjan, udomowiona krowa mleczna naszych salonów, która połknęła harfę, a z liry uczyniła sobie wymiona i już nie wychyla się na świeże powietrze.
— Przyjacielu! — odpowiedz mi szczerze na jedno! — powiedziała. — Wszak prawda... to duch okularnika natchnął cię tym budującym wykładem?
— Studja tego rodzaju obchodzą przynajmniej człowieka, nadają jego umysłowi gibkość, a w tych wszystkich fletniach, sistrach i trianglach słyszę radosne pienia dawnej, młodocianej ludzkości. Natomiast jednostronne nauki przyrodnicze czynią umysł niepodatnym i tępym. Nic mi nie jest obojętniejsze i nic nie daje mniej, jak nauka o kamieniach i gazach.
— Tak, czy owak, mniejsza z tem. Zawrzyjmy zgodę! Nie przyszłam tu, by oglądać bibljotekę, ale w zamiarze rozmówienia się z tobą w cztery oczy. Czy chcesz, bym ci dała klucz do budynku, który zwie się: Hans Alienus?
— Daj mi klucz, któryby się nadawał do zamku.
Położyła mu rękę na ramieniu i rzekła:
— Odziedziczyłeś po ojcu melancholję i czułeś to już od lat dziecięcych. Dlatego starasz się ją wszelkiemi siłami zamknąć, mnóstwem krat, w wieży o pokojach tak wesoło i pstro malowanych, by z nich nie mogła wychylić głowy. Oto źródło wszystkich tych ślubowań i postanowień! Ale wiesz dobrze, że smutek siedzi u progu więzienia, obejmuje główną jego kolumnę ramieniem, gotowy każdej chwili zwalić w gruz gmach wesela. Ile razy kolumna drgnie, biegasz od stulecia do stulecia, wołając o ratunek. Oto wyjaśniłam ci całe twe życie, Hansie Alienusie!
Milczał z surowym wyrazem twarzy.
— Czy widziałeś znak, jaki ci dałam przed chwilą? — spytała.
Skinął głową.
— Miałam prawo dać ci to napomnienie, wobec zupełnego rozpadu naszego przymierza. Wszak pamiętasz obietnicę swą, na wypadek, gdyby przymierze nasze nie miało dotrwać roku, w sposób, jak ongiś, w czasie zarazy florentyńskiej. Za kilka miesięcy upłynie rok. Sądzę, że przyrzekałeś na serjo, Hansie Alienusie?
— Przyrzekłem dać połowę spadku po matce na obchód karnawałowy. Za trzy miesiące nadejdzie karnawał. Czy znasz jakiegoś zdolnego kostjumera?
— W tymsamym co ja domu mieszka krawiec na poddaszu. Nie wiem o nim nic prócz tego, że chodzi bez surduta i jeździ tramwajem drugą klasą, mimo że jak sam twierdzi, zarabia dwadzieścia tysięcy rocznie.
— Oto cecha, znamionująca współczesnego dżentelmena. Dobrze, zaraz ułożymy program.
— Chodź lepiej ze mną do domu! Czemuż to wspólny nasz przyjaciel, Hans Alienus, stał się niewidzialnym? Wdzięczną byłabym wielce za wskazówkę w tej zawiłej sprawie. Co trzeci dzień siaduję dotąd w złoconym fotelu i czytam głośno. Nie my, ale ty złamałeś przyrzeczenie. Wczoraj czytałam właśnie broszurę, traktującą o anemii postępowej. Napisał ją pewien uczony niemiecki.
— Jesteś genjuszem językowym, jak widzę!
— Daj spokój żartom. Raczej odpowiedz swej przyjaciółce, którą uważasz za wroga... czy ci wstyd przychodzić, od kiedy zacząłeś się ubierać jak człowiek normalny?
— Nie mam czasu na wizyty.
— Władasz sobą, a nie władasz własnym czasem?
— Zostaw w spokoju ludzi, żyjących w czasach upadku i śmiertelnego strachu. Niech siedzą ukryci, próbując znaleźć sobie szczęście własne. Zyję samotnie, nie stykając się z nikim...
— A mimo to masz więcej, niż przedtem zmarszczek na czole.
— Uchylam drzwi, by wpuścić trochę powietrza, albo zagadnąć przechodnia, a zaraz wpada do wnętrza chwila obecna i rzuca mi cień na twarz.
— Powinnaby ci twarz ozłocić słońcem!.. Wszakże jesteś wybrańcem szczęścia! Nie gniewaj się, ale zostałam wtajemniczoną!
— W co? W anemię postępową?
— Wiesz, jak się obraził Jason, gdyś go chciał ze mną połączyć. Był to głupi żart... zresztą Bóg raczy wiedzieć... jakże mam mówić. Mężczyźni są tak zwierzęcy, że przez sam kontrast doskonale się godzę z Jasonem.
— Mówiłem też i mówię, że byłby to doskonały małżonek dla osoby, tak jak ty swobodnej i postępowej.
Zaśmiała się półgłosem i spuściła oczy na końce trzewików.
— Od tego czasu stał się twym wrogiem i z wielką usilnością pilnuje nas wszystkie, poprostu. Opowiadał mi, że Giggja i ty... że... słowem wie wszystko i wszystko opowiada.
— Ach tak... teraz rozumiem.
— Mówiłam potem z Giggją sama. Jest szczęśliwa i zadowolona, ale ma, jak wiesz, temperament gorący i gwałtowny, toteż nie pojmuje, czemuś się skrył.
Hans układał papiery w szafie, ściśle wedle porządku, jaki był zaznaczony na papierze, który trzymał w ręku. Włożywszy ostatnią paczkę, zamknął szafę. Nie odpowiadał długo, przeto Betty rzekła, przeszywając go oczyma:
— Wolisz zapewne także, bym nie wspominała o Elenie?
Poczerwieniał znowu, spojrzał jej tępo w oczy, zaś głos Betty stał się jeszcze przenikliwszy i ostrzejszy.
— Nie miło wspominać własne słabostki, gdy się chce być sobą i przetwarzać na prototyp cnoty. Jak widzisz, patrzę jasno na całą, przykrą sprawę. Ileż kochanek naraz musi posiadać taki Hans Alienus?
Jął obliczać na palcach:
— Dwie... trzy... cztery...
— Nie pytam, ile miał, ale ile ma jednocześnie?
— Tak, tak... czekajże, zaraz obliczę. Dwie...
trzy... cztery...
— Żartuj do woli. Widzę dobrze, że ta wesołość nie płynie z serca.
Przeszła się po pokoju i wróciła.
— Przeczuwałam, że jest źle, ale nie sądziłam, że aż tak źle i teraz żałuję niemal poruszania tego tematu. Lepiej, doprawdy, wrócić do programu obchodu. Teraz rozumiem lepiej twą skłonność do samotności. Przyślij mi szkice i opis, a ułożę cały korowód kostjumowy. Potrzebuję jakiegoś zajęcia i czuję brak ruchu. Ale słuchajże, cóż ma przedstawiać nasz pochód?
— Wkroczenie do Rzymu ducha epoki.
— Czy mają to być zwyczajne figury karnawałowe, poliszynele, arlekiny i tym podobne...?
— Niemiecki uczony, to oczywiście poliszynel. Nie potrzeba mu innego kostjumu nad codzienne ubranie. Czy znasz jego kolegów?
— Może wystarczy jeden poliszynel?
— Naturalnie. Zaraz wrócę do domu i zabiorę się do programu oraz rysunków. Gdybyś chciała ze mną pomówić kiedy, to nie szukaj mnie tu. Chociaż zdrowo mi było wśród tych ścian, wniosłem, jak wiesz, o dymisję.
Szli przez salę, rozmawiając, a Hans odprowadził ją do drzwi.
— Teraz dopiero władasz sobą naprawdę! Bądźże tedy zdrów i szczęśliwy, Hansie Alienusie! Jak słyszysz, nauczyłam się wreszcie twego nazwiska. Powiedz jeszcze... nim się rozstaniemy... czy nie masz zamiaru odwiedzić nas?
— Przyjdę w dniu obchodu kostjumowego.
Bez słowa pożegnała go i odeszła.
Wróciwszy wieczorem do swej pustelni, zastał, o dziwo, podwórze zapchane czarno ubranymi panami i robotnikami. W czasie ostatnich tygodni wykopano kilka przedmiotów przy okazji kładzenia rur kanalizacyjnych, toteż nie ździwiła go obecność robotników, ale zobaczywszy wśród tłumu ciekawych wykwintnych jegomościów, domyślił się, że zaszło coś niezwykłego.
Zbliżywszy się, odgadł przyczynę. Natrafiono na starożytny grób i właśnie w tej chwili dobyto i wniesiono do domu napół rozpadłą, jaskrawo pomalowaną trumnę drewnianą, z której wyzierał złoty naczółek. Wszyscy odkryli głowy.
Obecny pośród czarno odzianych panów pater Paviani poznał Hansa i podszedł ku niemu, machając żywo laską i wolną, lewą ręką.
— W sam czas przybywasz pan! — zawołał. — Przypuszczaliśmy, że nie sprzeciwisz się, by wstawiono wykopalisko tymczasem do pustej izby, po drugiej stronie przedpokoju pańskiego. Epoka, którą pan wielbisz, wstaje z grobu i chroni się pod dach pański.
Uścisnęli sobie gorąco dłonie, a ksiądz dodał wzruszony:
— W godzinach, jak obecna, czuję niemal tchnienie starożytnego ducha.
— Zdaje mi się — odparł Hans, — że w czasach naszych czujemy ducha antyku conajwyżej po wesołej uczcie biesiadnej.
Ale zwinny, jak młokos, ksiądz przepadł już w ciżbie. Hans nie wszedł do domu, w którego drzwiach tyle było obcych twarzy, ale ruszył dalej, bez celu, ulicą. Poza murami miasta pasły się trzody wołów, pod strzaskanemi arkadami akweduktu. Dzień konał, jakby pod zimnym wiewem z krainy cieniów.
Hans szedł coraz to dalej. Chłopcem jeszcze będąc, wyzwał los. Szukał tego, co trudniej osięgnąć, niż tron cesarski, szukał szczęścia. Już był bliski celu, sięgał go, niemal dłonią i nagle los wsadził mu na nos okulary i napełnił żyły kipiączką krwi stulecia upadku. Przeniknął chytry zamach, ale obok smutku uczuł mocarną żądzę podjęcia walki z siłą, która go chciała powalić.
Chodził ulicami do późnej nocy, buntując się przeciw sobie i wszystkiemu. Przeszedł Piazza del Popolo, gdzie duchy marmurowe, nadnaturalnie wysokie z podniesionemi rękami i skamieniałemi płaszczami spoglądały nań, z krągłych rostrów swoich. Niebawem stanął na Forum, z rzędami osłonionych mgłą kolumn, podobnem do sali balowej, gdzie znikli kędyś goście pozostawiając swe sandały. Bezcelowa wędrówka Hansa przeciągała się z godziny na godzinę. Policzki zaróżowiła mu krew, szedł coraz to raźniej, a chór Eumenid śpiewał, głosem niezliczonych fontann, prastare hymny.
Gdy wrócił, Giuseppe spał już, a podwórze było ciche jak zawsze. Wszedł ostrożnie do kuchni, minął śpiącego Giuseppa i wziął z półki ściennej starą, zużytą latarnię, oraz leżący obok niej ciężki klucz. Potem wrócił do przedsionka i otwarł drzwi izby, do której wniesiono odkopaną trumnę.
Była to niska, sklepiona komora, a latarnia, postawiona w okratowanym wnęku, rzucała żółte światło.
W wąskiej trumnie, której zblakłe malowidła wyobrażały pochód dionizyjski, leżał szkielet, napoły zakryty ziemią, osypany złotemi liśćmi dębu i oliwki, a na czole jego połyskała opaska ze złota, o sinawo czerwonym nalocie. Na piersiach miał fletnię, a na palcu prawej ręki pierścień z uskrzydlonym lwem w skoku.
Zadumał się.
— Mam oto przed sobą nieznanego człowieka, który, jak półbóg, leży w opasce na czole, a na trumnie jego widnieje pochód dionizyjski Epoka jego wnikała głęboko w pożądania życia. Jakże płytkie i błahe jest życie, które potem nastało! Radbym stać w dolinie górskiej i mówić do towarzyszy, w chwili gdy posłyszą w dali grzmoty. — To armaty Hansa Alienusa! — Lepiej być szkieletem takiego Cola Rienzi, niż bezimiennym, żywym Hansem Alienusem. Chciałbym, by mnie ciągnęły ogiery przez Via sacra, domy tętniły odgłosem tub, a jak sięgnąć spojrzeniem, by powiewały chusty i gałęzie wawrzynu. Wszystkiego tego chciałbym, ale gdy się jeno głośno odezwę, buchnie mi epoka moja śmiechem w twarz, nie wiedząc, że wyśmiewa jednocześnie samą siebie. Czemuż słowa te brzmią w ustach moich dziwnie, skoro ongiś, wygłoszone przez tego oto, leżącego w trumnie człowieka, miały zgoła inne znaczenie? Pewnie dlatego, że stoją w sprzeczności z duchem epoki, podobnie jak wino warzy się w tłustym mleku. Pewnie dlatego, że wiek dziewiętnasty ośmieszył człowieka.
Złote liście lśniły w świetle latarni. Usiadł na skraju pustej skrzyni, na której postawiono trumnę i oparł rękę o zmurszałe deski. Widział odbicie swej twarzy w złotym pierścieniu, zniekształcone i poszerzone znacznie.
— Duch epoki, to Amerykanin, który kładzie nogi na stół i używa kraciastych, bawełnianych chustek do nosa. Jest to straszna parodja ducha. Wchodzi na każde wzgórze przy drodze i udziela przechodniom objaśnień, które w końcu przestają już być objaśnieniami. Wielki Hafis, kochający życie, umiał to czynić lepiej niż ty, o dziewiętnaste stulecie! Obserwacja i badanie przyczyn są to rzeczy oczywiście konieczne, ale jeśli człowieka obserwuje gościniec, czy łąka, po której stąpa, to nie jest to jeszcze celem jego drogi! W czasach rozkwitu kierowała ludźmi zawsze jeno wyobraźnia i naturalne upodobanie w życiu. Celem jabłka jest to, by być najpiękniejszem z jabłek, nie zaś, by być pouczeniem, czem jabłka były i są. Szczytowy punkt człowieczeństwa to nie cuchnąca sala, gdzie uczony obywatel wykłada o gąsienicy, ale ogród, gdzie Mesalina tańczy na skórze pantery, rozradowana najświeższym oblubieńcem.
Blask stojącej we wnęku świecy migotał, to rozświetlając, to słoniąc więzienną jakby komorę.
— Przyszli poeci i wieszcze sięgną do wieku szesnastego i ośmnastego i wskrzeszą je raczej, niż nasze stulecie. Nasz racjonalizm, to zapomniane kalosze wieku ośmnastego. Ogarnia nas już strach, czy poza hipnotyzmem i różnemi zjawiskami fizycznemi nie tkwi coś, czegoby mogli przeciw nam użyć przyszli objaśniacze, ale choćby tak nie było... bo to nie wiele znaczy wobec życia... to jednak uświadamiamy sobie naszą brzydotę, a to rzecz wielce znamienna. Gdybym obok tego zmarłego położył drugiego w długim, czarnym surducie i półkoszulku niedzielnym, potem zaś zawołał kogoś z zewnątrz, na przykład uczniaka z Saturna... o ile i tam nie dotarł racjonalizm... to chłopiec ten powiedziałby szkieletowi z fletnią: — Ty byłeś rozkwitem! — zaś drugiemu: — Ty byłeś śmiesznością, a przeto nie sięgnąłeś nawet tragizmu!
Wstał i stanął u węższej strony trumny.
— Chodząc ulicami w pogodny dzień, słysząc beztroskie kroki młodych i patrząc na ich twarze, mówię sobie: — Wszyscy urodzili się w stuleciu upadku, które potomność przekreśli, a które stanowić będzie w podręczniku szkolnym nudną stronę, zapełnioną opisem sporu dwu czarno ubranych kwakrów, niezdolnych wziąć się za łby. Dawniej krew płynęła z barykad ulicznych, dziś kupujemy za grosz protokół walk na frazesy. Myśląc tak, spostrzegam pajęczynę na twarzach tej młodzieży, a kroki zaczynają tętnić głucho i grobowo. Cięży na nas wszystkich hańba. Jesteśmy szczury, co ogryzają spróchniałe podwaliny domu, a w braku tej strawy, siebie wzajem. Siła w zębach gryzonia. Oskarżam tu zresztą ja, który sam jestem jednym ze szczurów, jednym ze wstrętnych ludzi upadku. Cofam, com powiedział... nie, nie cofam! Gromadzę każdy potępiający mnie samego okrzyk i każde wzruszenie ramion.
Wziął latarnię i przyświecając sobie, wrócił do pracowni.
Postawił latarnię na stole i nie zaświecając nawet lampy, jął rzucać na papier figury i stroje. Potem napisał kilka listów. Pracował coraz to zamaszyściej, a świt zastał go jeszcze przy tej robocie.
— Zresztą, dam spokój! — powiedział sobie. — Odrzucę precz wszystkie ślubowania. Załamując ręce, ogarnięty strachem, który mi pali mózg, powiem sobie: Chcę się wżyć w moje stulecie. Czyż nie miałoby dla mnie miejsca pośród strażników swoich? Wszakże ma swych wiernych, czyż mogę zasiąść pośród nich, jak w kole przyjaciół? Chodzę, niby po cudzym domu, gdzie nie wyciąga się do mnie żadna ręka, a nikt słów mych nie rozumie. Siedzę u stołu, pośród rozmawiających, a sam mówić niezdolny. Samotność wokół mnie wzrasta, a ja wałęsam się wśród ciemnych kątów mej stancji. Patrząc na tłum ludzi, mam wrażenie, że jestem zmartwychwstałym, którego krewni dawno zeszli ze świata, a groby ich zostały zrównane z ziemią. Każda gazeta i każda nowa książka powiada mi: Idź w pustynię i żyj złudzeniem, jeśli żyć chcesz. Na tej ławie niema dla ciebie miejsca! — Odchodzę tedy, a gdy chcę przystanąć, niewidzialna ręka popycha mnie naprzód. Stawiam opór, dopatruję się stron jasnych w tem, co mnie otacza, chcę się nauczyć czegoś, ale wola moja nie idzie mi z pomocą. Niewidzialna ręka popycha mnie dalej, a nie widzę kresu drogi. Taż sama ręka podaje mi myśli i uczucia, których nie szukałem, ale które nie gasną już potem we mnie. Jest to krew mego ojca i matki, są to cechy ludzi zmarłych przed wielu pokoleniami, jest to nieodporny fatalizm. Ta, stercząca z ziemi ręka widma zasypuje mnie pragnieniami tych, co spróchnieli już i wiedzie, gdzie chce.
Wczesnym już rankiem usłyszał kroki i głosy w przedsionku. Wchodzono i wychodzono, a drzwi komory z trumną skrzypiały.
Wybrał kilka z pośród leżących przed nim rysunków i wyszedł. Przy trumnie stał pater Paviani, kilku młodych księży, oraz znaczna liczba czarno ubranych mężczyzn. Taki panował ścisk, że musiał zatrzymać się w progu. W tej chwili przemawiał właśnie z wielkim zapałem siwowłosy człowiek, w złotych okularach, z sinemi żyłkami na szyi, o bezbrodej, chłopięcej niemal twarzy. Za każdem zdaniem uderzał pięścią w skrzynię, na której stała trumna.
— Mam winnicę pod Frascati. Tam chciałem zostać pochowanym, ale nie wolno. Chciałem, by zwłoki moje spalono na stosie, ale nie wolno. Chociaż niewidzialne są moje łańcuchy, jestem niewolnikiem, aż do najdrobniejszych szczegółów, a jedyna rzecz czasów moich, jaką rozumiem, to żądza buntu.
Hans podał ojcu Paviani papiery ponad głowami zebranych i, korzystając z momentu ciszy, przerwał mówcy.
Najbliższe tygodnie upłynęły na gorączkowej pracy, która wrzała przy stołach kostjumera na poddaszu.
Betty, pochylona nad rysunkiem, nakłuwała starannie igłą linje ołówkiem kreślone i wydawała na wszystkie strony rozkazy. Nieustanna działalność była potrzebą jej małej, oschłej duszy i doznała teraz ulgi po bezczynności, w której przetrwała czas ostatni. Poweselała, ożyła i wolą swą podniecała innych.
Promienie słońca padały przez pochyłe okna poddasza na rozpalony do żaru, blaszany kominek, jasno błękitne, klejową farbą pociągnięte ściany z desek i przeróżne materje wykończonych napoły strojów, które jaskrawiejąc wszystkiemi barwami, leżały po stołach i stołkach. Sam Almerini i obie dziewczęta w czerni uwijali się w tem niskiem mieszkaniu, pośród orszaku najemnych szwaczek.
Ojciec Paviani przychodził teraz często, dowiadywał się i okazywał jaknajżywsze zainteresowanie. Raz nawet przyprowadził pewną liczbę młodszych księży. Toteż nie zdziwiło nikogo, gdy pewnego, dżdżystego dnia przybył wcześniej niż zwykle i to sam jeden.
Skinął uprzejmie głową, położył na stole płaski kapelusz i siadł na wolnem krześle, opierając brodę o gałkę laski. Przez chwilę mówił o tem, że ciepło i pokazały się pierwsze fiołki. Potem atoli przybrał tajemniczą minę i zniżył głos, tak by nie słyszały najemne szwaczki.
— Po całem mieście chodzą wieści o waszym obchodzie karnawałowym i domyślają się różni ludzie, że poza temi kostjumami tkwi myśl ukryta. Radbym bardzo dowiedzieć się, czy myśl tę należycie zrozumiałem.
Almerini rozwinął paczkę małych chorągiewek trójzębnych z białego płótna. Pośrodku. każdej wymalowany był wielki, ciemno czerwony kwiat. Wskazując nań, powiedział:
— Oto myśl, ojcze dobrodzieju. Kwiat ten nie rośnie w zbożu, przez nikogo nie jest uznany za pożyteczny, ale gasi wszystkie swą pięknością.
Ksiądz skinął zadumany, a Almerini mówił dalej, gładząc chorągiewki dłonią:
— Kiedy dałem Hansowi Alienusowi pomysł tego obchodu, uradziliśmy, że bezpośrednio za korowodem karnawałowym ma się posuwać wielki, okryty gałęźmi wóz z setkami takich chorągiewek. Ktokolwiek z pośród widzów sprzyja tej myśli, będzie miał prawo chwycić jedną taką chorągiewkę i przyłączyć się do naszego orszaku. Kto zaś nie sprzyja tej myśli, może, jeśli chce, powiewać chustką w stronę lalki tekturowej, wyobrażającej ducha epoki. Jest to mój pomysł...
— Ależ nie! — wtrąciła Betty kańciasto. — Wszakże Hans Alienus wszystko obmyślił i dał rysunki.
— Może być! Wszystko razem jednak nie odpowiada twemu gustowi, Betty!
— Dotrzymuję tego, com przyrzekła i pomagam w przygotowaniach. Ale podczas samego obchodu zostanę w domu. Nie chcę stać na ulicy i gapić się na tego rodzaju błazeństwo!
Ksiądz drgnął, a oczy mu zabłysły.
— Sądzę — rzekł żywo, ale jeszcze ciszej, niż poprzód — że Kościół, który tyle uczynił ku czci Boga i Madonny, oraz tak bardzo rozwinął ludzką cześć dla piękna, mógłby się posłużyć tym obchodem, a pogląd ten, mówiąc w zaufaniu, podziela i aprobuje pewna osobistość tak wysoko stojąca, że nie śmiem dać bliższych wyjaśnień. Pewna ilość przebranych, młodych księży i kleryków mogłaby otoczyć wóz i rozebrać chorągiewki. Wszystko razem mogłoby się stać czemś w rodzaju politycznej demonstracji na rzecz Stolicy świętej, która doznała tylu krzywd w ostatnich czasach.
— Hans Alienus nie miał, sądzę, tego celu! — odparł Almerini w zadumie. — Sprawy polityczne obchodzą nas bardzo mało.
— Nie przeszkadza nam to wcale do przeprowadzenia własnych planów. Ma zamiar skłonić cały nasz, słoneczny Rzym do urągliwego wyszydzenia ducha epoki i złożenia hołdu fladze piwonii. Możemy mu w tem po części dopomóc. Któż nie czytał trochę o antyku? Uczynił to nawet niemiecki uczony.
— Ojcze, czytałeś pan o antyku, ale Hans Alienus jest sam antykiem, a to wielka różnica.
— Ważkie to słowa! — rzekł ksiądz wesoło. — Ale wasz obchód nabierze podwójnej wspaniałości i siły, jeśli także przyjaciele Kościoła...
— Pod tym względem masz, ojcze, rację zupełną, my też czynimy wszystko co można, by rzecz wypadła wspaniale. Weźmie udział ośmset osób w kostjumach, a mojem właśnie zadaniem jest wynajmowanie ludzi, zwłaszcza statystów teatralnych. Hans Alienus przysyła codziennie swego Giuseppa z wekslem. Stracił do cna zmysły i pisze, że pieniądze to tylko przekaz na zaoszczędzony kapitał piękna ludzkości. Cały swój byt złożył w ofierze, by zatriumfować i dać naszemu miastu widowisko niesłychane. Poświęcił połowę spuścizny po matce, a pisze też, że jeśli nie starczy, odda drugą połowę.
— Pisze? Czemuż sam nie przychodzi?
— Wszyscy się temu dziwujemy. Pisze, że ma zamiar przyjść dopiero na sam obchód.
Betty odłożyła rysunki i przeszła, nucąc coś, w drugi koniec pokoju.
— Pójdę sam i pomówię z nim! — powiedział pater Paviani, wstał i zaczął krążyć pomiędzy pracującemi szwaczkami, biorąc je po ojcowsku pod brodę i żartując swobodnie i wesoło. Doszedłszy do kominka, jął dmuchać, kaszleć i szczypać się po policzkach, na znak, że czerwienieje i dusi się od gorąca, którego znieść nie może. Potem otarł niebieską, kraciastą chustką tonzurę i spytał Giggję, czy pamięta to, z czego mu się zwierzyła u Św. Agnieszki. Rozśmieszyło ją wielce to pytanie, poczerwieniała, wyrzuciła, śmiejąc się, ramiona w górę i zaczęła prosić, by powiedział, co ma na myśli.
— Tajemnica spowiedzi, to rzecz święta, moje dziecko! — odparł poważnie i zatarł z zadowoleniem ręce.
Skinął wszystkim uprzejmie głową, wsadził laskę pod pachę, włożył kapelusz, otwarł drzwi i przekroczył elastycznie próg. Prąd powietrza wydął poły jego surduta, skinął raz jeszcze i znikł w klatce schodowej, gdzie jego trzewiki skrzypiały przez chwilę, a potem wszystko ucichło.
Wieczorem tegoż samego dnia chodził Hans po pokoju, grzebiąc w licznych rysunkach i szkicach programu. Kilka z nich wysłał właśnie Betty, która mu zaczęła wprost imponować swą wytrwałością. Dął mocny wiatr, a szum deszczu dawał wrażenie, jakby cały dom płynął po pełnem morzu. Na stole płonęło światło, a kilka sękatych polan jarzyło się na kominku.
— Dziwne — mówił do siebie, — że wszystkie wyrazy, zawierające przydomek „piękna“, zostały do tego stopnia wyklęte, iż mnie samemu, gdy je wymawiam, wydają się sztucznemi i niesmacznemi. Tak głęboko tkwi w nas wszystkich ascetyzm ducha epoki.
W tej chwili ktoś zapukał, a Hans drgnął. Bezwiednie doznał przykrego i niesamowitego wrażenia. Pomyślał, że może Giuseppe zapomniał czegoś i wraca.
Wziął światło, wyszedł do przedsionka i otwarł drzwi.
W ciemności stała jakaś wysoka, czarna, ociekająca wodą postać. Był to ojciec Paviani, który zamienił tymczasem laskę na parasol.
Wszedł i usiadł na jedynym stołku, przysunąwszy go bliżej do kominka. Hans przyrzucił polano, a płomień, który zaraz buchnął, nadał cechę, jakby legendarną, księdzu, którego szczupłe, długie nogi rzucały wielkie cienie po podłodze.
Ojciec Paviani wziął tabakierkę i jął bez wstępu rozwijać swój plan.
— Słowo „piękno“ — dodał — niewłaściwe jest w ustach moich, coprawda. Chrystjanizm nienawidził piękna i epoka nasza odziedziczyła po nim ten przesąd. Jak pan widzisz, może też i katolicki ksiądz mówić bezstronnie.
— Tosamo, co ojciec porusza, myślałem przed jego przybyciem. Rozmowa nasza nabiera sztuczności już przez to samo, że używamy pojęcia piękna. Słowo, to jednak rzecz ważna.
— Mam na to radę. Ile razy przyjdzie nam słowo to wymówić, zmilczmy i kiwnijmy głowami. A poza tem... czy godzi się pan na moje propozycje?
Hans wahał się z odpowiedzią.
— Przy naszej pomocy — podjął ksiądz — uzyskasz pan bezwzględne uznanie dla tego (skinęli głowami), co miasto nasze ogląda od lat tysiąca. Celem okazania przychylności dla dawnego, dobrego zwyczaju obchodów karnawałowych, Ojciec Święty zaprosi wszystkich członków pańskiej świty na świetny obiad w muzeach watykańskich. W ogrodach dostanie jeść równa liczba biedaków.
Hans zaczął na nowo chodzić szybko po pokoju, a ojciec Paviani także nie mógł wytrzymać na stołku. Kroczył wielkiemi krokami, następując mu na pięty i potrząsając tabakierką. Mówił szybko, z uniesieniem, to znów milkł i cedził słowa cicho, ze szczególnym naciskiem.
— Miejże rozum, drogi synu! — perswadował. — Bądźże bezstronny i pobłażliwy, Nie czuję się w zgodzie z poglądem, jakoby ludzkość miała teraz koniecznie stać wyżej niż przedtem, teraz właśnie, w epoce mojej i epoce Betty. Cały czasokres ludzkiego życia aż po dni nasze osięgnął swój rozkwit w antyku. Nie mogę temu zaprzeczyć, chociaż jestem chrześcijaninem. Tak myślę i jak wiem, myślisz pan. Ale nie wyzbywajmy się wiary, że praca nasza, wiedza, a nadewszystko nauka chrześcijańska to posiew, co wyda nowe plony. Owa pierwsza epoka doszła do jesieni i zaczyna się zmierzch świata. Głębsze jeszcze zapadną ciemności, rozjarzone jeno pożogą ruin. Milami jaśnieć będzie łuna pogorzeli najwspanialszych dzielnic naszych. Dzień ten bliski jest może, czy też czeka, poza nienarodzonemi jeszcze pokoleniami... nie wiem tego, ale wiem, że nadejdzie i łuna rozbłyśnie na murawie, pod którą spoczywać będą kości moje. Runie w gruz kultura, na łonie której zostałem zrodzony i pod której osłoną pradziad mój i prababka snuli marzenia miłosne, a potem, z imieniem swego Boga na ustach, zasnęli na łożu śmierci. Smutek mnie ogarnia, gdy żegnam mieszkanie, gdziem żył szczęśliwie, a w momencie zniszczenia uczuwam tęsknotę uwieńczenia tego, co zginie. Podobnych doznaję uczuć, patrząc jak mech porasta tę kulturę, tak bogatą w możliwości, a tak promienną jeszcze nawet w chwili skonu.
Stanął przed kominkiem, opierając skrzyżowane ręce na poręczy krzesła. Głos mu drżał, a płomień migotał w bujnych, szpakowatych włosach i lśnił na pierścionkach cienkich palców.
— Teraźniejszość, to sala przechodnia, którą minąć musimy, zaś wszystko co istnieje, ma uzasadnienie w tem, że jest. Pozwala na to sam Bóg. Niema jednakże człowieka, któryby nie chciał minąć jaknajszybciej tej sali... przeto wszyscy przyłączą się do naszego obchodu, jeśli jeno nabiorą zaufania do własnych pożądań. To, co (kiwnęli głowami) ...to wcielenie woli i pragnienia, to kształt ducha. Dlatego też może wyjątkowo i sługa ducha rościć sobie prawo do oddania czci (kiwnęli głowami) ...i tutaj podać sobie mogą ręce wszystkie stronnictwa. Może pamiętasz pan, jak rozmawialiśmy raz, po pewnej uroczystości kościelnej. Wówczas milczałem, bowiem słowa pańskie dotykały mnie jako chrześcijanina.
— Teraz rozumiem cię, ojcze! — powiedział Hans i pochyliwszy się, ucałował dłoń księdza, potem dodał zakłopotany: — Był to trybut przynależny wiekowi i bezstronności ducha.
Mimo to nie mógł się wyzbyć pewnego niedowierzania, słysząc jak pater Paviani używa ciągle jego własnych zwrotów i poglądów.
Ksiądz wziął go pod ramię i przeszli kilka razy po pokoju.
— Potrzeba będzie tedy pieniędzy! — powiedział Hans. — Ojciec musi podjąć akcję składkową i zwrócić się zwłaszcza do starych rodzin rzymskich, które zawsze miały patrycjuszowskie upodobanie w... (kiwnęli głowami). Wydrukujemy odezwy i rozsypiemy je po dorożkach, kurytarzach kościelnych i lożach teatrów. Jeśli ma to być demonstracja na rzecz Stolicy świętej, to nie ulega też kwestji, że winna skłonić w pierwszej linji Rzym do złożenia hołdu temu, o czem nie chcemy wspominać (kiwnęli głowami).
— Przyjdę jutro wczas rano, z dwoma młodszymi księżmi. Musimy sprawę rozważyć. Jakiż pan sam przywdziejesz kostjum tego dnia?
— Nie wiem jeszcze. Może przebiorę się za pielgrzyma i powędruję wieczorem tak daleko na wschód, że nie dostrzegę ani jednego komina, ani posłyszę piszczałki parowej.
Ojciec Paviani nie zwrócił uwagi na tę odpowiedź, ale liczył bez słowa na palcach.
— Już dziś możemy z całą pewnością liczyć na ośm wybitnych osobistości! — powiedział. — Będzie to dzień niezapomniany. Pokażę panu na początek, co nam dała, tytułem zaliczki, pewna wysoka, bardzo wysoka figura.
Dobył portfelu i pokazał weksel na pięćdziesiąt tysięcy franków, zasłaniając jednak podpis sekretarza papieskiego.
Potem wyszedł do przedsionka i wziąwszy mokry kapelusz i ociekający jeszcze wodą jedwabny parasol, znikł w ciemności i deszczu.
Hans zmienił się zupełnie w czasach ostatnich, spoważniał, był zamknięty w sobie i unikał ludzi. Nawet twarz miał teraz inną, pociętą zmarszczkami niepokoju właściwego epoce, ale myśl o spodziewanym obchodzie nie dozwoliła mu odczuwać znużenia i pobudzała jego fantazję.
Wieczorem, w przeddzień uroczystości, wszedł, jak przyobiecał, do salonu Almerinich i zastał Elenę przy „warsztacie“. Ale kwiaty zostały usunięte na bok, a dziewczyna naszywała blaszki szychu na żółty kaftan.
W pokoju stały, jak zawsze, sztywne i niegościnne, pozłacane fotele, zarzucone teraz najróżniejszemi rzeczami. Leżały obok siebie stroje azjatyckie, greckie i jaskrawe uniformy żołnierskie ośmnastego wieku, obok pastorałów, brunatnych habitów mniszych i infuł. Na płycie kominka błyszczał hełm blaszany, zaś w kącie stał związany pęk czerwonych prętów, z wiszącemi u góry trójzębnemi flagami z białego płótna, pośrodku których widniała sztywna, malowana piwonia.
Wstała na powitanie, ale wypadło ono chłodno. Udała zdumienie, mimo że Betty zawiadomiła ją, iż dziś przyjdzie, i tak wszystko urządziła, by ją zastał samą, przy „warsztacie“.
Niezwłocznie spostrzegł, że jej wygląd zewnętrzny nie odpowiada wytworowi wyobraźni. Był o wiele mniej doskonały, a brudny kołnierzyk i plamy na palcach odepchnęły go. Uznał także, że rysy Eleny nie pociągają więcej, niż rysy innych dziewcząt, zaś pokora, narzucona przez życie, wydała mu się dziś maską jeno, bowiem oczy patrzyły dziwnie ostro.
— Nie jest piękna! — pomyślał, ale dodał zaraz: — Chciałem właściwie pomówić z Giggją!
— Leży w łóżku i dlatego żadna z nas nie weźmie jutro udziału w obchodzie. Od dawna już jest nerwowa i ciągle słabuje.
Ale rozczarowanie, jakiego doznał, ustąpiło już, gdy Elena zdejmowała z krzesła tekturową zbroję, by mu zrobić miejsce. Rzeczywistość zamgliła się, a wyobraźnia Hansa postawiła pomiędzy nimi jakby barwne szkło.
Poszukał w kieszeniach, dobył zielone pudełko i otwarł je. Na strzępku waty leżał żelazny pierścień.
— Czy widywałaś przedtem ten pierścień, Eleno? — spytał.
— Bardzo często miewałam go w ręku. Dała ci go Giggja w kościele. Jesteśmy dobremi przyjaciółkami, siostrami niemal, przeto niema pomiędzy nami tajemnic. Coprawda, ja nie zawsze byłam wobec niej szczerą, jak ona.
— Są na tym pierścieniu dwie ręce, czarna i biała, ręka jaśni i szczerości, oraz ręka ciemności i obłudy. Oddaj jej to, proszę! Czarna ręka, była moją.
— Jakże możesz żądać tego odemnie?
— Proszę cię, oddaj mi tę przysługę!
— Powtarzam, że nie mogę!
— Cóż tedy czynić mamy? Czy nie widzisz, jak sprytnie los wygrywa atuty swoje?
— Sam powinieneś jej wszystko powiedzieć i zwrócić pierścień.
— Powinienem, ale to niemożliwe.
— A widzisz! Nie możesz sam, a żądasz tego ode mnie, któram codziennie była jej powiernicą.
— Czemuż nie wyznałaś jej wszystkiego szczerze?
Pokraśniała.
— Cóż jej miałam wyznać?
Nie widział już brudnego kołnierzyka, ni drobnych usterek, jeno własną wyobraźnię, okrywającą ją w welon mglisty.
— Jeśli mi dasz papieru, pióra i atramentu, to napiszę Giggji to, cośmy jej oboje dawno powinni byli powiedzieć.
Elena podeszła do czarnego pulpitu w kącie pokoju i dobyła zaplamiony kałamarz, na którym leżało kilka rączek i płatków płótna. Postawiła go na stole, poczem zwróciła się ku drzwiom, jakby miała odchodzić, chociaż dobrze wiedziała, że chce zostać.
— Sprawiam kłopot — powiedział, — ale tu niema atramentu, a także trudno bez papieru napisać list.
— Rzadko pisuje ktoś u nas. Może jest ołówek pod płatkami? — odparła.
— Jest, ale złamany. Czy masz scyzoryk?
Siadł przy stole, ona zaś przystąpiła doń, nie jak zazwyczaj spokojnie, ale porywczo, ruchem zdecydowanym, i podała mu odpięty od paska, zdobny w dwa żórawie, nożyk.
Otworzył go i zaciął ołówek, ale koniec kruszył się ciągle. Zniecierpliwiony, cisnął go pomiędzy tkaniny na stół.
— Niepodobieństwo! — powiedział.
Stała tuż obok. Podniósł głowę i zobaczył w wiszącym skośnie nad kominkiem zwierciadle jej twarz i swoją, ogarnięte tem wzburzeniem, które sam, w tymże pokoju, nazwał chorobliwem i wstrętnem. Jednocześnie ogarnęło go uczucie niesamowite, że oto patrzy na samego siebie, spogląda w zimne, obojętne oczy człowieka, który jest jego losem i którego właściwości decydują o życiu.
— Nie powinno się było stać to wszystko! — wybuchnął. — Nie trzeba było nigdy mówić ze sobą! Czemu tak jest?
Stała ciągle przy nim, a nabyta długą zależnością uległość odbiła się w jej rysach wyrazem surowości.
— Wydmuchujemy bańki mydlane do rozmiaru gór! — dodał po chwili.
Powiedzieli sobie już tyle, że wydało się naturalnem mówić dalej.
— Nigdym tyle nie cierpiała, — podjęła zcicha — jak wczoraj wieczór, dowiedziawszy się od Betty, co mówiła z tobą w bibljotece. Gdym przyszła do sypialni, Giggja leżała już, ja zaś nie świecąc, chciałam pójść do Betty. Stojąc i nakręcając zegarek, słyszałam, jak się przewraca i czułam, że na mnie patrzy zdziwiona, czemu nie zbliżam się, by ją pogładzić po włosach, jak zawsze, wracając późno od roboty. Ale nie byłam w stanie. Wydawało mi się, że nie potrafię mówić głosem naturalnym, postanowiłam odłożyć wszystko do następnego dnia i rozmówić się z nią szczerze. Musi nastąpić przecież to, co nieuniknione!
Włożył pierścionek do pudełka i schował je w kieszeń, nie wiedząc, co czynią jego ręce.
— A potem zasnęłaś? — spytał.
— Nie. Po chwili Giggja zaczęła mówić. Powiedziała, że przez cały wieczór leżała bezsennie i dumała, czemu nie przychodzisz. Dodała, że ją uspokaja rozmowa z tak dobrą, jak ja przyjaciółką. Drżałam tak, że nie mogłam zawiesić zegarka na gwożdziu, choć wiem dobrze, gdzie jest, położyłam go tedy na stoliczku nocnym. Ta bolesna rzecz, przed którą się cofnęłam, nie chciała czekać do jutra. Ale za żadną cenę nie chciałam, by nastąpiła zaraz. Dlatego powiedziałam wykrętnie, że nie wiem, czemu nie bywasz i że nie nie wiem o tobie. A wiedziałam dobrze, czemu tak jest.
— Na tem skończyłyście?
— O nie! Zacząwszy ją raz podchodzić i zauważywszy, że mi idzie tak łatwo, a brzmi prawdopodobnie i rozsądnie, po kilku minutach postanowiłam zostawić wszystko po staremu i grać dalej komedię. Dopiero teraz jednak spostrzegłam mą obłudę i fałsz. Nie zarzucałam sobie kokieterji poza jej plecami, ale pewna swego jednak nie byłam. Bawiłam się trochę ogniem, lubowałam tem, nie mogąc atoli znieść hańby wyznania. Gdym legła, powiedziała, że miło jej być chorą i leżeć w łóżku. Wszystko ją bawi. Rano wyznała, że raduje się mogąc wstać. A wieczorem wyznała, z jaką przyjemnością kładzie się. Gdyby nie była tak dziecinna, łatwiej byłoby mi, sądzę, mówić z nią i nie troszczyłabym się tak o nią. Słyszałam bicie własnego serca, gdy wróciła znów do przykrej sprawy, mówiąc cicho, jak się zazwyczaj mówi w nocy.
— Cóż powiedziała?
— Lubisz jego towarzystwo i miły ci jest, jak przyjaciel. Czy czynisz to ze względu na mnie, Eleno? — Nie wiem dobrze! — odparłam. — Jest taki inny, niż my! My bierzemy życie jak płynie, w ostateczności siadamy do sztucznych kwiatów, on zaś postanawia z góry, jakiem ma być jego życie, układa je wedle swej woli, podobnie jak program karnawałowy.
— Czy tyle tylko powiedziała?
— Nie pamiętam już wszystkiego. Ale nie mogąc zrazu zdobyć się na to, by jej powiedzieć: dobranoc, teraz uczułam jeszcze większą trudność mówić serdecznie i naturalnie. Próbowałam po cichu i udawało mi się, a czułam, że słowa te, wyrzeczone głośno, zabrzmią zupełnie inaczej. Nie chcąc wzajemnie dać poznać, że jeszcze czuwamy, leżałyśmy bez ruchu, ale wiedziałam, że nie śpi, zapatrzona w ciemność, podobnie jak i ja. Pomyśl tylko, gdyby powzięła podejrzenie!
— Byłoby to może najlepsze!
— Zasnąwszy, śniłam, że siedzę na podłodze, z bezwładnemi ramionami, a Giggja patrzy na mnie wychylona z łóżka. Wskazywała na sufit, a tam błyszczały światełka gazowe nieskończenie długiemi szeregami, gubiąc się w ciemnościach. Kurczyłyśmy się obie i malały na kulki, które nawleczone na sznurek coraz to mocniej ściskały mi gardło. Uczułam, że muszę krzyknąć, ale jednocześnie wiedziałam, iż w takim razie posłyszy i spyta, czemu wołam. Postanowiłam obudzić się i nastąpiło to, potem jednak nie mogłam już zamknąć oczu. Drżę przed następną nocą.
Mówiąc to, ściskała w dłoniach chustkę, on zaś słuchał, jak człowiek ogarnięty śpiączką, który nie rozumie całych zdań, natomiast chwyta poszczególne słowa, ujmując je jakby litery, poza któremi nic już dlań niema na świecie.
Szczerość Eleny zbliżyła ich bardziej jeszcze, a uczucie wyrzutów sumienia, z jakiem się spotkali, wywołane dzielącym ich obrazem przyjaciółki zbladło znacznie. Gdy wstał, bezwiednie odstąpiła na bok, jakby przejęta strachem przed nim, sobą samą i samotnością, która ich otaczała.
— Ojciec Paviani mówił, że chcesz wyjść jutro pieszo z miasta, — powiedziała — toteż tęskniłam, by cię zobaczyć dziś i pożegnać.
— Moglibyśmy zostać parą szczęśliwych ludzi, gdybyśmy przestali troszczyć się wymogami, jakie sami sobie stawiamy.
— My, szczęśliwi? — roześmiała się gorzko i zaczęła płakać. — Wierz mi, szczęście nie jest ci przeznaczone! Dzieli nas współzawodniczka szczęśliwsza, niż moja biedna przyjaciółka! Nie czułbyś się nigdy dobrze w domu!
— Masz na myśli wiszącą lampę, fotel na biegunach i chleb szafranowy? To prawda, wżyłem się w inne czasy. Sądzisz, że dzieli nas przeszłość?
— Tak myślę. Jesteś człowiekiem, porwanym przez ducha gór.
Znikła oschłość jej głosu. Powiedziała to miękko, spoglądając na stojącego przed nią mężczyznę w starannem, a źle leżącem ubraniu. W ręku trzymał okulary, nie mając w tej chwili odwagi wsadzić ich na nos.
— Musimy tedy cierpieć, widzę, oboje! — zawołał. — Zaczęło się od fantazjowania i żarcików, a doszło aż do tego!
— Nie dopuszczę za nic do ostateczności! — zadecydowała stanowczo.
Cienka chustka Eleny przemoczona była nawskróś łzami, wetknęła ją przeto pomiędzy zapięcie sukni i zaczęła skubać wątły, zielony kwiat papierowy, leżący na stole.
— Daj mi go! — powiedział pod wpływem dziecięcej zachcianki.
— Uczyniłabym to, gdybym się nie obawiała, że jednego dnia rzucisz go, ogarnięty zgoła innemi, niż dziś uczuciami. Ale idź już! Lada chwila może ktoś nadejść.
Nieraz ich zostawiano sam na sam i nie wywołałoby to zdziwienia, ale ponieważ nie byli już przyjaciółmi tylko, uczuli strach przed ludźmi. Uznał za rzecz naturalną, iż zaraz odejść musi.
Jej zaś wydało się, że go od niej dzielą wszystkie ogorzałe od słońca rodaczki, jakie widywała na starych rycinach, w książkach, czy we własnej wyobraźni i jakby z pod podłogi doleciał ją dźwięk instrumentów i słowa chóralnego śpiewu: — Nasz jesteś! — nuciły. — Daremnie wyciągasz dłoń po tamtą! Nasz jesteś!
Przez ścianę dochodziły w istocie akordy harmoniki szklanej, którą wtórował sobie Jason, ćwiczący jakiś płomienny hymn kościelny. Brzękliwe tony instrumentu drażniły jej nerwy i pobudzały fantazję, a zarazem pomagały pamięci w zanotowaniu tej ostatniej rozmowy, tak że miała siłę pokonać ból.
Patrzył na nią długo, a potem wyszedł.
Zostawszy sama, zapaliła zaraz obie świece na „warsztacie” i siadła, z nieskończoną robotą na kolanach. Ale nie mogła znaleźć igły, mimo że leżała przed nią na stole. Owładnął nią niepowstrzymany płacz, gdy zaś po chwili usłyszała skrzyp drzwi wchodowych, świadczący, że Almerini wraca, rozerwała duży kawał szwu, by się zdawało, że go źle wykonała i musi poprawić.
Ujrzawszy przez dziurkę od klucza światło, wszedł
Był we fraku i miał powalaną koszulę. Na czole, białem jak ściana, widniały czerwone plamy. Widać było, że ma perukę, gdyż włosy leżały krzywo. Zauważył to sam, spróbował podsunąć oburącz w górę, ale peruka przekręciła się bardziej jeszcze w prawo.
Zaczął mówić przychlebnie.
— Ha... co widzę... nasza mała siedzi jeszcze przy robocie, choć tak późno!
Elena skinęła, podkreślając ile tylko mogła zniecierpliwienie i usiłowała obrócić się tak, by cień padł na jej twarz. Rozerwała przytem z trzaskiem jeszcze jeden szew.
Pochylił się, by ją wziąć pod brodę, ale ręką sięgnął w próżnię. Poznała, że jest podpity.
Uderzała nożyczkami po stole, broniła się, wreszcie skoczyła z krzesła. Podszedł ku niej kilka kroków, chwiejąc się nieco. Potem stanął i skrzyżował ramiona.
— Nie należy — powiedział — mijać nakrytego stołu, nie skosztowawszy najlepszych potraw. Nie powinno się spoczywać w ogrodzie, nie zrywając najwonniejszego kwiatu. W ostatniej jeszcze godzinie świadomości przyjdzie nam żal i spytamy: — Czemużto nie zerwałem tego kwiatu? Zwiądł pewnie za parę dni, a przez całą wieczność po ten sam kwiat nie sięgnie stęskniona ręka.
— Od roku słyszę to codziennie. Umiem już na pamięć! — powiedziała.
— Ten zegar na kominie daje mi prawo mówić, jak mówię. Znieść nie mogę głośnych zegarów, ten jest atoli spadkiem Elżbiety po rodzicach. W jego tykocie słyszę regularny krok czasu i wiem, że kółka mechanizmu poruszają tesame wagi, jakie mnie wprawiają w ruch nieustannie. Codziennie pragnę, by dzień minął jaknajprędzej, a jeśli się przeciąga, odczuwam niezadowolenie. Jesienią tęsknię za wiosną, a o wiośnie za latem. Ciągle tęsknię... ale za czem? Czyż za dniem, kiedy rozpadnę się w masę wstrętną, tak, że najbliżsi nawet uczują odrazę? Czyż za chwilą, kiedy wyniesiony w skrzyni spocznę na wieki po za murami miasta, gdzie nikt się po ciemku przyjść nie waży?
Pociemniały plamy na jego policzkach i postąpił parę kroków, trzymając ręce splecione na piersiach.
— Po dziesięciu, czy dwudziestu latach, leżący pod ziemią straci całą grozę i staje się rzeczą obojętną. Jeśli ktoś wspomni o nim i jego starodawnym stroju, to uśmiechnie się. Dla siedzących u kominka, człowiek taki, który przewalczył życie, stanie się przedmiotem wesołych żarcików.
Almerini uczynił gest, by pochwycić ramię Eleny, ale schroniła się za stół.
— Czyż nigdy nie zaznam spokoju? — spytała.
— Życie krótkie jest, moje dziecko. Za parę lat skończysz trzydziestkę i już po wszystkiem. Lepiej, zaprawdę, przeżyć jedną noc zupełnego szczęścia i zmarnieć potem, iść na żebry, do więzienia, czy umrzeć w łachmanach na progu sąsiada, niż żyć w szarzyźnie przez trzydzieści lat, bez innego szczęścia, poza drobnemi przyjemnościami, które tu i owdzie schwycić się uda.
Teraz dopiero, gdy wyrzekł te słowa, uświadomił sobie, że głos jej świadczył, iż płakała. Straciwszy nagle wątek myśli, spojrzał na nią.
— Czy był tu kto? — spytał.
— Nie!
— Więc może myślałaś w cichości nad biednym Jasonem? On nas wszystkich przezwycięży.
W/skazał na ścianę, z poza której dolatały ciągle jeszcze tony harmonijki i śpiew Jasona.
Bezpośrednio po przeczącej odpowiedzi spostrzegła, że ta nieprawda zdradza ją w sposób najfatalniejszy, przeto dodała coprędzej.
— A prawda... był tu przez chwilę Hans Alienus.
Te sprzeczności obudziły w nim podejrzenie. Zamyślił się i zaczął skubać podczesane na skroniach włosy.
— To dziwne, jak kobiety są cnotliwe wobec jednego mężczyzny, w chwili kiedy pozwalają sobie na różne rzeczy z innym. Tak, tak, zaczynam rozumieć to i owo, a także nasunął mi pewną rzecz Jason, który w czasach ostatnich powiadomiony jest dziwnie dobrze o wszystkiem, co się dzieje w domu. Także zwierzyła mi się już dawniej Giggja, że dała Hansowi pierścień, czy coś podobnego. Ale Hans Alienus to władca, to państwo w państwie i dozwala widać, na skłonności dwustronne. Nie powiem, bym ich miał zabraniać w państwie własnem. Zresztą wina jest może moja nawet, bo przecież kierowałem od początku jego myślami i poglądami. Wypracowałem, że tak rzekę, jego światopogląd i nie widzę powodu dlaczegoby nie miał mieć swej własnej moralności? Czy portmonetka z pieniędzmi na dom jest jeszcze w pulcie?
Elena usuwała się coraz to dalej, tak że Almerini doszedłszy do stołka, na którym siedziała poprzednio, usiadł, zatracając ponownie wątek myśli.
— Byłem może słabszym, niż to leży w moim charakterze! — wybuchnął wzruszony. — Chociaż nikomu tego poznać nie dałem, a przeto nikt nie wie. Mówią o mojej energji, a sam wiem, że bylem zechciał, stanę się innym człowiekiem. Ty, mała, dowiesz się dopiero jutro rano, co mam na myśli. Sprawi wam to wszystkim wielką niespodziankę. Ale radbym z tobą pomówić jeszcze trochę, moja dziecino.
Siedział z łokciami na poręczach i splecionemi na piersiach dłońmi, wpatrzony w płomień jednej ze świec.
— Jesteś biedna, jam biedny także, ale wszystko się zmieni, gdy tylko otrzymam swój spadek. Musisz pomyśleć o tem, by wyjść z zawisłości, a wiesz, że cię zawsze kochałem. Diavolo! Jakże cię kochałem od dawna! Dlatego pytam Eleno, czy mogę ci powiedzieć: dobranoc, w nadziei, że będziesz mi kiedyś tem, czem była Elżbieta? Zaczekasz czas pewien, mówię, i to z góry, gdyż przedtem muszę zostać innym człowiekiem. Cóż mi odpowiesz?
— Może być! — rzekła bez namysłu, jakby dawno była przygotowana na to pytanie, jakby je rozważyła, uwzględniając swe bezradne ubóstwo i zawisłe stanowisko w cudzym domu. — Ale nie wspominaj o tem dziś i pozwól mi odejść.
— Ta mała ma jeszcze w głowie Hansa Alienusa! — mruknął. — Czyż jednak można sobie wyobrazić Hansa starym? Nie! Tacy Hansy Alienusy rzadko osięgają starość!
Widząc, że patrzy znowu tępo w świecę, podeszła szybko do drzwi i opuściła go. Ale długo jeszcze stała w przedpokoju, nie mając odwagi nacisnąć klamki sypialni, gdzie, jak wiedziała, czekała na nią bezsenna Giggja.
Hans obudził się dopiero rankiem, gdy zapiał kogut w podwórzu sąsiedniej winiarni i jął ostrzyć sobie żółty dziób.
Wstał i okrył się płaszczem pielgrzymim z białego sukna, który miał na sobie pierwszego wieczoru związkowego. Na lewym brzegu kołnierza przymocowana była, wycięta z materji, czerwona piwonia. Podczas ubierania otwarto drzwi i wszedł ktoś, nie dzwoniąc nawet.
Był to Jason. Usunął na bok Giuseppa, poszedł wprost do sypialni i wyciągając gestem oskarżenia wskazujący palec, zawołał:
— Twoja to wina!
Blada twarz Jasona pałała. Dyszał ciężko, a pestkowate oczy jego lśniły. Ciężki głos brzmiał ostro, jak fałszywe pociągnięcie smyczka po strunach.
— Cóż przewiniłem? — spytał Hans, nie przerywając ubierania.
— Wszystko jest twą winą! Almerini wyjechał! Cały dom przewrócony do góry nogami!
— Wyjechał? Dokądże to?
— Zostawił na fotelu w salonie list, z doniesieniem, że jedzie do bogatego kuzyna, do Australji. Ale to tylko biedny szewc. Całe to bogactwo jest, wiedz o tem, jeno wytworem fantazji!
— Podejrzywam to... ale wyobraź sobie tylko, żeś bogaty, a będziesz bogaczem.
— Przez rok przeszło, ciągle pożyczał ode mnie. Utrzymywałem całą rodzinę. Teraz wyjechał i jak pisze, spłaci z własnej pracy dług, poczem ożeni się z Eleną. Czyż on jednak zdolny jest pracować? W liście pełno frazesów o honorze i wielkej jego energii... ale znam go dobrze. Idź w góry i wygłaszaj pasterzom kóz kazania o twem błogiem próżnowaniu, dla nas na nic taka nauka! Nie ma ona nawet dla ciebie samego wartości.
Z pracowni doleciał silny, swobodny głos Betty, a Jason skrzywił się.
— To Betty! — powiedział. — Spostrzegłem ją w ulicy, ale wyminąłem, chcąc z tobą pomówić spokojnie. Jest to dzielna dziewczyna i ona jedna w całym domu nie straciła głowy. Cóż jednak robi tutaj w tej chwili?
Hans okrył się coprędzej płaszczem i przewiązał w pasie sznurem, potem zaś przeszedł wraz z Jasonem do drugiego pokoju.
Betty stała oparta o stół, wodząc końcem parasolki po dywanie. Gdy weszli, podniosła wskazujący i środkowy palec.
— Myślałam, że skończy się to źle, ale nie sądziłam, by doszło aż do tego!
Hans nie odpowiadał, ona zaś spuściła rękę i podjęła:
— Elena wymknęła się wczesnym rankiem z pokoju Giggji i przyszła do mnie. Dotąd leży na sofie w ataku płaczu. Musisz iść zemną coprędzej. Nie sądzę nikogo, a jeśli mogę się przydać na coś, to uczynię to chętnie. Nie wiem, ale wydaje mi się, że bez żadnego powodu wywołaliście burzę.
— To samo i ja czuję! — odparł Hans. — Jeśli ktoś pocałuje w kościele młodą Włoszkę, a potem, przypadkiem, w drugim kościele pocałuje jej kuzynkę, to czyż mają wszyscy troje zaraz popadać w rozpacz? Czyż nie mogą mówić o tem swobodnie, radując się młodością i czując wdzięczność dla życia? Wyobraź sobie Sardanapala, któremu by ktoś powiedział, że za każdem pocałowaniem nowej kobiety ma odczuwać nieszczęście.
— Hans Alienus jest o tyle wieków starszym od Sardanapala, że nie znosi szubrawej miłości podwójnej. Sam wiesz dobrze, że ostatecznie... jedna... cię tylko posiadła, nie zaś dwie. Radabym tylko wiedzieć, czy miłość twa, dla tej, jednej jest tak gorąca i głęboka, oraz groźna i niszczycielska, jak lawina.
Hans milczał.
— Widzisz! — powiedziała Betty. — Dlatego też sądzę, że robicie więcej zamieszania, niż potrzeba. Wszystko jest przecież tak szare i powszednie.
— Nie żądaj od małych ludzi dziewiętnastego wieku uczuć przypominających lawinę. Dlatego jednak właśnie, że życie wiedziemy mdłe i szare, spostrzegamy małe troski i rozdymamy je do wielkich rozmiarów. Cierpienia fizyczne są dużo straszniejsze, niźli to przyznajemy i dlatego skrywamy je, a miast nich wysuwamy naprzód duchowe, które nas bawią i dają pewną przyjemność. Jest to przyprawa korzenna, poszukiwana przez natury wyrafinowane. Prześcigamy się w tem, by zdobyć największą troskę, a zdolniejsi stają prędzej u mety. W chwili poufnej, jak teraz, możemy chyba to w cichości przyznać, że ludzie są dziś znacznie weselsi, niż chcą okazać. Jeżdżą na wywczasy i z powrotem, zawieszają obrazy i firanki, ciułają banknoty, oddają się różnym upodobaniom. Siedząc w drzwiach, kurzą fajki. Ale zachowują wewnętrzną powagę, przepojoną bólem, bowiem dodaje uroku wszystkiemu. Zaprawdę, niebezpiecznie jest badać rzecz tak źródłowo, jak to właśnie czynimy. Cóż za przyjemność panoszyć się, napadać wzajem na siebie z trybuny, czy w prasie, śmiać się czy płakać i grać rolę w sztuce życia, nie będąc jednocześnie w stanie pozbyć się myśli o śmierci! Z wzrostem tragicznych zawikłań rośnie zadowolenie. Przeczytaj protokół morderstwa Gustawa III., a przekonasz się, z jaką wprost uczniakowską radością manipulował Anckerström swym pistoletem, zaś tragiczno-genjalny król umarł wspaniale, pełen przebaczenia, zadowolony z siebie i dumny. Przeczytaj rozmowę Napoleona z Las Casasem na wyspie św. Heleny. Jest to dokument, któryby należało, w formie wiersza, umieścić na okładzince historji życia. Zważ jak dobrze uświadamia sobie, że ludzie go lepiej zrozumieją dlatego, ponieważ był tragiczny i z jakiem tajemnem upodobaniem kreśli on tam główne linje swego upadku. Napoleon, to człowiek, który się w naszem stuleciu najlepiej może z wszystkich bawił. Pamiętasz pewnie, że dawał nieraz ujście wesołości w świetnych dowcipach. No... i cóż... czyż nie sprzeciwisz się temu, długiemu wywodowi? Czyż nie powiesz, że nie mam racji?
— Masz może rację! — odparła Betty. — A ja nie sprzeciwiałam się nigdy badaniu jakiejś rzeczy.
— Badanie... to wyraz odpowiedni pour les sages femmes, nie dla mężczyzn.
— Znowu stajesz się sobą, Hansie. Możesz głosić kazania, przeto przezwyciężysz kryzys łatwiej, niż sądziłam. Ale prorokuję ci, że minęły twe najszczęśliwsze dni.
— Prorokują mi to wszyscy z niekłamaną radością. Ileż jednak wraz z Eleną wycisnąć możemy środków, łagodzących smutek z tego, co się stało! Uzyskaliśmy wielką troskę salonową, dla której żyć możemy, podobnie jak stara ciotka, która skracała sobie czas oglądaniem swych fontanelli. Obyśmy jeno nie zapomnieli o tem z biegiem czasu! Czy obserwowałaś męczennika w chwili, gdy je kromkę chleba z masłem i świeżemi ogórkami?
Betty stała, patrząc w ziemię i rysując parasolką po ziemi kreski i kółka.
— Czy nie tęskno ci nigdy za domem własnym, gdzie mógłbyś rozmnażać swój ród? — spytała.
— Czy byłoby to wielkie szczęście, gdybym ród swój uwiecznił, na przykład, w formie prześladowanego losem pocztmistrza?
Przysunął jedyne, pięknie rzeźbione krzesło, chcąc by usiadła, gdy jednak nie uczyniła żadnego gestu, siadł sam ciężko i bezwolnie, jakby pod naciskiem silnego ramienia. Uległ nakoniec wyczerpaniu po napięciu dni ostatnich. Nie uczesane jeszcze włosy spadły mu na czoło, a szeroki kołnierz płaszcza odsłonił mu szyję aż po obojczyk.
Betty patrzyła nań.
— Mam przed sobą Hansa Alienusa, niby otwarty list! — powiedziała po chwili. — Jak sportowiec czyni zakład, że przepłynie pewien kawał pod prąd, tak ty postanowiłeś iść w kierunku przeciwnym, niż większość rówieśników. Był to zrazu figiel, dodający otuchy i rzeźwiący umysł. Wprawiałeś się w przewracanie tego, co nowe na odwrotną stronę, a delektowałeś się ze strony właściwej wszelaką starzyzną. Ale potem żart nabrał powagi, pomysł nabrał siły przekonania i stał się spadającym kamieniem, który cię porwał za sobą, bez możności oporu. Wyrwany z korzeniami, toczysz się. Potem nastąpiła jeszcze owa rzecz z memi przyjaciółkami... a jednak... zrazu nikt nie miał lepszego, niż ty zaprzęgu... Jeśli istnieje człowiek, zdolny żyć szczęśliwie, to ty jesteś chyba owym jedynym! Nie przerywaj, daj skończyć! Sam wiesz, że tak jest, jak mówię, a jednak radbyś się skryć za frazesami, co wszystko oblekają szarzyzną i poniżają. Ale to nie szarzyzna i powszedniość. Póki tak było, czułeś bezwład otępienia, a siły ci dało dopiero zwiększone nieszczęście. Lawina spada wszędzie, gdzie spojrzysz, że jest to zaś lawina, a nie powszednia błahostka, dlatego właśnie w samym nawet oporze czerpiesz świeżą moc.
Zerwał się ze stołka i jął biegać spiesznie po pokoju. Słowa Betty podnieciły jego wyobraźnię, a wyczerpanie znikło. Nieszczęście spadło nań w istocie jak deszcz kamieni. Odczuwał chęć kruszyć je w proch, to znów, radował się tem, iż weń biją z całym rozmachem. Jednocześnie za tym całym chaosem czaiła się przedziwna radość.
Wziął ze stołu stos zapisanych arkuszy, zmiął na kulę, cisnął w kominek i podpalił.
— To moje zapiski o muzyce przedchrześcjańskiej! — zawołał. — Czy widzisz, co tu leży na podłodze, Betty?
Głos jego brzmiał niemal wesoło.
W istocie połyskiwało coś w blaskach płomieni na rudawych cegłach posadzki.
— To resztki okularów, rozbitych dzisiejszej nocy. Dotłukłem je obcasem, potem zgiąłem oprawę i cisnąłem w wiadro z odpadkami. Ale idźmyż do Almerinich, zanim rozpocznie się korowód. Pójdziesz z nami Jasonie... wszak prawda?
Jason spojrzał nań.
— Nie chcę być świadkiem tych porachunków! — powiedział. — Dość mi swej części... bo przecież muszę utrzymywać dalej całą rodzinę, aż Almerini ze znaną swą energją wróci do rozumu. Nie rozumiem cię, Hansie, ale wiem, że jednego dnia utracisz dwie ukochane. Pomyśl, coby uczynił Sardanapal w razie takiego nieszczęścia?
Jason wziął kapelusz i podszedł do drzwi, ale kroczył coraz to powolniej, aż wreszcie obrócił się z wahaniem.
— Często mi robiłeś przykrości, Hansie... — powiedział — ale zresztą... nie zobaczymy się już może...
Przystąpił, podał mu swą białą, pełną dłoń, potem zaś wyszedł.
Hans Alienus zapukał do drzwi kuchennych, celem pożegnania Giuseppa. Ściskali się długo, Giuseppe przytulał swego pana, bił się w piersi i potrząsał ze smutkiem głową. Potem, uspokojony nieco, przybrał pełną zamyślenia minę.
— Czy pan naprawdę chce wszystko porzucić? — spytał. — Czy nie weźmiesz pan nic ze sobą i odejdziesz jak nędzarz? Wszakże masz pan książki...
bieliznę...
— Wszystko jest twoją własnością, Giuseppe.
Giuseppe nie odpowiedział, ale powaga i zamyślenie nie opuściły go. Hans obserwował pilnie służącego, z którym żył po przyjacielsku tak długo. Obojętność tego człowieka zabolałaby go więcej, niż wszystko. Czyżby i tu był jeno obojętnym cudzoziemcem jak wszędzie, czyżby i Giuseppe nie odczuwał pustki po jego odejściu? W istocie zauważył, że służący zajęty jest w zupełności swem bogactwem, patelniami, stołem, stołkiem, materacami, siatką od komarów i bielizną, słowem tem, co go skłaniało do rzeczy najmędrszej, to jest do małżeństwa.
Objął go raz jeszcze, z pewną niecierpliwością, jakby chciał zbudzić, potem zaś opuścił wraz z Betty miejsce, które zwał dotąd swym domem.
Na ulicy obracał się raz poraz ku Giuseppowi, żegnając go gestem głowy. Służący odprowadził ich aż do progu i patrzył za odchodzącymi ze stopni schodów. Machał niechętnie ręką, mruczał coś i potrząsał przytem ciągle głową. W końcu przypomniał sobie, że woda stoi na blasze, strzelił palcami, obrócił się i zamknął za sobą drzwi.
Gdy tylko Hans Alienus dotknął klamki Almerinich, otwarła zaraz drzwi Elena, czekająca nań od dawna. Była zapłakana i drżała od wzburzenia.
— Długo was nie było! — szepnęła. — Stoję tu od przeszło pół godziny i za każdym krokiem czyimś patrzę przez szparę. Giggja wstała dziś i siedzi w salonie. Posyłała po mnie Giovanniego, ale nie chciałam iść sama jedna. Musicie mi towarzyszyć.
— Uczyńmy ten krok zaraz, bez dalszych namysłów! — powiedziała Betty i otwarła drzwi.
Weszli wszyscy troje.
Giggja siedziała na zwykłem miejscu Eleny, przy „warsztacie“, oblana chłodnem, zielonawem światłem, przenikającem przez listwy spuszczonych stor okiennych. Zabrano już liczne kostjumy i flagi, które poprzedniego jeszcze dnia nadawały salonowi wygląd sklepu, a puste fotele stały pod ścianami, sztywne i niegościnne, jak dawniej.
Giggja okryła nogi białym, żółto obrzeżonym kocem i blada była jeszcze po chorobie. Zwróciwszy głowę w bok i ujrzawszy Hansa i Betty, pokraśniała od szczerej radości. Odrzuciła koc, zerwała się, jakby nagle ozdrowiała i wyciągnęła do wchodzących krągłe swe ręce z rozkosznemi dołeczkami.
— Wiecie co! — paplała przymilnie. — Byliśmy naiwni, grając tak długo ze sobą w ślepą babkę...
nieprawdaż Hansie? Chyba nie przypuszczasz, bym była niedostępną skarbonką na tajemnice.
Nie nawykła do krycia wyrazem twarzy swych uczuć, toteż wszyscy wiedzieli, co myśli. Zanim skończyła, spojrzała jednak na Elenę, drgnęła i zadumała się.
— Wiedziałam, — ciągnęła dalej — że Hans chce zostać człowiekiem pracy, wedle przepisu Betty i mówiąc szczerze, bawiło mnie to. Jakże niesamowicie wygląda jednak Hans w tym kostjumie pielgrzyma! Czy was niepokoi odjazd mego ojca? Widzę, że coś zaszło... Wszakże nie spadło jakieś nieszczęście?
— Nieszczęście? Skądże taka myśl? — odparł, ale głos go zawiódł.
Betty stała przy kominku, mała, wyprostowana, nie tracąc na chwilę pewności siebie.
— Tak! Spadło nieszczęście! — powiedziała. — Ale nikt mu nie jest winien, jeno spowodowały je okoliczności... To my... jakże mam właściwie mówić? Nie mogę się doszukać końca nici w tym motku.
— Nie stało się właściwie nic, a jednak więcej zaszło, niżby sądzić można.
Te słowa wyrzekł Hans Alienus.
Nie mógł doprowadzić do ładu myśli. Wyobraźnia ukazała mu naraz wszystko w barwach szarych i mdłych, potem znów w omgle zacierającej kształty i wyolbrzymiającej rozmiary, w końcu doleciał go z pod ziemi dźwięk starych instrumentów i wołanie: — Nasz jesteś!
Przystąpił do Giggji i dobył zielone pudełko z pierścionkiem, otrzymanym w obliczu Madonny. Myśli jego przybrały formę poważnych, surowych słów, czuł że nić łącząca go z tem dzieckiem jest tak silna, iż zrywając ją, zada bolesne, głębokie rany. Gdyby się to zdarzyło, dumał, przed dwoma tysiącami lat, posłałby Almeriniemu umiarkowaną kwotę i zabrał obie dziewczęta na wóz sprzężony w woły, o złoconych rogach. Pośpiewując, wprowadziłby je do domu i byliby szczęśliwi we troje. Teraz zaś stał, tak wrażliwy i obolały, że dłoń, dotykająca go, sprawiała mu dotkliwe cierpienie. A mimo to, cóż mu po wszystkich innych było, jeśli ta właśnie nie miała iść z nim. — Czyż to kaprys jeno? — myślał. — Wszakże setki tysięcy kobiet żyje w tem mieście. Słyszę ich kroki w ulicy. Wiele z nich bogaciej uposażyła natura, niż tę, o której myślę, a jednak myśleć mogę tylko o tej jednej.
Ręka mu drżała, tak że pierścionek dzwonił w pudełku. Podał je Giggji i rzekł zcicha.
— Biała ręka dała pierścionek w zaufaniu do czarnej, która zdradziła. Właściwie nie zdradziła... nie wiem skąd mi przyszedł ten wyraz na usta... A może jest on stosowny? Nie mam ci nic do powiedzenia, ni opowiedzenia. Czy możesz przebaczyć mnie i Elenie?
Nie miał zamiaru użyć tych słów, ale nie panował już nad sobą.
Giggja patrzyła mu tępo w oczy, nie czyniąc gestu, by wziąć pudełko. Nie umiał już jak przedtem czytać w jej myślach i nie wiedział czy zrozumiała co mówił, lub chciał powiedzieć. Twarz jej była bez wszelkiego wyrazu, jakby zamrożona, już w chwili, kiedy zaczął wyjaśniać rzecz, teraz trwało to dalej, jakby na zamarłym zegarze stanęła wskazówka, znacząc minioną dawno godzinę.
Podeszli do łatanego, wypełzłego fotelu, przypominającego zczerniałem, czerwonawem złoceniem, królewski tron nędzy. Siadła w nim ciężko, jakby od czasu, kiedy zeń wstała, postarzała o lat dwadzieścia.
Długo panowała w pokoju cisza, która jawi się zawsze, gdy ludzie uważani za dostojnych, obnażają słabostki, fałsz i niemoc swoją. W jednej chwili wszystko ujrzała jasno, jakby zaświecono nagle lampę.
— Podaj mi rękę, Eleno! — powiedziała chłodno.
Obrócona i przy oknie stojąca Elena potrząsnęła głową przecząco.
— Czemuż nie chcesz uczynić tego, o co proszę?
Elena podeszła i spełniła życzenie kuzynki.
— Hansie, — powiedziała Giggja — podaj mi także swą dłoń, bym ją mogła połączyć z dłonią przyjaciółki. Nie staję nikomu w drodze.
Elena cofnęła szybko rękę.
— O, nie! — powiedziała. — Dostawszy poprzód policzek, mogłabym to uczynić... a nawet i wówczas nie!
Hans stał blady, spoglądając surowo, a wzruszenie zapierało mu słowa. Skinął wszystkim kilka razy głową. Gdy jednak podszedł do drzwi, wzrok mu tak zasłoniło, że ręka jego daremnie szukała omackiem klamki. Betty musiała mu otworzyć.
— Obawiam się, — rzekła głosem nie tak już jak przedtem spokojnym — że podobnie jak nasze ślubowanie wesela, wszystko rozpadnie ci się, czego dotkniesz w życiu.
Zaczął zrazu powoli iść po schodach, ale za każdym krokiem oddalającym go od rzeczy, które zostawiał, rosła w nim gorycz tęsknoty i kroczył coraz to spieszniej, jakby wyzywał zuchwale życie. Wiedział, że przeszłość, dzieląca go od tamtych ludzi, stanie zawsze pomiędzy nim, a każdym, kogo nazwie przyjacielem i zastąpi mu drzwi, poza któremi będzie szukał swego domu.
Wokoło niego cisnęli się na schodach poprzebierani uczestnicy pochodu. którzy przywdziali stroje na poddaszu, a teraz spieszyli na miejsce zborne. Za dziesięć minut pochód miał ruszyć.
Gdy stanął na ulicy, posłyszał nad sobą zgrzyt podnoszonej żaluzji i do stóp mu spadła ta sama brzydka, zielona róża papierowa, o którą prosił Elenę dnia poprzedniego. Podniósł ją i wplótł drucianą szypułkę pomiędzy muszelki pielgrzymiego kapelusza swego. Nie dowiedział się nigdy, kto ją rzucił.
Zajął swe miejsce w korowodzie, a w chwilę potem wrzaskliwy róg dał hasło wyruszenia.
Od czasu słynnego pochodu zmarłych z dawnych czasów, żaden pomysł karnawałowy nie zapukał tak natrętnie do wszystkich drzwi i nie oderwał tylu pracowitych ludzi od roboty, jak obecny. Wzdłuż corsa stały altany, przybrane pstrą materją, pełne widzów, a w zgiełkliwym ścisku ulicznym zdołali z trudem jeno utrzymać porządek żandarmi. Krążyła nawet pogłoska, że sam papież patrzy, przebrany po cywilnemu, z okna karety, stojącej na rogu ulicy San Giacomo, ale wielu twierdziło, że jest to jeno wysoki urzędnik papieski.
Jak okiem sięgnąć, całe corso zalane było ukostjumowanymi, a rzucanie kwiatami ustało zupełnie. Na czele pochodu niesiono odlew gipsowy głowy Zeusa z Otrikoli, a za nim sunęła otwarta trumna, świeżo odkopana, otoczona dziećmi z psiemi skórami na plecach i wieńcami fiołków we włosach, zresztą nagiemi zupełnie. Uderzały w małe, jednostrunne, złocone liry, ale instrumenty były strojone w akord, który rozbrzmiewał niezmiennie w takt stąpań malców. Za niemi sunęły najróżniejsze stroje wszystkich stuleci, jak je niosła fala instynktu piękna. Niesiono lutnie, miecze, drągi pinjowe, laski pielgrzymie, a w całym korowodzie wrzało życie i ruch panował wielki. Najstarsze rody miasta wypożyczyły relikwie rodzinne, baldachimy, pióropusze, lektyki, ciężkie karoce przodków, oraz owalne, długie i obładowane owocami naczynia cynowe, a wesele rozbrzmiewało wszędy, gdzie padło spojrzenie.
Ośmiu dorosłych mężczyzn, w samych jeno długowłosych, psich skórach, niosło podest z białem karłem o krągłem oparciu, a na niem siedziała dwudziestoletnia wieśniaczka ze skrzyżowanemi nogami i łokciami na poręczach, okryta na biodrach jeno psią skórą. Skóra ta sięgała pod samą pierś, ale nie zakrywała kolan i spięta była w pasie rzemieniem ze złoconej skóry. Na ogorzałe ramiona i silnie zarysowane łopatki spadały konopiaste włosy, a skronie otaczała opaska z czysto białych kamelji. Snop słomy leżał u jej stóp, służąc za podnóżek.
Z początku rozbrzmiewały skromne wykrzyki niechęci, a jakiś żandarm ze szkaradnym, perkatym nosem uznał za swój obowiązek wkroczyć. Ale odepchnięto go zaraz wstecz i za chwilę widzowie zapomnieli o niezadowoleniu, które wypadało okazać, ale którego żaden nie odczuwał naprawdę. Miast tego następowało wszędzie, gdzie dotarła trumna, uroczyste milczenie, a jakiś rzeźbiarz, stojący pod murem na ławce, wybuchnął płaczem.
Poza trumną tańczyło dwanaście odzianych w skóry panterze murzynek tunetańskich, a ciszę, przez czas długi mącił jeno łoskot ich hałaśliwych tamburynów, oraz chrapliwe pokrzyki.
Wszystkie atoli postaci owe miały popiół we włosach i wieńcach, a u stóp ich brzęczały kajdany, wlokące za sobą zdeptane fiołki po czerwonym piasku. Poza niemi, wzniesiony wysoko, jechał na lokomotywie z kartonu pogromca przeszłości, zwycięzca i triumfator... duch epoki, czarno ubrany bożek z tektury. Miał okulary, długie spodnie, długi surdut, mocne sznurowane trzewiki i cylinder, niby komin na głowie. Ołowiane rozleniwienie, głupawe i tępe widniało na jego krągłej, lśniąco lakierowanej twarzy, a ile razy otwierał poruszane mechanizmem usta, wypadały z nich papiery wartościowe, chemikalja, romanse i amerykańskie patenty.
W chwili, gdy lalka dotarła do rogu ulicy San Giacommo, gdzie poza widzami stała tajemnicza kareta, przedarł się aż do figury jakiś młody student i, zdejmując kapelusz, zawołał z drwiącym ukłonem:
— Jegomość zalicza się do tłuściochów ducha, którzy chcą siedzieć tam, gdzie inni radziby tańczyć. W każdem stuleciu zdarzały się takie genjusze głupoty, jak jegomość dobrodziej. Jesteś pan synalkiem udręczonego nauczyciela i praktycznej szafarki. Pozwalam sobie (tu zwrócił się do widzów) powitać pana dobrodzieja imieniem rzymskiego ludu!
Uczony niemiecki, stojący po prawej, w jednej z altan, posłyszał te słowa, niebacznie dotykające jego samego i nie mógł zapanować nad sobą. Był wszakże człowiekiem. Otoczył dłońmi usta, jak wywoływacz, i pełnym gniewu, oraz przekonania głosem, zagrzmiał:
— Przyjmuję powitanie!
Rozległy się wybuchy śmiechu z okien i altan, a wśród szalonego tumultu padały na twarze i ręce pęczki fiołków, tnąc niby ciosy bata. Uczony, niezdolny milczeć, stracił głowę.
— Cóż znaczy ten cały korowód? — spytał.
— To chudość Cola Rienzi, właściwa drapieżnym ptakom, reaguje na zażywność czasów obecnych! — odkrzyknął student. — To walka nóg długich z przyciosanemi!
— Cóż jest Zeus z Otrikoli, jak nie tyle a tyle funtów gipsu w kształcie ludzkiej głowy?
— A czemże jest śpiewak papieski Jason, jeśli nie zwierzęciem kręgowem, napoły owłoszonem, które uprawiając lichwę przy pomocy swych narządów głosowych, gromadzi stosy żywności? Nie trudno dawać wyjaśnienia nie wyjaśniające niczego!
— Wiem dobrze, że całą tę hecę urządził Hans Alienus, a nie jest to człowiek współczesny.
— Słusznie! Nie docenia plisowań i wolantów garderoby damskiej.
— On nas nie rozumie!... Doszliśmy do ponurego, smutnego poglądu na świat!
— Stare znamię barbarzyńców!
— Przeciwnie, to wy wszyscy jesteście bezmyślne Hansy.
— Różne są Hansy na świecie!
Uczony zdjął kapelusz, otarł pot, ale nie dał mu spokoju student, bezbrody, młody człowiek o niespokojnych oczach i długich włosach, ubrany w zarzutkę wytartą na łokciach. Podszedł do balkonu i powiedział:
— Właściwie, osoba, tak jak pan wyglądająca, nie powinnaby zabierać głosu w takich okolicznościach.
— Cóż w dja...
— Czyż mnie nie mylą oczy! Wszakże ten pan, to właśnie żywy, w cywilny strój przybrany poliszynel nasz!
— Chciałem tylko powiedzieć...
— Proszę, mów pan!
— Zaraz...
— No, dalejże...
Uczony obrócił się na obcasie i zatrzasnął za sobą szklane drzwi. Dopiero w pokoju włożył z powrotem kapelusz, odchrząknął i dokończył:
— Cóż u licha mają do czynienia zasługi fizjologa z jego wyglądem zewnętrznym?
Zerknął w bok, ponad okulary i wierzchem dłoni pogładził brodę. Nie zrozumiał, że właśnie ta jego brzydota, której był sam sprawcą, przewraca, zdaniem studenta, życie do góry nogami.
Podczas tego, hałaśliwego zajścia nieporządek zapanował w korowodzie. Z pod napoły spuszczonej firanki tajemniczej karocy wyjrzała drgająca konwulsyjnym śmiechem pierś, okryta czernią. Siedzący w głębi dał znak woźnicy, powóz zawrócił i szybko odjechał. Tłum jął już wyprawiać dzikie harce poza tekturowym bożkiem i splądrował wóz okryty gałęźmi, pełen flag ze znakiem piwonii. Z wielkim zapałem rozdzielali te chorągiewki bezbrodzi młodzieńcy i mężczyźni, z tonzurami na głowach, wyraźnie przebrani księża. Hans Alienus zauważył, że całe to mnóstwo białych chorągiewek powiewających nad całem corsem, nosi na odwrotnej stronie wizerunek Matki Boskiej i przekonał się o podstępie ojca Paviani. Po chwili poodwracano chorągiewki w ten sposób, że obrazek widniał na wierzchu.
— Do Watykanu! — zawołał ktoś.
— Złóżmy hołd Jego Świątobliwości — podjęły inne, coraz to liczniejsze głosy.
— Niech żyje duch epoki! — zagrzmiało z przeciwnej strony, a cały, skłębiony teraz korowód został zepchnięty w boczną ulicę.
Zebrał się atoli, choć bez porządku, na długiej Ripecie i zdążał ku Watykanowi, mając za sobą rosnące ciągle tłumy, tętniące zgiełkiem zbiegowiska. Z ciżby sterczała ciągle jeszcze gipsowa głowa, a białych chorągiewek było tyle, że zdały się pianą, zalewającą całą ulicę. Padło już mnóstwo ciosów kija, a z jakiegoś okna rzucono w tłum stołkiem.
Nagle ukazał się od strony mostu Sw. Anioła podwójny szereg konnych żołnierzy. Przy jasno szafirowych mundurach lśniły szable, a wojsko szło miarowo i groźnie naprzeciw płynącego tłumu. Niektórzy widzowie zawrócili w szaleńczej ucieczce, zaś kilku przebranych księży chwyciło głowę gipsową. Wszyscy ukostjumowani zostali wepchnięci w otwartą bramę, a stamtąd w obszerne podwórze, poczem zapadły za nimi, same przez się wielkie, podobne więziennym drzwi.
Budynek dzielący podwórze od ulicy, było to długie domostwo o wielu oknach, zamieszkałe przez ubogą, oddaną papieżowi ludność. Przebrani księża rozbiegli się po mieszkaniach i rozmówili się z biedakami, którzy wybiegli na podwórze i, nawołując głośno, jęli zbierać chorągiewki z wizerunkiem Madonny.
Podwórze przytykało do ogrodu, który zapadłemi napoły tarasami sięgał głęboko w dzielnicę miasta. Od tej właśnie strony wyjrzały z pośród drzew cytrynowych i bezlistnych, obciętych winorośli, rzesze wrogich papieżowi widzów, którzy przecięli drogę kostjumowanym papistom i ogarnięci wzburzeniem szli do boju. Z obu stron zaczęły padać kamienie.
Obok Hansa stał wyprostowany mały, suchy człowieczek w szarem ubraniu, z mądrym, kończystym nosem i szpakowatemi faworytami. Trzymał na plecach prawą rękę, zeszpeconą wielką, brunatną plamą.
— Ładnieśmy się dostali w pułapkę! — powiedział. — Byłem dawniej policjantem, toteż wiem, jak się to skończyć może!
— Nie wolno nam zachowywać się, jak ludziom bez fantazji. Pamiętajmyż, że człowiek jest w pierwszej linji istotą estetyczną. Dawniej umieli z tego korzystać mądrzy. Mamy przecież muzykantów. Czy nie mógłbyś ich pan skłonić do grania? Tam, pomiędzy kurnikiem a krzakami wawrzynu, widzę piękną dziewczynę z koszem fiołków. I ona nam musi dopomóc!
Rozpłomienił się, a grożąca coraz to bardziej burza podnieciła jego wyobraźnię.
— Słabą jest wiara moja, ale spróbuję! — powiedział policjant i odszedł.
Silne uderzenie po ramieniu skłoniło Hansa do obrócenia głowy i ku wielkiemu zdumieniu zobaczył tuż obok Almeriniego, w długim, kraciatym płaszczu i ogromnych mankietach.
— W ostatniej chwili wróciłem z dworca! — powiedział nieco zakłopotany. — Nie mogłem poskromić chętki zobaczenia korowodu i postanowiłem podróż odłożyć... na później. Nie byłem jeszcze w domu, a w ścisku wepchnięto mnie tu, wraz z innymi. Źle jest, Hansie Alienusie! Szczęście twoje skończone! Końcowe hasło brzmi: — Niech żyją czarnosurdutowcy! Pospiesz się i wyjedź dziś wieczór jeszcze, bo po tej awanturze zaczną aresztować.
Zamieszanie na terasach wzrastało.
— Nie kapitulować! — krzyknął grzmiącym basem Almerini. — Musi być w głębi ogrodu boczna droga, którą tu przyszli ci ludzie. Tamtędy otworzymy sobie z honorem przejście. Ważyć życie, to jedna z największych rozkoszy!
Tymczasem wrócił policjant z kwieciarką i przyniósł kilka kawaleryjskich szabel, wziętych od ukostjumowanych, ale tkwiły tak twardo w pochwach, że trudno je było samemu dobyć.
— Obawiam się rzeczy najgorszych! — powiedział policjant i odskoczył kilka kroków wstecz, ściskając pochwę, z której ktoś wyrwał klingę.
Każdy z trzech wziął szablę. Hans trzymał swoją pod pachą, naciskając bezwiednie nasadę nosa, na której nie było już okularów. Drażniła go kołysząca się ciągle kreza niskiego kapelusza pielgrzymiego, toteż zasunął go na kark. Wyglądał jak nauczyciel ludowy, czy student, który wyskoczył z łóżka, ubrany w białą opończę i chwycił za szablę, by bronić swych przekonań. Kilka razy podnosił palec do czoła i poprawiał nieistniejące okulary.
Policjant popychał przed sobą piękną dziewczynę. Była to ubogo ubrana brunetka, która nie brała udziału w pochodzie, jeno pobiegła z ciekawości za tłumem. Miała krótką spódniczkę, a pończochy, zda się, nie tkwiły w jej trzewikach. Na ramieniu dźwigała kosz łozowy.
Hans odjął jej z karku wełniany kołnierz i obnażył. Roześmiała się i chciała bronić, ale potem pozwoliła mu robić, co chciał.
— Powinnaś iść z nami, a kto będzie odważny, dostanie od ciebie bukiecik. Zobaczymy, kto będzie pierwszy!
To pobudziło do wesołości, a kilku uszminkowanych jaskrawo, na modłę XVIII wieku muzykantów, zaczęło grać. Stojący w tyle wetknął pięść w swój kornet, udając piston.
Zwolna jęli przychodzić zbiegowie, pokryci wzdłuż murów, zwabieni muzyką, poruszającą się zresztą w kilku jeno taktach, a jakaś stara, mieszkająca tu kobiecina wzdychała raz po razu: — Najświętsza Panienko, dopomóżże tym ślicznym panom!
Na koniec wyjrzała fantazja z kryjówki i nadbiegł biednie ubrany wyrostek, machając ponad głową siekierą. Stanął w pierwszym szeregu i wszyscy ruszyli, śpiewając, w stronę ogrodu.
Było już późno i pierwsze powiewy wieczoru jęły chłodzić czoła. Niebo ponad krzewami i drzewami, w stronie antipapistów, pokrywały sinawo czarne chmury.
Ukostjumowani dotarli już do teras, przyjęci zrazu kilku jeno kamieniami. W chwili jednak, gdy zaczęli na nie wstępywać, szeregi nieprzyjacielskie starły się. Od strony najwyższego krzaku cierni błysnęło żółtawe światło, echo strzału zatętniało po murach, a ciężki kłąb dymu zawisł w gęstwie.
Almerini drgnął, pokręcił wąsa, zapiął płaszcz i powiedział:
— Sądzę... zdaje mi się, lepiej wracać w podwórze... bo... kobiety, idące za nami, mogłyby się przestraszyć.
Hans nie słuchał go. Konar drzewa wytrącił mu ciężką szablę z niewprawnej dłoni i to go tak zmieszało, że znowu dotknął palcami skroni, by poprawić okulary, których nie miał. Mimo to jednak nigdy w życiu nie miał jeszcze tak zimnej krwi i powiedział sobie: — Widzisz, chłopcze, że tu raczej miejsce twoje, a nie w zamknięciu, nad bibułą.
W tej chwili wyskoczył naprzód wyrostek z siekierą i rozwarłszy szeroko oczy, zaczął skakać lekko z kamienia na kamień, wciskając szyję pomiędzy ramiona. Wyprzedził już o znaczny kawał innych, gdy nagle zagrzmiał drugi strzał, a chłopak padł jak długi na wznak. Tuż na lewą stronę obojczyka tryskała krew z jego szyi. Umilkł śpiew, ścichł drący się gdzieś w tyle kornet, kilku mężczyzn skoczyło z wściekłością w krzaki, bijąc i tłukąc na oślep, zaś dwaj inni podnieśli martwe zwłoki chłopca i złożyli je w trawie, pod murem ogrodu.
Dziewczyna podała kilku z mężczyzn bukieciki, resztę zaś wysypała na malca.
Wszyscy zdjęli kapelusze, nawet suchy policjant.
W dali tętnił dzwonek, a noc spływała powoli na cichą wodę, winnicę i stojące w bezruchu drzewa. Od strony tych, co zostali w tyle, przed terasami, ozwały się stłumione nawoływania, klaskanie, a kilka młodych mieszkanek brudnego, przeludnionego domu, w pstrych szatach, wmieszało się pośród mężczyzn, oglądając poległego i wysławiając go. Stara kobiecina, która wzywała pomocy Matki Bożej, padła nań z płaczem. Mówiła, że jest jego ciotką, jedyną krewną. Łkała, wołając, że dzielny chłopczyna przyniósł jej zaszczyt.
Hans Alienus stał w kole innych i patrzył na zwłoki, czekające już pochowku i zapomnienia. Patrzył i wydało mu się przez chwilę, że mimo łachmanów, przyćmiewają sobą całą wspaniałość tego, co żyje. Zazdrościł zmarłemu fiołków.
— Czas krótki! — szepnął mu policjant. — Hołota ucieka już na przełaj pomiędzy kratą nad krzakami. Droga otwarta, ale tylko w razie pośpiechu przejdziemy.
Kilkuset uczestników pochodu weszło ponownie na terasy i dostali się poprzez kratę na brukowany, otoczony murami plac, ponieważ jednak przytykał do ulicy, w której czekali żołnierze, przeto tłum zwalił spróchniały parkan i ruszył przez rozległe winnice. Tuż ponad murami sterczały dachy domów i wznosił się ogromny masyw Św. Piotra. Rzesza, przybrana w stroje różnych epok, wędrowała po ciemku. Zaraz przy pierwszem zamieszaniu w bramie, postawiono na ulicy wykopaną trumnę i porzucono też baldachim, ale ponad głowami chwiały się, jak przedtem, obciążone owocami misy, a półnagie dzieciaki skakały, drżąc od chłodu i brzękając na lirach.
Drogę zagradzała jedna jeszcze drewniana brama, ale otwarto ją z łatwością, gdyż była jeno przyparta. Zaraz za nią, poznano po pielęgnowanych starannie drzewach i statuach, oraz strzyżonych żywopłotach mirtowych, że dotarto do tajemniczych ogrodów watykańskich. W niejakiej odległości płonęły smolne pochodnie, pod niemi zaś widniały nieskończone szeregi stołów, u których mnisi karmić mieli ubogich. Po prawej, szeroko otwarte, szklanne drzwi długiego parteru zapraszały do komnat i sal, gdzie znaleźli schronisko marmurowi jeńcy Watykanu, a gdzie dziś czekała na uczestników pochodu uczta Ojca świętego.
Przyjęci przez usługujących mnichów rozprószyli się po galerjach, omawiając przebyte przygody. Jeden kapucyn ujął Hansa Alienusa za rękę i zaprowadził do sala a croce greca.
— Pierwsze miejsce przynależy bohaterowi dnia! — powiedział.
Salę oświetlały wiszące lampy kościelne, których rubinowe szkło siało czerwoną poświatę na Wenus Praksytelesa i sarkofag profirowy, w którym spoczywała ongiś córka Konstantyna Wielkiego. Na długich stołach płonęły matowem światłem grube świece woskowe, zatknięte w wysokie, wieloramienne świeczniki kościelne, ponad niemi zaś rozpostarte były obrzeżone złotą frendzlą płaty materji jedwabnej, używane w dni uroczyste do przystrojenia kaplic. Własnym ciężarem opadały te materje w festonach, a sznury, dźwigające je po rogach do stropu, owinięto wieńcami mirtu. Także i ławy poznoszono z kaplic, a pierwsze siedzenie stanowiła dębowa stalla z rzeźbionym barankiem i cherubinami. Ponad oparciem sterczało ogromne bóstwo rzeczne, a dziwaczny cień olbrzyma spinał się wysoko po zielonawem obiciu ściany, wyobrażającem „Spoczynek w drodze do Egiptu“. Po jednej stronie widniały schody otoczone sfinksami i pilastrami, z których spływał aż na środek sali czarny, sukienny chodnik, dotykając niemal głowy Minerwy na mozaikowej posadzce, a tuż obok stał krzyż z brunatnego drzewa z Ukrzyżowanym. Twarz Chrystusa rzezana była twardo, całe ciało malowane, upstrzone na rękach i nogach krwią, ciemne włosy spadały sztywno, a nad głową czerniły się litery: I. N. R. I.
Hans Alienus siedział w stalli, a wokół niego na ławkach inni uczestnicy. Widna stąd była sala rotonda z oryginalną głową Zeusa z Otrikoli na marmurowej konsoli. Był niejako symbolem marzeń o życiu przyszłem in nuce. Patrząc nań, miał Hans wrażenie, że słyszy basowy chór mnichów, śpiewających na szafirowej łące.
Posadzka tej krągłej sali bocznej wyobrażała trytony i centaury. Grało tu piętnastu muzykantów, w starorzymskich strojach, na drewnianych fletniach, a towarzyszyły im dzwonki. Dyrygował Jason, śpiewak papieski, stojący na podłużnym, zielonym taburecie.
Podano przeważnie słodycze, a ponalewane w cynowe kubki wino, kwaśne było i wodniste. Po chwili jednak goście zauważyli pod stołami jakieś zawadzające im przedmioty.
Podniósłszy końce obrusów, dobyto z ciemności kosze najlepszych i najognistszych win, jakie dać mogła hesperyjska winorośl, otwarto flaszki i niebawem zimne sale zamku duchów, długo trwające w milczeniu troski i niedoli, rozebrzmiały weselem, oraz pieśniami kościelnemi i świeckiemi. Czarne tancerki tunetańskie siedziały ze skrzyżowanemi nogami wokoło głowy Minerwy, dzieląc słodycze, chwiały się w biodrach do taktu i klaskały w dłonie. W dali, w sala degli animali wygrywała inna grupa muzykantów, w szarych filcowych kapeluszach. Policzki ich lśniły, a nogi wybijały takt. Wystawiali mosiężne trąby za okna, by złagodzić dźwięki, mimo to jednak zbudzone ze snu echa huczały przeraźliwie po galerjach. Sandały usługujących mnichów klekotały po posadzce, fletnie rzucały piski, a znudzone siedzeniem dzieci biegały ze swemi lirami pomiędzy posągi, śmiejąc się i bawiąc. Z wielu spadła kudłata, psia skóra i wlokła się, zaczepiona jeno u pasa, tak że były zupełnie nagie i jeno różową barwą ciała różniły się od rzeźbionych postaci.
Wszyscy sławili wymownie Ojca Świętego, a zbiorowy ten hołd przenikał rozgwar, jak akord organów. Była to lśniąca klamra, łącząca przeszłość z tem, co przyjść miało, a chociaż miała kształt krzyża, to jednak przywołano na ziemię Minerwę i Wenus, by ją zamknęły. Ludzki instynkt piękna został uwieńczony i odtąd ocaleni przez Kościół od zatraty, marmurowi jeńcy żyć mieli i ruszyć z radosnym rozgwarem w świat, by go zaludnić.
Wesołość rosła, a smolne pochodnie barwiły niebo, tak że łuna szła po całej Kampanii, aż do morza. Ojciec święty, spożywszy wieczerzę, jak zawsze sam jeden, wstał, odmówił modlitwę, potem zaś wezwał do siebie dzwonkiem kilka osób z przedpokoju. Gdy weszli, wydało im się, że widzą nimb nad głową tego, białowłosego człowieka, o wesołych oczach i mądrej twarzy, który stał w świetle woskowych świec, oparty o fotel. Szmer życia, płynący falą od miasta i fontann placu Św. Piotra, był jakiś dziwnie daleki.
Papież pozdrowił wchodzących, a w chwilę potem nastała nagle cisza u stołów, w muzeach kamiennych. Szerzyła się od sali do sali, jakby powiew śmierci dotknął rozgrzane twarze i pełne kubki. Gdy dotarła do sala a croce greca, wstali wszyscy w zdumieniu z ław i podeszli. Hans Alienus wstał także i stanął pod krzyżem.
Ujrzano Ojca Świętego, zstępującego po zasłanych czarnem suknem schodach. Ubrany był całkiem biało na znak, że przybywa w charakterze prywatnym, jako gospodarz do swych gości, jednak miał przymocowany pod białą, jedwabną szarfą, czerwony kapelusz kardynalski, opasany złotym sznurem z kwastami. Szli za nim tylko dwaj siwawi dostojnicy, w fioletowych sutannach, oraz ojciec Paviani, który rzucając wkoło rozbłysłem spojrzeniem, podziwiał swe dzieło. Usługujący mnisi, w ponurych kutach, utworzyli natychmiast szpaler po obu stronach schodów, a żółtawe ich stopy zajaśniały na czarnem suknie chodnika.
Wszędzie pełno było koszów wina, na stołach widniały rozwalone budowle słodyczy, przystrojone liśćmi oliwki, nadwyrężone świątyńki marcepanowe, pokruszone torty, plamy pokrywały obrusy, a pomiędzy kubkami leżały rozcięte owoce. Na świecznikach ponarastały wielkie sople stopionego wosku, a na podłodze leżała spadła świeca, kopcąc niedogasłym knotem.
Rudy, piegowaty mężczyzna, w średniowiecznym stroju hiszpańskim, który dogodził sobie ponad miarę, spał na skraju stołu, oparty o ławę, z twarzą nisko pochyloną na skrzyżowane ramiona. Wszyscy przyklękli, on zaś spał dalej.
— Przybywam powitać mych gości i odmówić modlitwę po jedzeniu! — powiedział Ojciec święty spokojnie i zcicha, ale milczenie było tak głębokie, że gdyby nikły, złamany głos jego, był jeszcze słabszy, posłyszanoby go w najdalszym końcu sali. Zamknął oczy i złożył ręce.
— Zbliża się koniec stulecia, my zaś stoimy, pełni trwożnego oczekiwania, niby w sali egzaminacyjnej przed ogłoszeniem wyroku. Każdy zadaje sobie pytanie, czy nazwisko jego stanie się gwiazdą, szarym punktem, lub czy utonie zapomniane we wzburzonej głębinie. Posągi, otaczające nas tutaj, to ucieleśnienie pożądań życia i ducha w Kościele, którym mi rządzić przypadło. Dzisiejszą swą modlitwę kieruję jednak ku tym, wielotysięcznym pożądaniom, jakie zmarły w zapomnieniu, błagając Boga, by nie daremnym był żar, którym paliły serca. Teraz zaś, drodzy bracia, wzywam was, byście przed odejściem spełnili puhar ku czci tego wszystkiego, co przeminęło, ku chwale nie wyjawionych nigdy myśli, nieznanych pożądań i woli, której w czyn się przemienić danem nie było. Jest to pierwszy i ostatni toast, wygłoszony w tem miejscu.
Dał znak, by powstano, a wszyscy wychylili do dna kubki.
Za chwilę rozjaśniło się poważniejsze dziś, niż zwykle oblicze papieża i odpiął od szarfy czerwony kapelusz.
— Korzystając ze sposobności, — dodał — pragnę wobec tak licznego koła przyjaciół nagrodzić godnością kardynalską jednego z najwierniejszych sług Kościoła naszego. Zamierzałem to uczynić od dawna już, mimo że dotąd nie dzierżył on wybitniejszego urzędu. Niechże go wspomaga Najświętsza Panna, by uczynił zaszczyt tej swojej wysokiej godności.
Zwrócił się w bok, a cień jego głowy i wyciągniętej ręki, padł na biodro posągu Wenery.
Ojciec Paviani przyjął na klęczkach kapelusz i ucałował kilkakrotnie rękę Ojca Świętego, który rozglądał się badawczo po gościach. Dostrzegłszy Hansa Alienusa, powiedział:
— Poznaję cię doskonale! Nie zapomniałem onej gry, której nazwy nie pozwoliłem łączyć z imieniem Kościoła. Nie spodziewałem się atoli ujrzeć cię w szatach pielgrzyma, chociaż mój drogi Paviani zawiadomił mnie właśnie o twym zamiarze wędrówki na wschód. Inni chętniej ruszają ku zachodowi. Spodziewam się, drogi synu, że przedewszystkiem spoczniesz u grobu Chrystusa.
— Istnieje — odparł Hans Alienus — grób święty tak wielki, że nie starczy tygodni i miesięcy, by go przemierzyć krokami. Pragnę znijść w rozległe pustynie tego grobu i zanieść pozdrowienie Waszej Swiątobliwości, Sardanapalowi, którego pożądania nie przepadły w zapomnieniu.
Papież uśmiechnął się dobrotliwie, z błyskiem figlarnym w oczach.
— Możesz liczyć zawsze na mą pomoc i ochronę w takim razie! — powiedział. — Najlepiej będzie, gdy zamianuję cię nuncjuszem swoim, z poleceniem zaniesienia mego błogosławieństwa Sardanapalowi w świat podziemny. Przyrzekasz, oczywiście, spełnić sumiennie to zlecenie... nieprawdaż?
Ojciec Święty zdumiał się wielce, gdy Hans Alienus podniósł rękę do gwoździa w nodze Ukrzyżowanego i rzekł głosem tak doniosłym, że zatętnił w przyległych nawet salach:
— Ślubuję to!
Po chwili odparł:
— Chociaż szukasz przeszłości, mój synu, w sercu szkolnej ławie, pobrzęk dzwonów kościelnych, które cię budziły, wspomnienie pierwszych zabawek, różne myśli i nadzieje, jakie cię zajmowały, ...wszystko to zostanie w twym plecaku, choćbyś zaszedł nie wiem jak daleko i gdziekolwiek staniesz, będziesz obcym. Brak zaufania do własnego stulecia, to los najcięższy, jaki podjąć może człowiek. Ten, kto nie ma ojczyzny w wieku, w którym się urodził, jest bezdomnym do śmierci.
Klęczący powstali, rozebrzmiały fletnie, a Hans Alienus stał ciągle jeszcze pod krzyżem. Nie zamienił z nikim słowa i nie słyszał nawet stukania batuty Jasona, wybijającego niecierpliwie takt.
Nagle hałas zbudził śpiącego, rudowłosego mężczyznę. Spoglądał napół przytomnie wokoło, z poza pasma włosów opadłego na oczy, potem zaś chwycił oburącz skraj ławy i wstał. Jakby mu nagle szał pijacki dał jasnowidzenie, wziął ze stołu kubek i cisnął w Hansa. Spadł i potoczył się po czarnym chodniku.
— Twego zdrowia nikt nie wypije! — zawołał głębokim omglonym głosem. — Jesteś krawcem błaznów! Urządziłeś widowisko teatralne, z aktorami i widzami, ale wszystko to nie jest kwiatem, pełnym świeżych soków, co wyrasta na drzewie życia. Jest to sabat duchów w paradnych salach zamku duchów, nie zaś istotny objaw chwili, co płynie. To nie zwycięski okrzyk ducha epoki, który grzmi gromko: — Jam jest! — Duch epoki siedzi dziś w fabryce, pisze i sumuje długie kolumny cyfr na arkuszu papieru. Nie dałeś nam woli i pożądania, jeno pusty łachman odzieży, noszonej ongi przez to, co dziś zamarło już i przeminęło!
Zatoczył się wstecz, padł na ławę, pochylił głowę na piersi i nie rzekłszy słowa, zasnął równie głęboko, jak przedtem.
Hans Alienus stał dalej, pochylony, ściskając jedną ręką trzon krzyża, drugą zaś kapelusz pielgrzymi. Widowisko, na jakie patrzył, nie dało mu tego radosnego zadowolenia, którego wyczekiwał całemi dniami i miesiącami, a słowa pijanego uświadomiły mu jasno własne rozczarowanie. Mimo to jednak, w onej godzinie, gdy był odcięty ze stron wszystkich i napastowany, wyobraźnia jego znajdywała się w stanie takiego upojenia, że radby był rzucić życiu najpłomienniejsze, najczulsze pozdrowienie, z pośród rozwalisk i to wbrew olśnieniu, jakiem go przejął ogrom zniszczenia i niebezpieczeństwa. Uderzyło mu to do głowy silniej, niż wino wypite u papieskiego stołu i z utęsknieniem spoglądał w stronę jutra, zjeżonego przeciwnościami losu.
Puścił krzyż i porzucił bez pożegnania rozjarzony światłem gmach. Czuł się bardziej samotnym i wolnym, niż do tej pory. Nie miał ojczyzny, zwierzchności, uznanego przez epokę poglądu na świat, nie miał wrogów, ni też przyjaciół. Słyszał jeno odgłos własnych kroków i własny widział cień.
Skończyła się uczta, a więźniowie marmuru, starożytne dzieła sztuki stały znowu samotne w parterowych salach Watykanu. Cisnęły do szyb nieruchome oblicza swoje, wyglądając na świat z nieopisaną tęsknotą, zali nie spadł już krzyż z kopuły Św. Piotra, a półksiężyc Diany nie wschodzi zwycięsko ponad pinjowy las na grzbiecie wzgórza.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zabłysnął księżyc w białą noc, zimową,
Niecąc w kaskadach fontann siny płomień,
Zabrzmiały głosy nocnych oszołomień...
Z knajp „Pelambella“, „Greco“ i „Artisti“.
Nad bramą widniał żółty szyld ogromny,
Jak wychylona z kieszeni sutanny
Flaszka Falerna, lub Lacrimae Christi.
———————————
W kawiarni, gdzie żandarm słyszał dobrze
Nocą szwedzkie kwartety,
I na zroszonej szybie sylwetką w skrzydlatym kapeluszu,
Stał cammeriere, z wiszącą szmatą u szyi.
Zresztą pustka. Cammeriere, czy rzymski książe,
Jednaką grozą kawiarni owiany.
Bezbarwny czernią i bielą, niby kredy kawał,
W czarnej wełnianej szmatce teraz się wydawał.
———————————
Weszli dwaj goście obaj jasnowłosi
Spojrzeli wokół i siedli na sofie.
Civis romanus w kurcie z aksamitu,
Ze łzami w oczach co nie osychają,
Głosem, ustawnie drgającym z ekstazy...
Kochał świat cały, już był sobie taki,
A chętnie także zażywał tabaki.
———————————
Drugi — Niemczysko nadzwyczaj uczone,
Germańska jakaś, dziwna stwora boska,
Z pod kołnierzyka ciągle wyłaziła,
Szara koszula, tkana — jegerowska.
Spokojnie kazał sobie podać piwa,
Gardząc napojem skaldów, silnem winem
Napojem Flakków, Epikurejczyków,
I w te rozsądne słowa się odzywa:
— O jakże złudne są nasze marzenia
O miastach włoskich, to jeno baśń złota...
Z ich dostojeństwa nie zostaje cienia!
Trudno żyć w kupie odpadków i błota.
Wieczór, w Wenecji grać kazałem sobie,
Gwiazdy mrugały, barkarola brzmiała,
W tem na kanale ujrzałem przegniłą
Sałatę, oraz szkaradne kocisko,
Bez włosów, zdechłe, co płynęło blisko.
Oto przesłynna jazda przy księżycu,
A gondoliere, co mi grał uroczo,
Brudny cuchnący, był, że aż nie powiem...
Wszystko to razem przenikło mnie mrowiem
chociaż zagrał potem utwór inny,
Rzekłem: Już umarł piękny kraj Korynny,
Dałem mu lira, a potem, u licha,
Z miasta lagunów wyjechałem zcicha!
A Rzym nasz święty, kto się nim zachwyca?
Mówię co widzę. To jest cyrk Barnuma,
Jarmark dzieł sztuki, maskarad stolica.
Reklamą świata roztrąbiony strasznie...
Lecz, choćby nie wiem jak był słynny, szczerze,
Nas, ludzi serjo wszystko to nie bierze.
Mój w aksamity strojny przyjacielu,
Minęła dawnych entuzjastów moda,
Wielbić antyki dziś już niema celu,
Nikt ich nie rzeźbi, bo marmuru szkoda.
Czas nasz zamieni ochotnie paletę
Na chleb z wędzonką i łyk dobry piwa,
Każdy śpi, syna płodzi, robi fetę,
To jest ta chwila bieżąca i żywa.
Księżyc, co świeci nad Montefalkonem
Ujawnia nędzę ludności i kraju,
To też szyderstwem lice ma skrzywione...
Cóż po wawrzynach na wielmożów skroni
I tych, co dzieła stworzyli olbrzymie,
Gdy jeść co niema Włoch w przesławnym Rzymie.
Ród konający gałgankiem się cieszy,
Purpurą nędzy okrywa zazdrośnie,
A w gruncie rzeczy jest plebejem jeno,
Chłopem u pługa, zmarniałym dynastą!
To się ukrywa pod gestem i weną,
Tem kraj jest dzisiaj i cezarów miasto.
———————————
Artysta puszczał wielkie kłęby dymu
I milczał w chmury zatopiony cienie.
— Cóż pan chcesz, — rzecze po chwili — od Rzymu?
Wszak jest to jeno „wczoraj”, to wspomnienie!
Wierz nie wierz, ale to jeno widziadła!
Patrzno uważnie... wszedł teraz gość nowy,
Rzucił na stolik kapelusz paljowy
Duch Torwaldsena siadł tam u zwierciadła.
W około duchy, w poświacie księżyca,
Widna tam stoi papieży kaplica.
To też widziadło, dlatego się dziwię,
Czemu pięściami łomocesz po lirze
I pieśni nowe wygrywasz bez celu
Czarom minionym, mocno, a fałszywie.
———————————
Ha... ha, fantastą jesteś przyjacielu!
Zawołał Niemiec — zowiesz mnie prostakiem,
Papa mnie uczcił również mianem takiem!
Zaprawdę, chociaż genjusz twój niewielki
— Masz jednak serce wewnątrz kamizelki
I godnyś, by cię przykuto do progu
Świętego Piotra, byś po lat tysiącu
Jeszcze świadectwo dawał swemu Bogu.
Ja widzę jeno trupy w Watykanie,
Apollo szczerzy swe bezmyślne oczy,
Jakby się dziwił temu podziwowi,
Co podziwiaczy ciasne pałki mroczy
I czeka, czyli czasem ktoś nie powie:
Jakiż szkaradny jest ten ckliwy chłystek...
———————————
— Nie... nie, — rzekł drugi — podejdź kiedy nocą
Pod gmach piotrowy... a usłyszysz skargę,
Co niby fala opada i wzbiera...
To duchy z żalu skrzydłami łopocą,
Szepcąc: Tu mieszka ten Rzym, co umiera.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tu mieszka Rzym, co umiera! — powtórzyli jeńcy marmuru i zapatrzyli się zdumieni, szeroko rozwartemi, kamiennemi oczyma na miasto wzgórz. — Teraz zapewne spadnie krzyż z olbrzymiej rotundy... Ale któż będzie wielkim zwycięzcą, burzycielem? Jakąż ma postać? Za czasów naszych zwycięzca bywał promienisty, majestatyczny, niby Bacchus, otoczony pijanych radością świtą ludzi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Stary papież, nie mogąc spać tej nocy, stał u okna olbrzymiej fortecy swojej, spoglądając na ulice i pałace. Zasunął wstecz białą czapeczkę, kryjącą wierzch głowy. W ręku trzymał świecznik, ale tak krzywo, skutkiem zadumy, że wosk ściekał kroplami na posadzkę, niby alabastrowe łzy.
— Czemuż, — zawołał z tabakierką w dłoni —
Czemuż czekacie, o jeńcy marmuru,
Na spadek krzyża z kościelnego chóru?
Wszak krzyż was właśnie z grobu dźwignął łona.
Pod moim dachem Wenus się dziś garnie,
Watykan zmienion w antyku trupiarnię.
Tu Pan bezwstydny, nagusieńki stoi,
Z wyjątkiem listka, wszystko jako było...
Listek jest ową tajemniczą siłą,
Liryką wieków średnich, państwo moi.
Jeńcy marmuru, czemuż tak tęskliwie
Patrzycie w lasy pinji na wzgórz szczycie?
Dajcież raz spokój, powiadam prawdziwie,
Nigdy Diany sierpa nie ujrzycie.
Chcecie zwycięzcę znać, co Rzym zadepcze
I krzyże strąci z rotundy olbrzymie?
Oto tam siedzi w fajki gęstym dymie,
Oto tam siedzi on i piwo chłepcze.
To Duch epoki, w koszuli Jaegera,
Ale, zaprawdę... nie zna on litości!
Ku wam też okiem prostaka spoziera,
Strzaska Watykan lecz i wasze kości!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na te słowa papieża zerwał się Hans Alienus, siedzący w kolumnadzie i zawołał:
Taka to będzie przyszłość, ale czyja?
Żali piwosza, żali marzeń zwidu,
Tych marmurowych postaci bez wstydu,
Tych kształtów piękna, co niby wołanie
Zaświatów, wiedzie nas po oceanie.
Dalej, piwoszu, powstań i daj rękę!
Tyś prawdą czasu, kłamstwem dnia, co spłynie,
Jako deszcz jesteś, co żyźni pustynię,
Jako wół ciężki, co wóz wolno toczy.
I za to moją oto przyjm podziękę,
Ale wiedz, iże twoje liche oczy
Nie widzą dali, którą los zasieje
Nasieniem owych kształtów marmurowych,
Nie widzisz tworów, jakie niosą dzieje!
———————————
Zresztą nie kamień ów, nie zimne głazy,
Nie to, co stworzył człowiek w szczytnym trudzie,
Nie to mi bliskie, ale żywi ludzie,
Ale to piękno, które każdy ziści,
Jeżeli zechce w pogodzie i jaśni,
Wolen ślepoty, gniewu, nienawiści
Zechce, by piękni byli bliźni właśni.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W tej chwili posłyszał znużone kroki i na tle cienia pielgrzymiego płaszcza jego, który padł kolumnę, zajaśniała postać dawnej świętej.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Cóż ci z wędrówki w kraj Sardanapala? —
Jeśli z pustemi pójdziesz tam rękoma,
Cały wór musisz zabrać z sobą w drogę
Tego, co wizję mamideł rozpala,
A jeśli skarbów nie posiadasz doma,
Ja ci ochotnie i hojnie pomogę
Musisz siać złotem, rzecz brać wszelką jasno,
Winem się poić i krwią swoją własną.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Hans Alienus podał jej dłoń.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Przejrzałaś do dna całe serce moje,
Nie pragnę skarbów, bo skarb własny daję,
Wizje bezcenne w obce wniosę kraje,
Biesiady, szaty, przepiękne pokoje,
Ulice, miasta, a wszystko wyśnione...
Dla głupców nicość, lecz temu, co władnie
Sztuką urojeń, mocarza koronę
I miecz do ręki nieomylny kładnie.
Chcę uczt, przy których dowcip nie usypia,
Na turń najwyższą powiedź mnie bez drżenia!
Sięgam, gdzie jeno dolecą marzenia,
Gdy spadnę, chciałbym by się wszystko śmiało!
Mam dość odwagi, czekać woli mało.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dawna święta spojrzała, zwróciła rozgoryczone spojrzenie na księżyc i jęła opowiadać o niedoli i męce szarego życia swego. Gdy się zaś dobrze przyjrzała Hansowi i poznała, że wie już, co znaczy cierpienie, zmilkła nagle, wzięła go za rękę i poszli ulicami miasta.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Płynął już chybotliwym statkiem, kiedy wstał dzień. Słuchał skrzypienia rej i wesołego śpiewu załogi. Oddaleni od żon, dzieci i domu radowali się myślą o skarbach przystani, pohulanek i uciesznych żartów, oraz przygód.
Hans Alienus wyglądał lądu. Cóż to za wybrzeże, myślał, cóż to będzie za ściana rzeźbiona wichrami, którą kształtują burze. Nie zapominał o obowiązkach poety, a rzeczywistość była mu bezkształtną jeno materją, którą urabiała myśl jego. Trzeciego dnia zobaczył w mroku błyszczący w dali ląd, w tej samej chwili, kiedy steward postawił przed nim piękną murenę. Niezwłocznie wycisnął z włosów i płaszcza pianę, ujrzał cedry i palmy, a pośród nich świątynię Monte Carlo, owianą słodkiemi akordami Chopina, owo osiedle ostatniego boga, Mamona. Kwitły tam mirty, zieleniały łąki, jakby kędyś, na północy. Hans zawiesił kapelusz na sznurze i w płaszcz pielgrzymi odziany przekroczył próg świątyni. U stołu gry zobaczył siedzącą ponuro dawną boginię. Złoto jęło toczyć się i błyskać przed nim, on zaś zcicha mówił:
O pięknorękie kapłanki Mamona!
Lica z barwiczką, brew ich uczerniona...
Luidor was nęci i przed nim klękacie,
Jak drżące dziecko przy klasztornej kracie.
Bogiem wam, życiem owe żółte złoto,
Przez długie lata modlicie się o to.
Mój Bóg jest inny, włosy jego płoną,
Świat kryje cały skrzydeł swych osłoną.
Szlachectwo jego, to nie trzos dukatów,
Inne ma stroje, innych antenatów...
Upojnym szałem nieustannie tryska,
Tańczy i pląsa dokoła ogniska...
Biegnę ku niemu, róbże miejsce zgrajo!
Ale Mamona słudzy nie puszczają:
— Bilet wziąć trzeba! Daremne wykręty!
— Ileż kosztuje? — Pół miljona renty!
O biedny franku, jakżeś mi dziś marny!
Mniejsza! O życie stawka!... Kolor czarny!
Dukat, to spokój życia,
To kołdra do nakrycia,
To słońce co połyska,
To dziecku jest kołyska...
Mnóż mi się dzisiaj franku,
Płódź dzieci bez ustanku,
Bo taka już ochota,
Chcę ciżmy nosić z złota.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedyż zawody moje wychylą się z duszy na światło słońca? Młodość rozwija skrzydła do lotu, a ząb szczurzy wygryza wokół oczu czarne kręgi. Nie żyję czynem, lecz myślą! Patrzcież, jak dni chwieją się, niby kości, co mają zostać rzucone o najwyższą stawkę... Padły... przegrana! Poglądam ku drzwiom. Ale żelazną zaporę otwiera jeno klucz złoty tym, których los cisnął przypadkowo na pair lub impair. Ja zaś, śniąc, muszę wędrować dalej, jak dotąd. Nie jestem jako żyd, zachłannie tulący złoto w szafie wekslarza. Wędrowcem jestem i jeśli zdążę ostatkiem sił do studni, żył będę... Ale czyż nie zginę z pragnienia i u tej nawet studni...? Czyż mi nie zbraknie wiadra i liny? A ruleta warczy dalej i tańczy zwodniczo migotliwa kulka.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Padł strzał za szybą, żandarma głos słyszę...
Ktoś poszedł znowu w zaświatową ciszę.
Człowiek nieznany legł w nieznanym grobie,
Kurhanu nawet tutaj nie zostawi,
Ani pamięci na świecie po sobie...
Wszystko wokoło bawi się i bawi...
———————————
Śmiejesz się ze mnie bogini mocarna,
Iż chcę żyć górnie, jako tytan młody,
Lecę z własnemi chęciami w zawody,
Wolny od domu, żony i od dzieci,
Rwąc lasy, skały rozbijając w szczęty,
Jak burza, która przed świtaniem leci,
Nieogarniony myślą... nieugięty!
Twoim wszak duchem płonę od młodości!
Teraz mnie wywiedź, niech rozum ocalę!
Wywiedź na pole z przybytku nicości!
Tu, czego pragnę nie dostanę wcale!
Cicho... wybiła właśnie jedenasta...
Służba nakrywa płachtami stół wraży,
Przed bramą czarny tłum co chwila wzrasta,
A każdy złoto swoje skrzętnie waży!
Tu chciałem życie kupić, a od zmory
Wygrałem jeno dzisiaj dwa luidory!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Starucha wstała i powiedziała mu:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nie ufaj szczęściu, nic cię już nie zbawi!
Idź swoją drogą samotniczą dalej!
Bądź zdrów! Spotkamy się gdzieś jeszcze może,
Krocz, jako kroczysz pod prąd życia fali.
Lecz wiedz, że klątwy z ciebie ja nie złożę...
Walcz, ale żadna moc cię nie ocali!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Migotało mu jeszcze przed oczyma złoto. Zrozumiał teraz słowa staruchy, a lepiej jeszcze jej milczenie. Dostrzegł też nowe pułapki i zasadzki. Ale im groźniejsze chmury piętrzyły się nad nim, tem radośniej biło mu serce. Zwrócony do towarzyszki, powiedział:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Porzucam ludzi mej własnej epoki,
Na świat zasłonę rzucam i odchodzę.
W przeszłość daleką zwracam tęskne kroki...
Rumakom woli własnej puszczam wodze!
Biorę ze sobą jeno piękno życia,
Którego żadna nie wydrze potęga,
Bowiem ja dzierżę je już od powicia,
A tam poniosę, gdzie twa dłoń nie sięga!
Kiedyś, w praczasach siedzieli na kolanach ojca, Dionizos i Chrystus. Działo się to w bezmiarach przestrzeni, na niesiężnych szlakach eteru. Dionizos jasnowłosy, o krągłych, dziecięcych pośladkach, wzniósłszy nieśmiało twarzyczkę, drobnemi rączynami gmerał w długiej brodzie ojca i mając pełne usta winogron, jął mówić:
— Powiedże ojcze władający światem,
Któremu służą ludy Marsa rodu,
Przecz twarz obracasz, z jakiego powodu,
Od gwiazdy, która tamtej taka bliska
Tutaj, przed nami niedaleko błyska?
Smutek przysłonił jasne spojrzenie ojca, przenikające gmach wszechświata, zamróz lodowaty przemknął po niem, a skrzydła aniołów zadrżały. Brat-bliźniak, dzieciątko Jezus spojrzało przymilnie na Dionizosa i powiedziało:
— Ta iskra blada która tam się żarzy,
To ziemia. Anioł jednak nawet boży
Imienia tego szepnąć się nie waży.
Ten glob wciąż zmierza do doskonałości,
W męczarniach wzlotów pręży się i sroży,
Lecz ciągle zbacza od szczytnego celu.
Doskonałości nie dosięga progu
I nie wliczony jest do gwiazd niewielu,
Na których mieszkać podoba się Bogu.
Dionizos, nie bardzo tem ździwiony, szepnął żartobliwie w uszko Chrystuska:
— Zaprawdę zawsze już są ludzie tacy,
Choćby jak bogi siedzieli na tronie,
Że zawsze niechęć, złość, przy całej pracy,
Z myśli im tryska i ze serca wionie.
Przyganiać Stwórcy ciągle są gotowi,
Klną ziemię, miasto kochać ją jak trzeba,
Toteż wyruszę tam z naszego nieba,
Wasala bardzo rychło uspokoję,
Ziemskość boskością napełnię po brzegi
I pewny jestem, że choć nie zezwolił,
Ojciec pochwali przedsięwzięcie moje.
Po tych zuchowatych słowach, ulubieniec ludzi i bogów opuścił chyłkiem brata i chociaż droga do ziemi była daleka, szybko ją przebył ten syn boży.... Niebawem usłyszał łoskot młotów i trzaskanie biczów. Był to kamieniołom nad Nilem. Padały olbrzymie głazy. Ujrzał morze Sydonu, żółtemi pokryte żaglami. Zobaczył pochody wielce wojowniczych plemion, ciągnących przez dziewicze lasy, oraz królów barbarzyńskich na bogatych, zaprzężonych wołami wozach. Tuż przed sobą spostrzegł w zamrozie lodów, Tulę, podobną do ośnieżonej, wzdętej wichrem czapeczki. Wokoło jego głowy krążyły ptaki ziemi, o wspaniałem wielobarwnem upierzeniu. Różowo pałała chmurka, podobna flamingowi. Ogarnięty radością młody, piękny bóg zstąpił do plemienia pasterskiego. Na głowę włożył wieniec z winogradu, potem zaś wyrwał rosnący w pobliżu krzak, okryty pękami róż, i rzekł aniołom, przewodnikom swoim:
— Nieścież to prędko do swojego brata,
Tak, aby rosa z liści nie opadła,
I sławcie ziemię, która to wydała,
Ja zaś we wieńcu odtąd będę chodził,
By mnie rozpoznał, patrząc z pośród fałdów
Ojcowej szaty, za mną tu, po ziemi,
Oczyma swemi cicho marzącemi.
Kiedy wśród ciżby ludzi szukał będzie,
Po tym mnie znaku rychło znajdzie wszędzie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Rozbrzmiewają flety i cymbały, słychać łoskot sandałów w ciemni, jakby kolaska uciekała w popłochu. Dalej błękitna fala, zatoczona łukiem wokół podłużnej Krety. Na stokach omglonej Idy pasą się dziki. Cóż za radość nieustanna... Nie milkną oklaski rąk! Oto jedzie Bacchus zaśniony, ciągną go zwolna pantery. Siedzi, chwiejąc się, na beczce, otoczony płonącemi pochodniami, a laska w jego ręku kiwa się na wszystkie strony. Obwisły mu wargi, cap go tryka głową, palcem nogi objął czop beczki, a podpierają go satyry nagiemi ramiony. Na ich wargach piana, w kosmate pośladki tłuką ogony, a we włosach mają wieńce. Koboldy na rozkraczonych nogach, z wydatnemi brzuszkami podnoszą tumany kurzu i oddają płyn koloru wina, który też jako wino spływa w puchary chlipiących starców. Oto pochód kapłanów Bakcha! Kaszlą anapestami! Potrącają ich menady, śmiejąc się, wtykają im między nogi głowy, mając usta pełne roniących sok jagód. Starcy wybuchają śmiechem, krzyczą ze strachu, krząkają, prychają i parskają, jak spragnione wielbłądy pustynne, które ciągną wodę, co spływa im w długie gardziele. Piszę w szale... atrament płonie, litery palą się i łyskają. Oto słowa w czerwonych czapkach! Wyskakują buntowniczo z szeregów i jakby pijane toczą się wprost przez pola.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Poprzez rozchwiane, trzeszczące i łamane gałęzie widać tany! Pochyliwszy grzbiet, jakby pod wiatr, odziana chustą, dmie w róg nimfa siedząca w sklepieniu beczki i drży od chłodnego strumienia wina z Chios, które jej spływa po plecach. Chwyta garść słomy, zapala i szaleńczo biega, niby płonący nietoperz. Słychać jak klaskają bicze rzezańców i widać nowy pochód. Kroczy chwiejnie król o szpakowatych włosach, z obręczą królewską nad jednem uchem. Z tłumu występuje niewolnica, z piersią okrytą lśniącemi klejnotami, i kładzie u stóp jego w purpurowych ciżmach przyrządzone koźlę. Brzeg misy dotyka jego stopy. Król powiada:
— Król, dziecko moje,
Spożywa jadło i napoje
Tak misternie przyrządzone,
Że kto chce brać za żonę
Córkę jego, tron z koroną,
Wpierw nazwać musi potrawę oną.
Usta królewskie podobne były łupinie sodomskiego jabłka, różowej i miękkiej, co kryje ziarna. Sunęły pochodnie, trwały dalej pląsy, a ponad czubami drzew wisiała wygwieżdżona noc.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pędząc przed sobą kozę, objuczoną figami, wkroczył Dionizos pewnego ranka do wielkiego miasta.
Panowały tu proste i surowe obyczaje. Na placu targowym, gdzie stanął, odbywały się właśnie narady starszyzny, dotyczące obostrzenia kar na niewierne, uciekające od mężów swych kobiety.
Bóg spostrzegł już, że nic tak nie działa na młodzież ziemską jak zuchwałe zachowanie, kłótnie i ordynarne słowa. Postanowił pozyskać sobie młodzież.
Zwyczaj nakazywał, by, ile razy odchodził któryś z czcigodnych rajców, całe zebranie wstawało i żegnało go słowami: Niech bogowie strzegą cię w drodze powrotnej!
Gdy w chwilę potem wstał znowu sędziwy człowiek z kamiennej ławy, zawołał Dionizos głośno, wzruszywszy ramionami:
— Niech któryś da kopniaka w pośladek temu staremu gadule.
Nie pożegnano starca jak zwykle i nastała taka cisza, że słychać było szelest skrzydeł przelatujących żórawi. Czcigodni starcy patrzyli na sznurowadła swych sandałów, by ukryć śmiech, wkońcu jednak wybuchnęli młodzi, a radość popłynęła szeroką falą. Zewsząd dolatywało wołanie:
— Tak rzekł Dionizos! Tak mówić zdoła jeno bóg. Poprzedziła go sława. W okrzyku tym jest dźwięk spiżu i siła. Głos innych brzmi niby kruche szkło.
Dano zuchwałemu młodzieńcowi w rękę berło z winogradu, zarzucono łaciatą skórę jelenią na plecy, a nogi przybrano w kosztowne koturny. Wokół placu targowego, wzniesiono posągi marmurowe, będące boskiemi wyobrażeniami pożądań cielesnych. Zjawili się też aktorzy i opowiadacze, ale bóg tego, co ziemskie, miłujący skakaninę taneczną, rytm i wiersze, przemieniał wszystkich umiejących jeno prozą mówić w rodzaj grubych chrabąszczy śmieciarzy, które z trudem wędrowały gromadami po suchym pniu drzewa.
Na wzgórzach zakwitły kępy kwiatów, a witki winorośli przemieniły się w węże!
— Patrzcież! — zawołali Akratos i Edoinos, czyste i łagodne wina, które otrzymały ludzką postać i jęły tańczyć. — Oto bóg rzeczy ziemskich jest zarazem bogiem wyobraźni.
Gdy noc zapadła leżeli wszędzie pijani starcy i młodzieńcy o pokrwawionych czołach, zaś kobiety, biegając jak szalone z wiechciami płonącej słomy, podpalały miasto, budząc wszędy okrzyki strachu i klątwy.
Gdy bóg zauważył, że to co ziemskie nie jest jeszcze zdolne władać samo sobą, skurczyła się twarz jego i zżółkła, niby las liściasty w jesieni.
— Znikomość! — szepnął z westchnieniem. — Pozostańcież mi wierni wy, którzy pożądacie znikomości!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Duszna, błotnista uliczka biegnie pośród okopciałych, ceglanych domów, zniżając się coraz to bardziej, aż do powierzchni Tamizy, nad którą wisi napoły rozpadły, krzywy most. Nigdy nie gra tu słońce wesoło po szybach, o południu jeszcze tleje lampa, a fale szemrzą w szarej mgle. Widać szynk, przytułek marynarza, gdzie szybko topnieją zarobki biedaków, gdzie dzwonią kubki. Siedzi tu kobieta o pomalowanej twarzy i śpiewa, trącając sinemi od zimna palcami struny harfy. Skarży się i błaga molowemi akordami, które toną w śmiechach i rozgwarze, a z zewnątrz w cień skryty stróż porządku zaziera przez dziurkę od klucza. Beczka o złoconej obręczy, opatrzona numerem domu, wisi na ścianie a na niej siedzi zaśniony bóg.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem wyrósł Chrystus na młodzieńca, a nie mogąc dostrzec wśród ciżby ulic i gościńców winogradowego wieńca brata, zstąpił z nieba, chcąc znaleźć zaginionego. W nadziei, że go pozna prędzej, włożył na głowę wieniec róż z przysłanego sobie w darze krzaka. — Niechże kłują ciernie, powiedział sobie — byle mnie poznał brat mój, bliźniak.
Po kilku dniach stanął przed chatą. Drzwi jej były wywalone, na progu leżał pusty, rozbity dzban od wina i siedziała płacząca wieśniaczka. Spytał jej zaraz, czy widziała brata jego.
— Nie znam cię, — wyłkała, ocierając łzy wierzchem dłoni — ale, zaprawdę, nie był bratem miłującego pokój ten, który tędy przejeżdżał na beczce, gdyż porwał mi córkę i zniszczył całe mienie.
— Tak było! — zawołali stojący obok i podnieśli kamienie. — Ale pomścimy to! Przedewszystkiem zaś porozbijamy wszystkie posągi, jakiemi przyozdobiono oślizłą od krwi drogę, którą stąpa.
Chrystus poszedł dalej. Wędrował po całych dniach i latach, nie — mogąc odnaleźć brata. Idąc po wodzie, dotarł raz późnym wieczorem do ciemnych domów Londynu i zatrzymał się przed szynkiem, nadsłuchując harfy.
Zobaczył nad, drzwiami w cieniu pokraczną postać na beczce i wieniec winogradu.
Stał jeszcze chwilę, podnosząc się i opadając wraz z falą, potem zaś wyrwał z wieńca wszystkie róże, tak że zostały jeno kolce, a ciemne krople krwi popłynęły mu po policzkach. — Długo jeszcze — powiedział — muszę trzymać dłoń na tem co ziemskie, zanim sama sobą zawładnąć zdoła.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Legenda owa o bliźniakach-braciach
Niech odtąd ludzi przeraża ze sceny.
Płaszczem okryta i w obłudy masce
Włóczyć się będę wśród tłumów i jęczeć,
A tłum mi nazwę Dawnej Świętej nada.
Podobam sobie w człowieku, co płacze,
Chwiejnie się tocząc jakoby Silemus.
Spieszmy, o siostry, z darami naszemi,
Niech je otrzyma w pełni Hans Alienus.
Chciał jeno czynów, przeto sieć na głowę,
Sieć pytań rzucić bądźmyż mu gotowe.
Niech strawi życie na dumaniu znojnem,
Niech mu widziadłem rzeczywistość będzie...
Pół-bohaterem, a pół-świniopasem
Niech po manowcach podróżuje wszędzie,
Niech na Charona łodzi z nurtem leci
Splądrować Hades, niby skład rupieci.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O świcie stał Hans Alienus samotny na pomoście, mając przed sobą wybrzeże, okryte ciemną oponą mgły. Z głębi jęło coś jęczeć i piszczeć i posłyszał głos dawnej świętej:
— Czemuż uciekasz przed czasem, co płynie?
Czegóż tu szukasz, Hansie Alienusie?
Niedawno byłam z tobą w Pireusie,
Kiedy kroczyła procesja ogromna,
Z mnóstwem kapłanów, chorągwi i dzwonów,
A wszyscy jednym wciąż głosem wołali:
Chrystus zmartwychwstał! Port leżał w oddali.
Pireus, lśniący światełek tysiącem,
Z domów, ołtarzy, leżał, niby wieniec
Na trumnie Grecji....
Gdy zapłacił sternika, dobywszy groszy ze skórzanego worka, wyjął on z świątecznego, obcisłego, haftowanego kaftana światełko barwione purpurą. Dał mu je. Potem ruszył dalej, wołając: Chrystus zmartwychwstał! Czółno jego znikło w falach i pianie. Przy mdłym blasku tego światełka ujrzeliśmy marmurowy posąg Wenery, opakowany słomą i skrępowany linami. Wyglądała jak trup kobiety, jak piękna niewolnica, bezradna i naga, związana przez piratów i porwana. Wówczas pożądałeś wina i pląsów. Dziś niech nam steward poda, co ma najlepszego! Trzeba nam wina z Chios i tamburynu, bo... wszak widzicie, światełko nasze wielkanocne świeci bezwstydnie nagiemu ciału Wenery, pozbawionej osłony pogance. Wynurzyła się ona z gruzu zapomnienia, na świadectwo mężczyznom i kobietom ziemi, by zostać na nowo najwyższą z bogiń.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A morze śpiewało poświstem burzy w masztach i rejach, a krople wody migały po powietrzu, jak chmary złotych muszek:
— Wenus nasza umarła,
Wylejcie w wodę wino,
Rozbijcie tamburino,
Pogaństwa śmierć już starła.
Faun młody był w tych czasach,
Kiedy hulał po lasach,
Dziś to, co stoi pod progiem,
To starzec, który był bogiem.
Westchnęły ulice, place i morze i ty sam westchnąłeś żałośnie, czy z uciechą może: — Chrystus zmartwychwstał!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Starucha odeszła. Świt krzesał swe pierwsze skry światła na szarem kowadle, a od nakrytego stołu płynęło toż samo pozdrowienie, w tych samych słowach: — Chrystus zmartwychwstał!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Alienus spoczywał teraz na miękkich matach Bagdadu. Obok niego, kilku palących fajki murzynów nabierało kukurydziankę palcami, owemi czarnemi widelcami Arabji. Jakiś Grek wyrzucał na bruk piastry, długo mieszając w alabastrowej czarze kości, zachęcając do gry. W podwórzu przysiadła gromadka tancerek ubranych w jaskrawe, lśniące szaty, dzierżąc na kolanach lutnie, zdobne masą perłową. Śpiewały tęsknie ku czci gościa Bagdadu, zadumanego mnicha, z dalekich przybyłego krain:
— Ten olbrzym, patrzcież, przybyły z zachodu,
Żadnej z nas swojem nie uczcił spojrzeniem!
To wielki mocarz, zdolny jedną dłonią
Podnieść cielątko, a cztery mu dzbany
Piwa potrzebne, by zgasić pragnienie.
Jak płótno kijem, tak nas ręką bije,
Ale to bicie przepaja uczuciem,
Że brud wszelaki z duszy nam ucieka
I każda jeno skinienia już czeka,
Chcąc pełnić wolę, gdy objawić raczy.
Oko mu błyszczy jasno, niby woda
Na dnie puharu, głos zaś brzmi radośnie,
Jak skóra bębna, wkoło radość rośnie,
Młodzież się garnie, tego pragnąc jeno,
By mówił dalej bez końca, bez końca.
A on chce odejść kędyś, w dziwne dale,
Nie bacząc uczuć, jakie budzi, wcale,
Niby kłąb dymu, co ledwo zrodzony,
Zaraz na wszystkie rozlata się strony,
Pójdzie i zniknie, jak ludzie bezdomni,
A w obcym kraju, rychło nas zapomni.
Zapomni dłoni, która mu tak mile
Przy miękkiem łożu stawiała nargile,
Wszystko zatonie w niepamięci fali,
A serce jego nam się nie użali.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zbudzony śpiewem kobiet, wyrył Hans Alienus na lasce pątniczej słowa: Złożyłem ślub! — Potem obdarzył hojnie gromadkę pięknych dziewcząt i rzekł:
— O biedne córy świata, który minął,
Którego moje nie tknęły sandały...
Idę w kraj cieniów, co darmo zaginął
Ja, syn tych czasów, co przesyt wydały.
Wszelaka radość, którą dotąd pito,
I wszystkie lampy, co do dzisiaj tliły,
Będą mi w grobach na nowo świeciły,
A wszystkie sistry, skryte w pajęczynę,
Będą mi grały, gdy już „dzisiaj“ minę.
Otworzą mi się bramy miast i grodów,
Które zapadły dawno pod murawę,
Dawno przebrzmiałą rozpocznę zabawę,
Puhary stare znów napełni wino,
Skarby się dla mnie dawne rozpowiną,
Ukryte w skrzyniach i zdobyte krwawo,
Dotrę do chramu starego Hadesu,
A duchy, za mną płynąc korowodem,
Wyrzekną cicho hasło owo samo,
Gdy przed podziemi znajdziemy się bramą:
Ożyjcie znowu, popioły i kości,
Otwórz wrzeciądze, prastara przeszłości!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Żar południa prażył skalne wąwozy, któremi wędrował Hans Alienus ku samotności.
Znurzyła go daleka droga, czoło mu ogorzało, wyrosły długie włosy, niby kobiecie, pół jeno miał flaszki wody, a nie słyszał innego odgłosu prócz skrzypienia piasku pod własną stopą, oraz cichego szmeru muszelek na pielgrzymim płaszczu.
Nie było tu roślin, ni wody, a słup dymu nie świadczył o pobliżu władcy ognia, człowieka. Wędrowca otaczały jeno chaotycznie porozrzucane, żółte bloki skalne, a na ścieżkach piaskowych, biegnących w dale bezkreśne, nie widniał ślad podkowy, ni pazura dzikiego zwierza.
Alienus obejrzał się badawczo i zobaczył nakoniec, pośród dwu kamieni, na ziemi deskę drewnianą, z dużym pierścieniem żelaznym, na której widniał napis:
Tędy umarli idą w przeszłość świata,
W krąg życia, który objęła zatrata.
Stał przez chwilę ogarnięty wahaniem. Otwarł flaszkę i spojrzał pożądliwie na wodę, gdyż cierpiał wielkie pragnienie. Podnosił kilka razy naczynie do ust, wkońcu jednak wylał wodę zwolna na dłonie, jakby je umywał przed jakąś świętą czynnością. Potem pochylił się, ujął pierścień i odsunął deskę w bok.
Znalazł na jej stronie spodniej blady napis, nadgryziony białą pleśnią i trudniejszy do czytania:
Jeśli atoli żywym zejść ci padnie,
Nie mów nikomu skąd przychodzisz ninie.
Gdyż ciemń otoczy cię, jak w grobie, na dnie,
Ciemń, w której wszystko w jedną nicość spłynie.
I będziesz błądził, skazany na wieki,
W samotni, hańbie pośród ludzi wiela...
Ten kraj, tak bliski życiu, a daleki,
Epoce twojej nie da przyjaciela.
Zapalił szczapę smolną, wetkniętą już poprzód za pas, i zszedł ostrożnie po stopniach. Gromada wstrętnych czarnych sępów zerwała się ze skał i jęła zataczać nad nim koła, przecinając chmury dymu pochodni. Długie, żółtawe szyje ptaków, pozbawione piór, wyciągały się ku jego oczom, tak że musiał bronić ich laską pielgrzymią.
Po obu stronach miał kolumny z sękatych, zwęglonych pni sigillarji, mury pokrywał kostkowaty deseń z odciskami gałęzi lepidodendronów, o łuskach jaszczurczych, zaś wiodące coraz to niżej stopnie schodów wykładane były kopalnemi potworami i gadami. Naogół był to świat zamarły, który utracił już posiadanie bytu.
W ciemni posłyszał Alienus nagle jakieś szepty i, wyciągnąwszy pochodnię, zobaczył trzy sklepione kurytarze. U wnijścia do lewego siedzieli trzej mnisi, przysłaniając dłońmi oczy, u prawego siedziała dziewczyna, a przy środkowym nie było nikogo.
— Czy i ty przychodzisz także oskarżać zmarłych? — spytała dziewczyna, patrząc nań chłodno i smutnie. — Czy słyszałeś o naszyjniku, który miałam skraść cesarzowej Faustynie, ja, służebnica jej? To kłamstwo.... proszę, wierz mi. Podczas tej kradzieży siedziałam wraz z innemi służebnemi w przedsionku i przędłam. A mimo to pogłoska rozpełzła się wszędzie, nie dając mi spokoju nawet w krainie zmarłych. Wy, żywi, nie macie wyobrażenia o bezsilnym gniewie, jaki wije się w ziemi, którą przewraca łopata wasza, lub depce stopa. Umarli bronić się nie mogą przeciw jadowitym oskarżeniom, które na nich rzucacie w pismach swych i tradycjach. Wasze dzieła historyczne pełne są zarzutów, których odeprzeć nie mogą już zmilkłe wargi nasze.
— Legenda o tobie, dziewczyno, — odparł Alienus — przeszła już w niepamięć.
Wstała zalana rumieńcem i wybąknęła:
— Mogę tedy spocząć. Nie potrzebuję też owej tabliczki woskowej, jaką dzierżę w dłoni. Dam ci ją w podzięce za radosną wieść. Jak widzisz, oprawiona jest w czerwoną ramkę drewnianą, u której wisi ołówek na srebrnym łańcuszku. Posiada ona tę właściwość, że nieprawda zapisana na niej znika zaraz, jakby starta ręką ducha.
Wziął tabliczkę i przymocował ją łańcuszkiem do sznura, którym był opasany.
— Wolałbym, — powiedział — gdyby ukazywała się na niej sama przez się prawda.
— Prawda — odparła dziewczyna — nie została nigdy jeszcze zapisana przez człowieka. Zaznacza ona jeno swe istnienie przez to, że niweczy kłamstwo.
Zanim mógł zaprzeczyć dziewczynie, wstał jeden z mnichów i rzekł:
— Jesteśmy trzej mnisi, Teofilus, Sergus i Hyginus. Chcieliśmy żywcem dotrzeć do bram raju, który nam się przedstawiał jako osiedle śniegu i purpury, pełne świątyń, na kryształowych opartych kolumnach. Siądź przy nas. Nacóż iść dalej, skoro wyjść poza siebie samego nie zdołasz nigdy. A może wolisz, by cię dziewczyna zaprowadziła w kurytarz poszukiwaczy prawdy? Niedawno słyszeliśmy dolatujący stamtąd spór jałowy i marny na temat koloru pantofli Sardanapala. Czyń, co chcesz. Nie chcemy się atoli okazać gorszymi od tej dziewczyny i obdarzymy cię także. Znam cię, pielgrzymie, a oczy twe błyszczą pożądaniem. Uczyniwszy pociągnięcie dłonią po twych oczach, nadamy ci nadludzką władzę nad krainą cieniów. Będziesz mógł wstrzymać słońce i poruszyć kamienne nogi sfinksów. Nie zapomnij tylko napisu na desce, bo, jeśli zdradzisz swe pochodzenie, władza twa przepadnie. Przychodzisz ze świata zgnilizny, klątwa spoczywa na synach twej epoki, a wirujące nad tobą sępy spodziewają się obfitej uczty tam, skąd przyszedłeś.
Hans Alienus ruszył dalej, ale nie wszedł on w kurytarz mnichów, ani kurytarz pilnowany przez dziewczynę, jeno ruszył w środkowy.
Niebawem błękitnawa światłość zmieszała się z blaskami pochodni, a drogę zastąpiła niegotliwa woda. Na przeciwbyłym brzegu spał przewoźnik obok czółna, do połowy wyciągniętego na brzeg, porosłego biało zielonym mchem. W dali widniały do nieskończoności sale grot, zdobne w pasy stalaktytów, przelśnione błękitnawą, martwą poświatą. Sieć białych korzeni obejmowała skaliste podłoże, a drzewa stały smukłe, sztywne, niby topole, jednak miast korony, każde z nich miało tylko jeden jedyny, zwiędły, brunatny liść palmowy na szczycie. Wokół bezbarwnych pni spały grupy ludzi, z głowami na dłoniach, zaś głowy te przysłaniały chusty. Mech rósł w każdym głębszym fałdzie płaszczów, oraz pomiędzy ich palcami, byli atoli przezroczyści, tak że korzenie i ziemia przeświecała przez ich ciała i szaty.
Hans Alienus przykląkł, zdjął kapelusz pielgrzymi i zawołał przez wodę głosem drżącym od wzruszeniai czci:
— Przewoźniku! Dam ci znacznie więcej niż dwa obole, jeśli spełnisz me życzenie i zawieziesz mnie na święte wybrzeże państwa cieniów.
Przewoźnik zbudził się, a gdy przecierał oczy, mech z palców jego i szat jął odpadać pękami.
— Czegóż to chcesz? — spytał zaspanym, gniewnym głosem. — Wszakże jesteś człowiek żywy, a żywi przekreślili nas, zacząwszy liczyć czas od roku pierwszego. Wróć lepiej na górę i zostaw nas w pokoju.
— Nie przybywam do was jako syn mojej epoki! — odparł Hans Alienus. — Nie chcę badać wody Lety, ni Styksu i rozprawiać o alkaloidach. Przybywam ożywić wasze twarze, napełnić sklepienia Hadesu rozgwarem głosów, oklaskami, dymem ognisk, wonią pieczeni na rożnach i ostrym odorem skórzanych zbroi, mięknących w beczce garbarza. Jeśli nie zechcesz mnie przewieźć, sam spróbuję przedostać się na drugi brzeg.
Napełnił kapelusz pielgrzymi czarną wodą i wychylił ją chciwie, mimo że miała smak niemiły, słodkawy i uderzyła mu do głowy, niby wino palmowe. Zatoczył się, ledwo mogąc ustać na nogach.
Widząc to, skoczył przewoźnik i zawołał głosem tak przenikliwym, że wszystkie cienie zbudził ze snu:
— Nieszczęsny! Do czegóżto doprowadziło cię zuchwalstwo twoje! Niepamięć przeszłości daje czysta woda letejska, ty jednak wypiłeś czarną wodę Styksu, a przezto zachowasz pamięć rzeczy minionych, natomiast wobec teraźniejszości ślepym będziesz. Duch twój zalicza się już do cieniów, ciało zaś życie mieści w sobie. Jeśli wrócisz na świat, będziesz kroczył pośród żywych, jak widmo bezdomne, niezrozumiałe, nie mogące zebrać własnych myśli.
Hans Alienus nie rozumiał już słów przewoźnika, zataczał się, jak pijany, widząc jeno latające nad swą głową czarne ptaki, odbite w martwej wodzie. Nie krzyczały, syczały jeno zcicha, a skrzydła ich wydawały lekki pogwizd.
Czas przetaczał się z głuchym łoskotem wstecz całemi tysiącleciami, niby ciężarowy wóz, co spada po stoku dosiężonego już wzgórza. Słyszał, jak otwierają się groby. Kończyste, gliniane lampki, jakie dają zmarłym, napełniały się ponownie oliwą i ujrzał w kurytarzu mnóstwo połyskujących języczków płomieni. Otoczył go krajobraz odmienny zgoła od tego, jaki opuścił właśnie. Słońce świeciło jaskrawo, tak że musiał na chwilę przysłonić oczy, oswoiwszy się atoli z blaskiem, spostrzegł, że stoi w ogrodzie palmowym, nad brzegiem rzeki. Wokół błękitniały roztocze pastwisk, zaś po falistych wzgórzach wspinały się żółtawe mury wielkiego miasta, przysłonione różową mgłą oddali. Pośrodku miasta sterczała schodowata piramida z lśniącym budynkiem na szczycie, a niebo poranne drżało łyskliwie barwami perłopławu, jak ślimak Arsinoi mokry jeszcze, dobyty przez rybaków z fal Morza Czerwonego.
Hans Alienus rozwarł ramiona, a nad jego obnażoną głową zabłysło słońce dawnych czasów. W uszach rozbrzmiewała mu mowa, zagasła dawno na ustach ludzkich, a w krzewach śpiewały ptaki, które przed tysiącami lat padły od strzał. Dawno zwiędłe kwiaty wznosiły barwne kielichy ponad ruń zmartwychwstałych posiewów, których ziarno niegdyś starte zostało w ręcznych młynkach wieśniaków. Wśród murów tajemniczo obronnego miasta roztrząsali siwi starcy kwestje znikłego świata, zaś ulicą wiedziono pod zielonym baldachimem parę oblubieńców, której potomkowie w setnem pokoleniu byli w grobie, nie zostawiając kostki, ni naparstka popiołu, ni pamięci imienia swego rodu. Pod czterema cyprysami targu rybnego wyklinała kulawa babina swych krewnych temi samemi słowy, jakich używała swego czasu, a w przedsionku wyniosłej świątyni śpiewali wychowankowie szkoły kapłańskiej ten sam ponury hymn, jakim czcili, onejże samej godziny, tego zmartwychwstałego poranka, swe bożyszcze w czasach prastarych.
Hans Alienus rzucił do wody pochodnię, upaloną aż po rękojeść, i w tej chwili szorstki głos obudził go z myśli i radosnego podziwu.
Barczysty, przysadkowaty starzec, z garbatym nosem i sumiastemi brwiami, stał opodal przy wodzie z resztkami glinianego dzbana w ręku. Ubrany jeno w brunatną koszulę, wymachiwał długim, czerwono malowanym prętem, o rękojeści w kształcie chrabąszcza.
— Przekleństwo tobie, o człowiecze nieznany! — wołał, drżąc z gniewu. — Rzuciłeś tuż przede mną tlejącą pochodnię w rzekę, ja zaś przeraziłem się tak, że upuściłem dzban, który właśnie miałem podnieść na głowę. Cóż powiedzą kobiety moje, jak sądzisz? Wiesz chyba, co to są kobiety?
Mężczyzna mówił grubym, niewyraźnym głosem, a słowa jego były niezdarne prostackie, niby trudny do odczytania napis szkolny. Ale Hans osiągnął zaraz zdolność zrozumienia ich i posługiwania się niemi.
— Tak to witasz cudzoziemca wyzwiskami? — powiedział. — Miast tego, mógłbyś, jak przystało uczciwemu człowiekowi, wymienić mi nazwę tego miasta, które budzi mój podziw rozległością murów wielką liczbą zębatych wież swoich.
— Skądże przybywasz, jeśli nie znasz miana miasta, leżącego pośrodku świata? — spytał starzec. — Czyż nie wiesz, że stoisz pod Babilonem? Po muszlach na twym płaszczu poznaję, że jesteś tokarzem skorup ślimaczych, który wykłada meble perłową masą. Ale nie potrafisz, zaiste, naprawić mego stłuczonego dzbana, oraz nie zdołasz zatamować potoku słów kobiet moich.
— Podaj mi przyjazną dłoń, jeśli zdołam doprowadzić twe kobiety do tego, że radować się będą z powodu rozbicia dzbana! — rzekł Alienus ucieszony, że w ciągu paru godzin dotarł do Babilonu przeszłości. — Czy to twój dom tam stoi, przy palmowym ogrodzie?
Starzec potwierdził, a Alienus rzucił kapelusz i laskę, potem zaś, wyrzekając głośno, pobiegł ku chacie, zbudowanej z cegieł suszonych w słońcu i pokrytej giętkiemi, palmowemi gałęźmi.
Otwarto klapę w drewnianych drzwiach i wytknęła głowę stara, poczerniała baba, o twarzy pełnej zmarszczek.
— Stało się wielkie nieszczęście! — jęknął, udając rozpacz i załamując ręce. — Chodź prędko, byśmy razem wzywać mogli ratunku!
— Kłamiesz! — mruknęła baba. — Słyszałam dobrze, że niezdarny i głupkowaty mąż mój rozbił dzban na wodę. Na tem koniec.
W otworze cisnąć się zaczęły teraz trzy dziewczęta, widocznie córki, wołając jedna przez drugą:
— Tak, tak, kłamiesz! Słyszałyśmy, jak ojciec rozbił stary, nędzny dzban. Załóż się, że tak jest, ty, postrzelony wrzaskunie!
— Cześć należy się prawdzie! — zawołał, przytrzymując z zewnątrz drzwi, które chciały otworzyć. — Nie wyjdzie żadna z was, dopóki nie powtórzy: Twierdzę, że to jeno stary, nędzny dzban stłuczony został. Cóż zależy na tym gracie?
Baba i córki zawahały się i wszczęły pomiędzy sobą spór, wkońcu jednak wszystkie cztery powtórzyły słowa Alienusa i zostały wypuszczone.
Były bose i miały jeno białe koszule, wycięte na szyi w klin, obrzeżony niebiesko. Włosy ich zaplecione były w mnóstwo cienkich warkoczy, zaś u każdego zwisała czerwona kulka drewniana, z dzwonkiem.
Matka była otyła i poruszała się zwolna, ale dziewczęta biegały zwinnie, zaś średnia, zgrabniejsza od sióstr, stanęła nad rzeką. Uderzyła się po lędźwiach i wydała przenikliwy okrzyk radości.
— Miałyśmy rację! — zawołała. — To tylko stary, nędzny dzban na wodę! Pewna byłam odrazu, że stanie na naszem.
— Oczywiście! Musiałyśmy mieć słuszność, ty głupi krzykaczu! — zaopinjowała matka, podkreślając swe słowa niegrzecznemi, drwiącemi gestami. Wszystkie cztery zbiły się w gromadkę i krzyczały tak, że im oczy wyłaziły — z orbit.
— Widzisz? — powiedział Hans Alienus, podchodząc do uspokojonego starca. — Urządź zawsze wszystko w ten sposób, by kobiety mogły mieć słuszność, a unikniesz sporów!
— Masz więcej rozumu, niż się zdarza u prostego wykładacza mebli! — rzekł starzec, dotykając pomarszczoną ręką pleców Hansa. — Pierwsza to oznaka mądrości umiejętność postępowania z kobietami, gdyż stanowią połowę świata. Może chcesz zostać u mnie, jako mój niewolnik?
— Nie chcę, ale radbym zostać u ciebie, jako człowiek wolny i pomagać ci w pracy.
Zgodzono się na to i obaj poszli, rozmawiając, ku domowi, za nimi zaś biegły hałaśliwe okrzyki kobiet.
Godziny spędzone w Hadesie, w dusznem powietrzu grot podziemnych, przejęły jednak członki Hansa Alienusa chłodem, którego usunąć nie mogły nawet ciepłe promienie słońca, tak że mu szczękały zęby. Starzec zdjął zeń tedy odzież, zanurzył go aż do piersi w kupie świeżego nawozu wielbłądziego i kazał trzem córkom dotrzymywać mu towarzystwa. Po niejakim oporze usłuchały, pogwarzyły jeszcze o stłuczonym dzbanku, potem zaś przyniosły z chaty miseczkę z kilkoma kulkami i jęły uczyć cudzoziemca gry, zwanej „kamienną perłą”.
Starzec zwał się Abu-Rasak i był tkaczem. Hans Alienus pomagał mu przez cały dzień przy warsztacie, albo pasł jego trzodę, zaś nocą sypiał pod gołem niebem starożytności z matą, miast poduszki, pod głową. Nadeszły żniwa. Ile razy budził się ze snu, dął w róg woli, celem odstraszenia złodziei od koszy, stojących pod chatą i pełnych kiści daktylowych.
Świtaniem musiał wstawać z powodu chłodu i szedł najczęściej na pobliskie wzgórze, gdzie oparłszy twarz na dłoni, spozierał tęsknie ku odległemu miastu, nie zaznaczonemu żadnym połyskiem światła. Dopiero gdy pojaśniało, zwolna występowała schodowata piramida i wielkie mury forteczne, jakby wznoszone co dnia ręką duchów. Kiedyż nadejdzie dla niego, biednego, obcego snycerza ślimaczych muszli, czas wkroczenia do tej bacznie strzeżonej twierdzy z mnóstwem ulic i domów, do której nie dopuszczano nieznanych ludzi?
Wkoło niego spały trzody, po rzece rozbłysłej wschodem słońca sunęły niezliczone, ze skór i wikliny zrobione, krągłe statki, obciążone ludźmi, towarami i ryczącemi osłami. Na widok tego całkiem nowego świata serce jego wzbierało zaciekawieniem i pożądliwością wielką.
Gdy dnia pewnego pomagał tkać Abu-Rasakowi, starzec rzekł zgoła niespodzianie:
— Niedługo już osiągnę wiek zgrzybiały i stosownie do obyczajów mego ludu, chcąc jako człowiek przyzwoity zachować szacunek społeczeństwa, muszę kres położyć własnemu życiu. W tobie znalazłem atoli mądrego i dobrego syna, to też, nie żądając grosza zapłaty, podaruję ci jedną z córek moich.
Hans Alienus spuścił głowę i jął gładzić napięte nici warsztatu.
— Pewnie zauważyłeś już, że u wszystkich, nawet najdostojniejszych kobiet, skóra poniżej kolan jest gruba i łuskowata. Spytałem raz o powód mądrego kapłana, zdumiony tem wielce, gdyż skóra pod kolanem mężczyzny jest równie gładka jak na całem ciele. Odpowiedział, że przeznaczeniem kolan kobiecych jest trzeć się po ziemi. Dlatego to wychowałem córki moje w pokorze dla mężczyzny, a propozycja moja nie powinna cię przerażać. Pojmuję jednak, że tak odrazu nie możesz się zdecydować, bowiem widziałeś jeno ogorzałe od słońca twarze dziewcząt. Jako człek uczciwy nie chcę cię oszukiwać. Ukryj się za warsztat, a ja je tu zawołam i każę im zatańczyć „dziewczynę w kąpieli“. Jeśli zapragniesz najstarszej Samuramat, to wystaw gruby palec przez osnowę tkaniny, jeśli zechcesz średniej, pokaż palec środkowy, a jeśli ci się spodoba ulubienica moja, jedenastoletnia Ahirab, wytknij palec piąty.
Hans Alienus skrył się za warsztat, zrobiony z dwu słupów wysokości człowieka, wbitych w gliniastą ziemię, pośród których wisiał pionowo łańcuch. Abu-Rasak nauczył się sztuki tkania od zręcznych Egipcjan i napinał łańcuch odmiennie, niż jego współziomkowie. Wziął z półki ściennej glinianą fletnię i przywołał córki. Posłyszawszy wezwanie ojca, ustawiły na podłodze misę z kadzidłem, poczem zdjęły koszule i ułożyły je w półkole, naśladując tem brzeg, zaś chłodna podłoga wyobrażała wodę.
Starsze ujęły, tańcząc zwolna, Ahirab za ręce, wiodły ją niby to do rzekomej wody, ile razy atoli dziewczyna dotknęła stopą ziemi, cofała się w takt fletni, drżąc od zimna i nucąc zcicha.
Krągła izba nie miała okien, ale od drzwi płynęła fala gorącej jaśni, rysując na ścianie, w srebrzystym tonie, ciała tanecznic, obficie olejem sezamowym natarte. Pokładły sobie ręce na ramionach, ruszały miękko przegubami i pląsały, osłonione chmurą kadzidlanego dymu. Najstarsza miała wielkie, brunatne sutki i ruchliwe, wężowe lędźwie, za każdym zaś czwartym krokiem uderzała w dłonie.
Abu-Rasak grał, wydąwszy policzki, i zerkał kryjomo ku warsztatowi. Po chwili Hans Alienus wytknął palec wielki, środkowy i mały, a uradowany Abu-Rasak dał córkom znak, by zakończyły pląsy.
— Dość tego, moje dzieci! — powiedział. — Ukryłem tu, za warsztatem, obcego snycerza muszli, by sobie obrał jedną z was, ale z jego znaków widzę, że wisus chce wszystkie trzy naraz.
Dziewczęta zatrzymały się, krzyknęły napoły ze śmiechem, chwyciły koszule i misę z kadzidłem, poczem lekko wybiegły z chaty. Na progu pozostał wypadły z misy kawałek węgla i gasnąc snuł krętą nić dymu.
Hans Alienus wyszedł z ukrycia, a Abu-Rasak ujął go za ramię i powiedział:
— Oddając ci bez zapłaty wszystkie trzy córki, stawiam warunek, byś poślubił również ich matkę. Jest stara i nie chcę jej zostawić bez zaopatrzenia. Służyła mi długo i wiernie.
Wzruszony, krzątał się przy warsztacie i mówił dalej:
— Nie patrz na mnie zpodełba z powodu, że mam jedną tylko, jedyną żonę, choć jestem stary. Uczyniłem to przez oszczędność, chociaż rozumiem, iż plami mnie ta sprawa. Kobieta kocha krótko i obojętnieje rychło, jakżeby tedy mogła odwzajemnić godnie uczucia mężczyzny! Marduk, bóg, przeznaczył mężczyznę na podarek kilku naraz kobietom. Serce jego bije mocniej i jeśli zaślubia w piętnastu latach piętnastolatkę, to w latach trzydziestu jest młody, ona zaś stara. Staje się smutny i budzi w innych wstręt. Jednocześnie ogarnia go uczucie niemęskie, jakaś zniewieściałość, zaś ulicznicy pokazują go sobie palcami. Nieraz wstyd mi było, że jestem takim biednym głupcem. Kogóżby nie zmieszało, gdy zapytany, ile ma żon, musi odpowiedzieć, że jedną tylko i to starą. Prawdę mówiąc, nieraz kryłem prawdę i celem uniknięcia wzgardy, przyznawałem się do kilku. Wszystkiemu, mój drogi, winno ubóstwo!
Hans Alienus zadeptał tlejący jeszcze węgiel i usiadł przy warsztacie, by pomagać starcowi.
— Ile razy spotkam — podjął Abu-Rasak — człowieka o wstrętnej powierzchowności i płochliwem spojrzeniu, który unika ludzi i przesiaduje w domu, powiadam sobie: człowiek ten ma jedną tylko żonę! Przeciwnie, zdybawszy mężczyznę postawnego, silnego, o swobodnem, ujmującem zachowaniu i młodzieńczej, gładkiej twarzy, powiadam sobie: Człowiek ten ma pełno kobiet w domu. Po pewnym czasie znudzą ci się moje córki i dobierzesz sobie inne jeszcze żony. Mając środki, uczynisz to niezawodnie! Mówiąc szczerze, zarządziłem ten taniec, by wypróbować twą mądrość.
Następnych dni wszyscy dumali tajemnie, czy starzec zamierza rychło umrzeć. Córki, oraz cudzoziemski tokarz muszli obserwowali się zdala, czyniąc sobie wzajem drobne przysługi w pracy. Ale skończyła się jesień, chłód zimowy jął mrozić nocą kwiaty, oni zaś ciągle czekali i wkońcu nawykli do tego.
Najstarsza, Samuramat, była barczysta i pulchna, ale mrukliwa i głupia. Spoglądała z boku na rzeźbiarza muszli, gdy ją jednak zagadnął, nie umiała jak należy odpowiedzieć. Mimo to jej krągła twarz miała rysy najdoskonalsze i najpowabniejsze z wszystkich trzech, a ruchy odznaczały się wielkim urokiem.
Średnia, Girgil, miała najbielsze zęby i śmiała się najdźwięczniej. To też śmiała się i gadała bezustanku.
Przed chatą stały dwie stągwie, w których farbowano przędzę na czerwono i niebiesko. Wieczorem dobywał Hans i trzy dziewczęta pasma przędzy z farby, wyżymali je i rozwieszali, by oschły, a w robocie tej najdzielniejszą bywała zawsze Girgil. Przędzę musiano suszyć nocami, by kolory nie zblakły od słońca, to też nieraz pracowali długo po zachodzie. Hans i Girgil dobywali zawsze te same pasma przędzy ze stągwi, wykręcali je wspólnie, a myjąc ręce z farby w stawie, zwierzali się sobie szeptem z pragnienia, by starzec raz już zeszedł z tego świata.
Najmłodsza, Ahirab, była smukła, poważna, miała ostre rysy i błękitnawo bladą cerę. Śmiała się z tego jeno, co drugim sprawiało przykrość, śmiech jej był lodowaty, przenikliwy, i błyskała przytem okrutnie oczyma. Miała w sobie coś dzikiego, złowrogiego, tak że, idąc o zachodzie po stoku wzgórza z ociekającemi czerwienią pasmami przędzy, wyglądała niby anioł mordu. Będąc czasem sam na sam z cudzoziemskim rzeźbiarzem, przemawiała gwałtownie, namiętnie i olśniewała go wielkiemi, ponuremi oczyma, za zbliżeniem się jednak sióstr przybierała pozory chłodu i obracała się doń plecami.
Pewnego wieczora schwytał płaską, podłużną rybę i podał ją jej, gdy stanęli u stągwi. W jednej chwili wpadła w taki gniew, że chwyciła powalanemi farbą dłońmi siekierę, leżącą na ziemi, i potrząsając nią oraz odtrącając stopą rybę, krzyknęła:
— Jak śmiesz dawać mi nieczyste zwierzę!
Wyrwał jej siekierę i szepnął, że da jej nierównie lepsze rzeczy, gdy tylko ojciec zakończy życie, poczem obiecał, iż zaczną sobie żyć wesoło i dostatnio.
— Nie myślę dzielić się z innemi! — odparła. — Chcę widzieć tutaj, pod mą stopą, kark twój!
Wskazała swą stopę i tupnęła w glinianą podłogę.
Siostry ogarnął strach i udały, że nie słyszą, mimo, iż stały tuż obok, przy drugiej stągwi.
Czasem, po pracy całodziennej, szedł starzec, rzeźki i rozmowny na wzgórza, by zobaczyć swe trzody. W młodości odbył wędrówkę z kobietami swemi, oraz pięciu wielbłądami, które niosły tkane maty, przez Arabję i dolinę Nilu. Podczas podróży przyszły na świat dwie jego córki, stąd też najmłodsza miała imię obce, nieznane przedtem w Babilonie. Idąc tak, brał zwykle za rękę cudzoziemca i udzielał mu mądrych rad.
— Pożycz mi twej tabliczki woskowej! — rzekł pewnego dnia. — Chcę tam zapisać prawdziwe pragnienie życia.
Stanęli obok trzody czarnych świń, z śmiesznemi uszami, sterczącemi kłami i nosami tępemi, które stanowią szlachecką cechę świń. Trzoda spała w słońcu.
— Nadejdzie dzień, — powiedział stary tkacz — kiedy ludzie, znużeni rozgwarem miast i pustemi objaśnieniami mędrców, wspomną z żalem o radości pasterzy, śpiących pośrodku świń swoich.
Mówiąc to, narysował na tabliczce tańczącą świnię.
— Czy spotykałeś często w życiu ten siwawy, czerwonawy, fałdzisty kark? — spytał.
Gdy jednak skończył rysować, obraz znikł, jak starty niewidzialną dłonią.
Zmarszczył czoło, oddał tabliczkę i zawołał szorstko:
— Twój wosk kłamie!
Hans Alienus zmilczał.
— Gdyby świnie mogły słyszeć dźwięki lutni Sardanapala, oraz widzieć szafiry czapki jego, — pomyślał — przepadłby spokój ich ducha. Z małych oczek kapałyby w noce księżycowe łzy, układałyby wiersze, a po kuźniach sporządzały morderczą broń. Świnie przemieniłyby się w Sardanapalów.
Przez następne tygodnie siadywał Abu Rasak samotny, milczący na progu. Starzał się szybko i rzadko już teraz dolatywał z chaty miarowy łoskot warsztatu tkackiego.
Pewnego ranka oświadczył, że postanowił umrzeć śmiercią głodową.
W towarzystwie swego gościa i całej rodziny poszedł do rzeki, umył się, potem zaś wrócił do chaty, gdzie kobiety przysposobiły ucztę. Zrazu wszyscy milczeli. Gdy jednak wypito kolejkę bezbarwnego, śluzowatego płynu, poweselał Abu-Rasak i jął opowiadać przygody łowieckie z czasów młodości, oraz dał opis wielkiego pożaru, który przed wielu laty pochłonął trzecią część miasta.
Po skończeniu uczty przyniosły kobiety na plecąch potrzebną ilość suszonych w słońcu cegieł, wyszły i legły przed chatą z twarzami na ziemi, zaś Abu-Rasak, zostawszy sam, jął zamurowywać drzwi domu, który sam wystawił.
Kładł starannie cegłę na cegle, zalepiając szpary mokrą gliną. Gdy pozostał jeno jeden jeszcze otwór, usłyszano, że szuka czegoś omackiem na półce ściennej. Po chwili wrócił i wytknął na zewnątrz niebieski worek.
— Mam wielki grzech na sumieniu! — powiedział — Przez całe życie byłem skąpcem. W tym ubogim w drzewa i owoce kraju, dawał mój ogród palmowy duże dochody, a ten worek pełny jest złotych monet. Są one teraz własnością cudzoziemca, snycerza muszli ślimaczych. Niedługo, skutkiem mej śmierci, całe obejście tej chaty stanie się nieczyste, przeto weźcie osła i jedźcie do miasta.
Znikł w głębi, ale po chwili wystawił znowu mały woreczek skórzany, dał go Hansowi i rzekł:
— Są tam jeno dwie jagody morwowe, ale kapłan je poświęcił. Jak długo będzie ktoś nosił przy sobie ten woreczek, nie wiedząc co zawiera, pozostanie twym przyjacielem, otwarłszy go jednak, zmieni się we wroga.
Przez chwilę jeszcze widziano w ciemności jego ręce, potem zaś zatkany został ostatni otwór i mur skończony.
Abu-Rasak siedział we wnętrzu, czekając śmierci, która go zawiedzie do przodków.
Wstała teraz z ziemi wdowa i pozatykała wokół chaty suche gałęzie, na znak, że miejsce to jest nieczyste, potem zaś dała znak odejścia.
Około południa ruszył Hans Alienus w stronę tajemniczego miasta, otoczony swemi kobietami, wiodąc osła, na którym jechała staruszka. Przystawał na każdem wzgórzu i, osłaniając dłonią oczy, patrzył na wyraźniejsze coraz wieże, mury świątyń i wąskie schodowe piramidy. Miał teraz zaspokoić zdawna żywioną tęsknotę, wkroczyć w ulice tego miasta i spojrzeć przez jego bramy.
Byli już tak blisko, że dostrzegał smołę ziemną, pokrywającą cegły murów obronnych. Nagle spotkali korowód stu obszarpanych jeńców wojennych, ciągnących na drewnianych kółkach wykutego z kamienia sfinksa. Potwór leżał bokiem, uwieńczony gałęźmi cyprysowemi, na nim zaś siedział chłopak grający na fletni, machający brunatnemi nogami, tuż przy ludzkiej twarzy skrzydlatego kolosu. Poza chłopcem stał oparty o niego kierownik i dawał rozkazy, dmąc w wielką, metalową tubę.
Poświęcony ofiarą krwawą, kamienny posąg wiódł na miejsce przeznaczenia kapłan, jadący w trzęsącej, pozłocistej kolasie dwukonnej. Głowę okrywała mu biała zasłona z srebrnemi dzwonkami po końcach, o czerwono brzeżonych otworach na oczy. Na piersi spływała mu szata z bisioru, haftowana w płomyki i znaki gwiezdne, zaś na kolanach trzymała ta zagadkowa postać kielich z żółtego szkła, w którym łyskało światełko. Za siedzeniem pojazdu stał chłopiec z wielkim, obszytym frendzlą, żółtym parasolem, zaś tuż przy kołach, tnących głębokie koleje, kroczył służący w żółtej koszuli.
Kapłan spojrzał błyszczącemi oczyma zakrytej twarzy na Hansa Alienusa i szepnął coś służącemu, który doń zaraz przystąpił.
— O zazdrości godny cudzoziemcze! — rzekł doń. — Łaska Bela spoczywa na tobie! Pan mój zawiadamia cię, że najmłodsza z twych towarzyszek znalazła upodobanie w oczach Najwyższego, który schodzi z niebios ku córom ziemi. Wykąp ją, namaść jej ciało i włosy wonnościami i zawiedź o zachodzie słońca do świątyni. Tam, na szczycie wzniesionej ku czci Bela piramidzie, spędzi z bogiem noc na łożu złotem, usłanem miękko, które czeka zawsze dziewice wybrane. Rano otrzyma bogaty podarek i zostanie ci zwróconą.
Służący odszedł, nie czekając odpowiedzi, ale zaledwo Hans Alienus wydostał się z tłoku ciągnących posąg, otoczyło go dziesięciu jezdnych. Suknie ich były podarte, a pod płaszczami skrywali wyraźnie broń. Przywodził im Etjopijczyk ze znakiem niewolnictwa, trzema bliznami na policzku. Uderzył Hansa poufale po ramieniu i rzekł:
— Zaprawdę, zbyt biedny jesteś, człecze, by włóczyć z sobą tak piękne dziewki! Sprzedaj mi je za dobrą cenę. Szczerze mówiąc, sam wielki Sardanapal wysłał mnie w tę buntowniczą okolicę, po owoce do swego żywego sadu. Nie namyślaj się, jeśliś mądry!
— Nie handluję żywym towarem i nie chcę być napastowany co krok z powodu mych kobiet! — odparł Hans, podnosząc groźnie laskę pielgrzymią.
W tej chwili zarzucono mu z tyłu płaszcz na głowę i ściśnięto tak koło szyi, że mu zamigotały w oczach gwiazdy i padł na ziemię. Girgil pomogła mu zdjąć zasłonę, nie szczędząc tajemnych pieszczot, ale jednocześnie usłyszał przenikliwy krzyk i, odsłoniwszy oczy, zobaczył, jak Etjopijczyk mknie, unosząc przed sobą, na siodle, Ahirab, i śmieje się szyderczo.
Jezdni minęli w szalonym galopie rów forteczny wzdłuż murów i niebawem ucichł tętent niekutych ich koni.
Hans Alienus złamał na kolanie laskę pielgrzymią, objął dłońmi skronie i wykrzyknął donośnie:
— Czemuż straciłem ją właśnie, która mi była nad was wszystkie!
Potem poszedł dalej, wraz z szepcącemi trwożnie kobietami, przekroczył otwartą naścieżaj, kutą żelazem bramę, na której łuku widniał napis klinowem pismem, wieszczący iż tu, ponad głowami wędrowców, pogrzebioną została królowa.
Dotknął stopą nieskończenie długich, prostych ulic miasta cieniów, gdzie kotłowały tłumy mieszkańców, pomiędzy ogrodami, a mnóstwem niskich, ceglanych domów bez okien. Mężczyźni w białych koszulach i płaszczach kroczyli uroczyście, oparci na laskach o złotych rękojeściach, wyobrażających ptaki, owoce, lub kwiaty. Podobnie, jak każdy człowiek ma odmienny głos, tak i miasto każde posiada swój szczególny organ, tutaj zaś pukały i skrzypiały nieustannie wędrujące laski.
— O, wy bezsilni! — pomyślał Hans Alienus ponuro, torując sobie drogę. — Gniew i smutek wlewacie mi w serce, nie wiedząc zgoła, że moja to jeno wola, i to na czas krótki, dobyła was z zapomnianych dawno grobów. Jak się gasi lampę, mogę was pogrążyć w ciemności, bez pomocy czarodziejów waszych, jedynie potęgą własnej woli. Jestem wszechpotężnym bogiem w świecie, w który zszedłem. Dam wam odczuć ostrogi moje, mimo że was kocham i nie obudziłem was na cierpienie, ale ku zbudowaniu państwa piękna.
Po godzinnej przeszło wędrówce, dotarli do rzeki. Ujęta była w szerokie, kamienne łożysko, z pobrzeżami zatłoczonemi ludźmi, którzy handlowali zapamiętale, tuż przy krągłych, podobnych sitom, łozowych okrętach, leżących na wodzie.
Przez rzekę wiódł most o ostro wyciętych filarach, a pośrodku tej szerokiej ulicy widniała świątynia Bel-Marduka, skąpana górą w słońcu, co zalewało schody piramidy i maleńką budowlę na szczycie, dołem zaś zapadła w gęsty cień.
Gładkie, zwaliste pilastry wejścia głównego obwieszone były od podstawy po dach włóczniami, krągłemi tarczami, łukami i zbrojami wszelkiego rodzaju, które słońce i deszcz okryły rdzą i poczerniły. Wisiały tu również na hakach laski i postrzępiona odzież, tak że cały ten bok świątyni przypominał skład tandeciarza. W dwu czarach alabastrowych, wysokości człowieka, płonęło żywiczne kadzidło, snując żółty dym, zaś z pośrodka świątyni wiodły w prostej linji schody na pierwszą terasę dominującej nad całem miastem piramidy. Na każdym siódmym stopniu stały sztywne, skrzydlate sfinksy, o brodatych, kamiennych twarzach i płaskich, nie widzących nic, oczach. Na szczycie piramidy połyskiwała owa świątyńka, w której co nocy czuwała samotna dziewica. Każda, różnobarwną emalją pokryta ściana terasy, spoczywała na barkach skrzydlatych lwów, byków i ludzkich postaci. Wszystko to wznieśli, pod razami bicza, niezliczeni jeńcy wojenni i niewolnicy. Hans Alienus patrzył zdumiony na ten chaos dziwacznych utworów, bastardów człowieka i zwierząt, zrodzonych w przeraźnych bólach religijnych doktryn, których niejasne kształty błyskały mglisto, niby płody kotła czarownicy.
Otoczony swemi młodemi kobietami, siadł na pierwszym stopniu, zaś stara zasnęła tymczasem na ośle ze znużenia. Daremnie próbowała Girgil zwrócić jego uwagę na siebie, nie baczył nawet jej przychlebnej ręki, strzepującej pył z kołnierza jego płaszcza. Siedział pogrążony w myślach.
O zachodzie słońca, plac przed swiątynią zapełnił się ludźmi, oraz wędrowcami, z laskami o rękojeściach lilij, róż i ptaków. Słońce zstępowało coraz niżej, gdy zaś legło na poziomie ulicy, wiodącej poza mostem w dal nieskończoną, wszyscy zwrócili na świątynię spojrzenie.
Kapłani Bel-Marduka jęli zstępować parami ze schodów pierwszej terasy. Szli z twarzami zasłoniętemi, przybrani w złociste szaty, na których wyszyte były płomyki czerwoną przędzą, oraz znaki gwiezdne. Każdy niósł szklanny kielich z płonącem światełkiem. Poprzedzali ich dwaj rzezańcy, jeno skórą koźlą opasani, z harfą czterokątną, złoconą, o strunach poprzecznie naciągniętych. Tuż za harfą kroczył nagi, chorowity jakby, żółtawo blady, chudy chłopiec, z wieńcem mirtowym we włosach. Wznosząc chude ramiona, dotykał wielkiemi wskazującemi palcami strun, a rzewne, smutne dźwięki, wraz z pobrzękiem srebrnych dzwonków kapłańskich, przepajały ciszę.
Na wieszadle, o erotycznych kształtach, przymocowana była u stóp schodów metalowa tarcza z młotkiem na łańcuchu. Stali przy niej kapłani, a nagi chłopiec uderzył w nią przeraźliwie w chwili, gdy słońce zapadło za skraj ulicy. Tysiące widzów padło natychmiast na kolana, a laski zadudniły i zaskrzypiały rozgłośnie.
Z drzwi bocznych wyszło siedem dziewic bosonogich, bez klejnotów, przybranych w białe szaty, i stanęły, czekając rozkazu kapłana, który miał jedną z nich wezwać na szczyt piramidy, celem dopełnienia nocnego obrzędu.
W tej chwili wstał Hans Alienus, i chcąc, by go lepiej widziano, wszedł na cokół jednego z sfinksów, który, płonąc purpurą zachodu, rzucał niebieski cień wzniesionych, kamiennych skrzydeł na szeregi kapłanów. Pamiętny niepięknego kroju swych szat pielgrzymich, zrzucił z ramion płaszcz, tak że zwisł na samym jeno sznurze pasa, odsłaniając piersi i plecy. Ciemno czerwonem światłem oblana twarz jego nie przypominała teraz zwyczajnego śmiertelnika. Rysy nabrały sfinksowej tajemniczości, a powiew wiatru stłoczył ku ziemi kadzidlane dymy i rozwiał na boki jego długie, jakby kobiece włosy. Podniósłszy nagie ramiona, jął mówić do ludu głosem, co grzmiał ponad tysiącami głów i szedł falą daleko, ku tłumom, klęczącym aż na moście.
— Nie widzę powodu oddawania czci siłom przyrody, pragnąłbym atoli składać w świątyni hołd radości życia. Atoli przystoi, by cudzoziemiec, prosty tokarz muszli, uznał nad sobą prawo i obyczaj kraju, w którym znalazł ochronę. Słuchajcież tedy! Bóg wasz obrał sobie jedną z żon moich, która była jeszcze dziewicą.
Tu przerwał mu oschły głos z dołu, który zawołał ku wielkiej radości tłumu:
— Acha! Żony jego są dziewicami! Odpędźcież tego człowieka! Niech nie przeszkadza kapłanom!
Ale Hans Alienus mówił dalej:
— Banda rabusiów, wysłana przez Sardanapala z Niniwy, skradła mi ją tuż pod murami miasta. Przezto Niniwa uczyniła wam ponowną krzywdę i splugawiła bóstwo wasze! Kwiat waszej młodzi poległ w walce z Niniwą. Ale przez dwa lata ta siedziba zgnilizny wytrzymywała obiężenie, gdyż Sardanapal zrzucał raz po raz szaty kobiece i dosiadał wojennego wozu. Dzisiejszej nocy jeszcze zgromadźcie broń i rynsztunek, ja zaś wyruszę o świcie, wprowadzę was do Niniwy i cudami swemi pomszczę waszego boga i samego siebie!
Trędowaty, okryty łachmanami starzec, klęczący pod schodami, uderzył kulami, jakby bił oklaski i zawołał szyderczo:
— Jeśli umiesz działać cuda, to wstrzymaj słońce!
Nie spuszczając wzniesionych ramion, wbił Hans Alienus oczy w tarcz słoneczną, której skrawek błyszczał jeszcze na ziemi. Głowy wszystkich zwróciły się w tym kierunku. Starcy i młodzieńcy jęli spinać się po ścianach świątyni, przy pomocy zawieszonych tu zbroi i szat, które spadały z trzaskiem z haków, kobiety podnosiły dzieci, przeciskały się między kapłanami i wrzeszczały, ogarnione niewysłowioną ciekawością i strachem. Nie było już słychać nikogo w rozgwarze krzyczących i stukaniu lasek. Napływały coraz to nowe fale widzów, a uwaga wszystkich przykuta była do jednego punktu, do tarczy słońca, które przestało zniżać się i trwało pośród ostatnich domów ulicy nieruchome, świecąc na ziemi złotym grzebieniem, niby stos płomienia.
Na znak kapłana uderzył nagi chłopiec po raz drugi w metalową płytę, ale wzburzone tłumy nie dały się już opanować, ni uśmierzyć sługom Bel-Marduka. Rzucono się, nie zważając na głos płyty, przerwano korowód kapłanów i fala popłynęła na schody. Coraz wyżej i wyżej szła, aż wreszcie na drugiej i trzeciej terasie zaroiło się pomiędzy sfinksami od ciekawych. Na dachach okrętów, na murach ogrodowych, wszędzie pełno było mężczyzn i kobiet, zapatrzonych w słońce i przysłaniających dłońmi oczy. Sądzili, że ulegli złudzeniu, że lada moment słońce zniknie, a oszust zostanie ze wzgardą odpędzony precz. Ale skraj płomiennej tarczy leżał bez ruchu na ziemi, jakby skamieniały, nie od modłów, czy formułek czarodziejskich, jeno przykuty do miejsca wolą półnagiego cudzoziemca.
Wkońcu arcykapłan Bel-Marduka, drżący ze strachu, ugiął kolano przed Hansem Alienusem i rzekł:
— Widzimy, że nie jesteś, o panie, jako każdy z nas, śmiertelnych! Postaw tedy stopę na karku moim i rozkazuj! Wy zaś, dziewice słońca, idźcie do świątyni i przynieście starą skrzynię z klejnotami i zbroją królewskiego małżonka Semiramidy, albowiem cudzoziemiec ów przybył do nas poto, by nosić odzież władcy.
Siedem dziewic znikło za kotarą, słoniącą wnętrze świątyni, gdzie stał również, przykryty oponą posąg bóstwa, i po chwili wróciły zziajane, wlokąc z trudem dużą skrzynię z drzewa santałowego. Otwarto ją, Hans Alienus postawił prawą stopę na karku arcykapłana, a potem zdjęto zeń szaty pielgrzymie i dano słoniący szyję kolet z niegarbowanej skóry. Nałożono potem przecudnie cyzelowane nagolenniki z ciemnego srebra, opasano pierś jego pancerzem, pośrodku którego widniało wykrzywione ludzkie oblicze, z szmaragdowemi oczyma, zaś na przedramię i przegub ręki włożono złote obręcze, od starości pokryte sinemi plamami, a zdobne w lśniące węże i festony liści palmowych. Nakoniec, wdziano mu na nogi półdługie buty ze złotogłowiu, o miękkich podeszwach skórzanych, a na głowę kończysty hełm, podobny do ula, upstrzony pszczołami z łyskliwych klejnotów. W ul taki nauczył ongiś wieśniaków zbierać miód wędrowny bóg, Dionizos.
Gdy ukończono przystrajanie, Hans Alienus przemówił ponownie do ludu:
— Bracia! Długa walka o piękno, o szlachetne kształty ciała, amfory, dywany, sfinksy i wspaniałe gmachy uczyniła was, z dzikusów, ludźmi kultury, ale nie zaniedbujcie przezto sztuki bawienia się. Wierzcież mi... słynni mężczyźni i kobiety, których nazwiska widnieją na ścianach tej świątyni, bawili się,... bawili z promienną swawolą, o której wy, mieszczuchy dobroduszne, przybliżonego nawet nie macie wyobrażenia. Zabawa ich dochodziła do szału upojenia! Igrali z dolą świata, rzucali sobie tronami i ludami, a w chwilach pijanego zuchwalstwa palili i mordowali z fantazji. Świat współczesny zawdzięcza im bezcenne, rzeźwe godziny niepokoju, radosne wieczory po dniach spędzonych w grozie niebezpieczeństwa, oraz bezmiar żywej radości i cierpkiego, aromatycznego strachu. W setki setek lat poźniej siadywali ludzie pospołu i przeżywali przepiękne godziny drżączki, jaką budziło w nich opowiadanie przygód i kolei życia tych ludzi. Jeśli atoli raduje nas słuchanie o tej zabawie, ileż więcej dałaby nam zabawa sama! Pastuszek, pilnujący na wzgórzu trzody ojca swego, spogląda na wielkie miasto i uczuwa pragnienie, by zostać jego królem, posiąść rozliczne, piękne zamki i dużo kobiet. O ile ma lotny umysł i zwinne ciało, potrafi sobie urządzić tę zabawkę. Nie powiedzie mu się może... w takim razie przybitą zostanie na bramie ścięta jego głowa. I cóż stąd. Utrata głowy, to bezbolesna, cudowna śmierć z bajki, dająca pole do rozwinięcia najrozmaitszych zdolności ducha, siły i odporności. Stokroć gorszą jest śmierć mieszczucha na łożu boleści, wśród szpecących i poniżających mąk choroby. Zacznijmyż tedy zabawę, jakiej nie zapisały dotąd chyba roczniki dziejów!
Chciał mówić dłużej jeszcze, ale nie mógł przekrzyczeć ogólnego rozgwaru. Nawet stojący najbliżej widzieli jeno ruszające się usta jego, słów zaś nie słyszeli.
Z domów i hal wleczono broń i rynsztunek wszelaki. Czyszczono sztukę po sztuce, sławiąc wszystko, lub ganiąc w przesadnych wyrazach. Przyprowadzono małe, żółte koniki, o przystrzyżonych grzywach. Ładowano na oporne, mruczące wielbłądy zapasy jadła, a na muły wiklinę i skóry, potrzebne dla budowy statków, mających przewieźć, przez tamujące drogę rzeki, całą tę, nagle zebraną, z ulic Babilonu wyrosłą armję. Wszystkie dzielnice olbrzymiego, nieogarnionego miasta czuwały onej pamiętnej nocy, kiedy to słońce leżało, jarząc się i dymiąc na horyzoncie, niby wielkie ognisko i śląc czerwone promienie wzdłuż domów i murów ogrodowych, aż do terasy świątyni Bela, gdzie nie odprawiała obrzędu żadna dziewica słońca. Przerażeni tym cudem natury, składali liczni ojcowie rodzin tajemnie, po ogrodach swych, młode, ssące jeszcze koźlęta. Nad dachami bezsennych domów krążyły, jak w dzień, niespokojne ptaki, a po rozłogach pastwisk biegały, parskając, trzody.
Plac przed świątynią wyglądał jak obóz wojenny. Kapłani zauważyłi, że przybrany wspaniale Hans Alienus stoi ciągle jeszcze u stóp sfinksa, usiłując raz po raz dojść do głosu, przeto polecili uderzyć ponownie w metalową płytę i na ten dźwięk nastała chwilowo taka cisza, że słychać było szmer rzeki:
Alienus rzekł:
— Na widok starej, wypróbowanej broni ogarnęła was pewność zwycięstwa, o bracia! Jeśli atoli należycie sądzę, to Niniwy nie zdobędziemy temi narzędziami mordu. Zgromadźcież broń pośrodku placu i zdajcie pieczę nad nią starszym kobietom. Jeno tarcze zatrzymajcie dla obrony przed strzałami, miast mieczów atoli ujmijcież w dłonie świeże gałęzie palmowe. Przynieście też z domów i świątyń narzędzia muzyczne, piękne dzbany, misy, kadzielnice i kobierce, pozatem zaś uwijcie, jak można najwięcej wieńców mirtowych. Ruszą też z wojownikami w pole najpiękniejsze żony i córki. Tak uzbrojonym, o ile znam Sardanapala, nic się oprzeć nie zdoła.
Chciał mówić dalej, ale przygłuszył go hałas większy jeszcze. Kilku starców usiłowało mu się sprzeciwić, wzruszali też pogardliwie ramionami, ale młodzi i kobiety stanęli po jego stronie, ukazując słońce jako widomy znak potęgi cudzoziemca.
Bosonodzy chłopcy z wyostrzonemi sierpami wchodzili po ogrodach na palmy i zaściełali ziemię tysiącami palczastych liści, z których wiele zawisało też na murach. Wszystkie krzewy mirtowe zamieniły się w kępki suchych badyli, zaś z dobrze zamkniętych skrytek dobyto naczynia zdobne, od pokoleń całych nie używane. Plac przed świątynią, błyszczący w czerwonej poświacie cudem przybitego północnego słońca, zasypany został dosłownie bronią, narzędziami muzycznemi, dzbanami, kobiercami, liśćmi i kwiatami. Zdawało się, że oto w ostatnią noc, zgromadzono wokoło trumny świata wszystko, co wytworzyć zdołała ludzkość w zawrotnym rozwoju swym, od skóry małpy do purpury Sardanapala.
Gdy upłynęły godziny nocy i zaczęło dnieć, podniosło się z powrotem słońce czyste, gorące, a powitały je z zapałem tłumy.
Hans Alienus otoczył hełm swój mirtowym wieńcem, wziął w rękę gałęź palmową i dosiadł dromadera, okrytego srebrzystą siatką, z jasnobłękitnym pióropuszem na głowie. Poprzedzali go ludzie, niosący wachlarze i harfy, a za nim kroczyli kapłani Bela, przemienieni w pawie, z roztoczonemi ogonami. Rozmach taneczny ogarnął też sfinksy-lwy i sfinksy-byki. Wśród grzmotu pękających skał jęły poruszać nogami i łączyć się z korowodem, stąpając tak mocarnie, że z murów domów spadały okruchy cegieł. Najsilniejsi z mężczyzn dźwigali ogromne nosze pełne kobierców i drogocennych naczyń, inni zaś, śpiewając głośno, kroczyli z kwadratowemi tarczami na plecach, a żylastemi ramionami, rzuconemi na żółto-białe barki swych towarzyszek. Wszyscy mieli gałęzie palmowe. Do pasa obnażone szły kobiety, tanecznym krokiem, a rąbki szat ulatywały wdzięcznie za każdym ruchem nogi. Pomalowane były jaskrawo gipsem i sokami roślin, a nad strojne w mirtowe wianki głowy, unosiły hałaśliwe kołatki, napełniając rozgwarem powietrze. Pozostałe starsze kobiety rzucały z dachów życzenia szczęścia, a także brały naręcza gałązek mirtowych, opadłe podczas wicia wieńców i sypały na tłum, nosze i wielbłądy.
Rosnąca coraz to bardziej armja zostawiła rychło za sobą mury miasta i kroczyła przez ogrody palmowe. W tej chwili szał radości ogarnął też i wino palmowe, skryte przez wieśniaków po piwnicach, tak że rozsadziło dzbany i beczki i trysło fontanami. Wojownicy i kobiety rzucili się na ziemię i pili z dłoni lub zanurzali spocone twarze w strumienie płynu, który perlistym deszczem oszołomienia skropił też wielbłądy, muły i konie. Donośne głosy zwierząt zmieszały się z pieśniami idących, piskiem fletni i ręcznych bębenków.
Skryte po skalnych komyszach pustyni lwy jęły mruczeć, zwęszywszy żywy łup, biły wściekle ogonami o głazy im bliżej nadchodził hałaśliwy, tęczobarwny korowód. Ale wnet, jakby ujarzmione, ocierać się zaczynały, a żółte, gorące złomy, wyły z zachwytu i podchodząc do orszaku kroczyły spokojnie, przytulone do lędźwi ludzkich, lub też skakały ochoczo pomiędzy zielonawemi kręgami piór łyskliwych pawi.
Dopiero jedenastego dnia pragnienie i wyczerpanie przygasiły nieco zapał wędrowników. Kobiety dobywały z piasku pustynnego małe kamyczki, które włożone pod język zmuszają gruczoły ślinowe do zwilżania podniebienia i przełyku. Każdy oddech wywoływał ból dotkliwy, a widnokrąg nieskończonego morza piasku śnił purpurowo. Krągłe chmury żółtego piasku lotnego jęły się toczyć w dali, jakby z pod kół wozów wojennych, a niosący ciężkie kosze, z obawy burzy, postawili je na ziemi i przykryli kobiercami.
Nagle nadbiegł okryty potem chłopiec z straży przedniej.
— To nie wiatr południowy nadciąga! — zawołał, rozwierając szeroko przestraszone oczy. — To wojownicy Sardanapala, widziałem lśnienie ich oręża poprzez tumany kurzu. Niechże nas teraz Bel ratować raczy!
Hans Alienus zeskoczył ze grzbietu swego wierzchowca, zgromadził swe rzesze wokół nakrytych noszy, ustawił wielbłądy jako wał ochronny i kazał je powiązać razem postronkami za nogi. Zanim jeszcze to wszystko zostało jak należy wykonane, nadbiegli jezdni Sardanapala na dromaderach. W powietrzu powiewały sznury i kwasty uprzęży, pęd odginał pióropusze na głowach zwierząt, a wojownicy, przybrani dla postrachu w przeróżne zwierzęce, pokraczne maski żelazne, wymachiwali mieczami i łukami.
Napadnięci wznieśli sprawnie nad głowy tarcze, tak że stali jakby w cienistym domu, o dachu opartym na tysiącznych żywych kolumnach nóg wielbłądzich. Pomiędzy nogami zwierząt widzieli dal pustyni i nadchodzące zastępy nieprzyjaciół. Deszcz strzał padł na drewniany dach, jedne z nich odbite zesuwały się niby promienie słońca w głąb improwizowanego gmachu, inne przekłuwały drzewo i raniły ramiona mężczyzn, tak że krew spadała na mirtowe wieńce skulonych przy ziemi kobiet i ich uszminkowane twarze. Padło kilka wielbłądów, filarów tej brunatnej twierdzy, pociągając towarzyszy swych, wijąc się w skurczach śmiertelnych i tocząc wnętrzności z otwartych brzuchów.
W tej chwili zsiadł z dromadera jeden z jeźdźców pierwszego szeregu, uczynił trzydzieści kroków i zatknął lancę w piasek. Potem uczynił ponownie trzydzieści kroków, zatknął lancę drugą i jął chodzić pomiędzy temi dwoma znakami. Pod każdem ramieniem miał krótki miecz bojowy. Był przysadkowaty, tłusty, miał płaskie ręce i nogi, silne żyłkowane ramiona i wystający brzuch. Z pod naciśniętego nisko hełmu błyskały małe, kłujące niby igły oczy, a górną wargę pokrywała kruczo czarna, długa na cal szczecina. Biodra okrywała mu potargana lwia skóra, zresztą był nagi. Ile razy doszedł do bliższej lancy, machał mieczami i rzucał napadniętym szydercze obelgi. Gdy nikt nie odpowiadał, siadł wkońcu, skrzyżował nogi i zawołał: — Powiedźcie mi kto był ojcem moim i matką! Pasterz znalazł mnie w jaskini lwa. Czyż nikt z was nie słyszał imienia Tuklat-Nirgala? To imię znaczy: wiara w lwa sfinksa. Nigdy jeszcze nie wróciłem do pana mego z suchym, czystym mieczem! Czyż jesteście kramarze, że kryjecie się z towarami w warownię wielbłądzią? Niechże wódz wasz stanie ze mną do uczciwego pojedynku, jeśli nie chce zginąć pod kupą trupów waszych!
Hans Alienus ujął gałęź palmową, utorował sobie drogę przez zwłoki zabitego wielbłąda i wyszedł na słońce, wraz ze świtą swych pawi, lwów i ciężko stąpających, kamiennych sfinksów.
Ustał deszcz strzał, a napastnicy, porażeni strachem, patrzyli na ów korowód dzikich bestyj i ptaków, jakby zbiegłych z królewskiego zwierzyńca. Zanim zdołali oprzytomnieć, lwy z wyciągniętemi poziomo ogonami podbiegły do parskających na ich widok wielbłądów nieprzyjacielskich, które rzuciły się w popłochu do ucieczki. Wiele z nich padło, inne porzucały jeźdźców, oraz bukłaki z wodą i mąką. Ogarnięci upojeniem zwycięstwa, wojownicy babilońscy i kobiety rzucali się na leżących, wyrywali im z za pasów siekiery, masakrując, odrębując głowy i trocząc te zmartwiałe w oczach i szczerzące usta, kudłate trofea do boków swych oswobodzonych wielbłądów, pomiędzy lśniące pakunki podróżne.
Sam jeden Tuklat-Nirgal nie ruszył się z miejsca. Siedział, otoczony groźną falangą, ale nikt nie miał odwagi zaatakować go. Przewracał ponuro oczy pod hełmem, mlaskał wargami, a w pobladłych dłoniach ściskał dalej dwa miecze.
Wówczas podał mu Hans Alienus woreczek skórzany, który otrzymał od Abu-Rasaka i rzekł:
— Mamy broń groźniejszą dużo od wszelkiego wojennego rynsztunku, jakiby mogli ukuć płatnerze Niniwy. Ale życie twe zostanie ocalone, bowiem niema zaprawdę nadmiaru ludzi tobie podobnych. Jak długo będziesz nosił na szyi ten woreczek, nie ulegając pokusie otwarcia go, będziesz mi przyjacielem.
Tuklat-Nirgal wstał i uścisnął zaraz dłoń nowego przyjaciela tak silnie, że Hans Alienus musiał zagryźć wargi, by nie krzyknąć z bólu.
Wokoło leżały stosy nagich, porąbanych i odartych z wszystkiego ciał. Niektórym pościągano skórę z głów, jako łup wojenny, a nawet tępe noże kobiet napracowały się niemiało. Urządzono co prędzej ucztę pośród zwłok, a ciemne godziny doby minęły szybko. Rychło też zamrowiły się sterczące z piasku skały czarnemi sępami, które towarzyszyły Hansowi w kraj cieniów.
Orzeźwieni wodą ze zdobytych bukłaków, ruszyli ochoczo wraz ze świtem wojownicy babilońscy dalej i po kilku dniach wędrówki przez kraj uprawny, stanęli pod murami Niniwy, witani okrzykami radości i surmami rodaków, oblegających już od lat dwu to miasto.
Wszędzie na murach lśnił oręż, oraz błyszczały żółte i czerwone grzebienie hełmów, zaś ze szczytu jednej z wież zębatych, gdzie oblegani tańczyli radośnie w beztroskiej uciesze, dolatywały ostre poświsty fletni.
— Bawi się lud Sardanapala! — rzekł Hans Alienus. — Tak go się zastać spodziewałem! Idę niszczyć tego człowieka, którego cenię ponad wszystkich innych.
Sięgnął po trójkątny rylec z kości słoniowej i skreślił na miękkiej płytce glinianej te wyrazy pismem klinowem:
— Do Sardanapala, od sługi jego Hansa Alienusa! Porwałeś mi tę z żon moich, która mi była najdroższą. Zmusiłeś mnie, bym odrąbywał głowy wojownikom twoim. Prorokuję ci rychły skon. Czekam pod miastem, zbrojny w gałęzie palmowe, kobierce, dzbany i córy Babilonu. Wejdź sam na mury miasta jutro, za pierwszem pianiem koguta i osądź, czy możesz nam się oprzeć.
Płytka ujęta w drewnianą ramę, złożona została do szkatułki z drzewa różanego, zapieczętowana i dziesięciu dostojnych mężczyn zaniosło ją Sardanapalowi.
Podczas gdy Hans Alienus czekał odpowiedzi, lud jego oddawał się przez całą noc tańcom i uciechom wszelakim, a chrapliwe tony trzcinowych skrzypiec głuszyło donośne klaskanie rąk i radosny pomruk lwów. On sam, wyczerpany przygodami, leżał w namiocie na skórze, z głową opartą o kolana Girgil. Zdjęła mu ciężki hełm z głowy, oraz naramienniki i pochyliła się nad nim miłośnie. Zręcznie zajmowała ciągle różnemi zleceniami Samuramat, która zerkała na nich naiwnie, matka spała pod płachtą, a Girgil starała się odwrócić myśli męża od pięknej branki Sardanapala.
— Nie zwracasz dziś na nas uwagi... — szepnęła mu w ucho — ciągle spoglądasz niecierpliwie ku wejściu i patrzysz na miasto.
— Ściga mnie pochodzenie moje! — rzekł, opierając się na łokciu. — W ojczyźnie mej, ludzie zatracili dar korzystania z chwili, co płynie, i więdnie też wszystko, czego dotkną. Popadli przeto we wzgardę własnego rodu, stali się trędowatymi na duchu, a krew ich tętni w sercu mojem. Jakże chcesz, bym jako wy, szczęśliwi, używał teraźniejszości? Wszakże widzisz czarne sępy, krążące uparcie nad mą siedzibą, w nadziei obfitej biesiady ścierwa na drodze, którą kroczę! Na dnie wszystkiego znajduję sam smutek tylko, gdyż wiem, że kiedyś wyrwany zostanę z pośród was i zbudzę się w kole tych, od których uciekłem.
Patrzył na nią smutnie przy blasku zapadłej napoły w piasek glinianej lampki, której płomieniem wiatr poruszał. Nagle jednak rozbłysły mu oczy i rozetliła się gorączkowa rzeźwość jego.
— Mniejsza z tem zresztą! — zawołał żywo. — Niechaj jak najdłużej głodują czarne ptaki. Raduje was to, córy Babilonu, gdy możecie zabijać wrogów, ja zaś radbym dwanaście razy w dniu rzucić sobie pod nogi własną głowę i mówić jej: Widzisz, że jestem twym panem, że nie jestem tym, którym jestem, jeno tym, którym być chcę.
Przywołał Samuramat i gestem pogodnym starł chmurę z jej niskiego czoła.
— Czyż nie widzisz, że nie czynię między wami różnicy? — rzekł. — Pożądam najbardziej twej siostry najmłodszej dlatego jedynie, że jest nieobecna i przemawia jeno do mej wyobraźni. Zabawmy się i grajmy w kamienną perłę o złoto, które mi dał wasz ojciec.
Usiadł przed wejściem namiotu obok swych kobiet podniecony, swobodny i rozśpiewany. Potrząsał kule kamienne w hełmie i wyrzucał je na ziemię, tymczasem zaś wojownicy babilońscy wykonywali opodal, przy świetle pochodni, taniec mieczów. Zatknęli w ziemię szeregi lanc z głowami nieprzyjaciół o długich włosach. Tańczyli nago, jedni naprzeciw drugich, zbliżali się, pląsając i krzyżowali miecze. Z pobliskiego namiotu dochodziły wybuchy śmiechu. To Tuklat-Nirgal pijany udawał znarowionego muła.
Samuramat wygrała worek złota, a gdy wnet potem lampa zagasła z sykiem, Hans Alienus legł na posłaniu, pomiędzy obu żonami swemi. Przez szczelinę wpadało jasne światło księżyca, kładąc białą przepaskę wpoprzek jego piersi i ramion. Głowę złożył na łonie Girgil, Samuramat spała, oparłszy mu policzek na dłoni, niby poduszce. Ponad namiotem krążyły czarne ptaki i co chwila jawił się czarny cień na świetlistej przepasce.
Wstał rzeźki i wypoczęty, gdy go zbudził chłodny powiew świtu. Zawołał zaraz kilku, podochoconych jeszcze winem, młodszych mężczyzn i kazał im, przy nie milknących odgłosach zabawy, rozwinąć na pobliskiem wzgórzu kobierce, pokryte postaciami zwierząt i drzew, tak by je widać było z miasta. Na szczycie, gdzie spał jeden z kamiennych sfinksów, otoczony lwami i pawiami, kazał ustawić nosze, a dzbany i misy zaczęły połyskiwać już w półmroku. Podczas gdy wynoszono na wzgórze pięć ostatnich nosz, zapiały w mieście koguty, a jasność wzrastać zaczęła szybko.
Nagle zabrzmiało uderzenie miotem w płytę metalową. Wojownicy na murach padli na ziemię, znikły grzebienie hełmów poza flankami, tak że Niniwa wydała się w mgnieniu oka bezbronną i wymarłą. Huczały tylko płyty metalowe, a na najwyższą wieżę wyniesiono coś w rodzaju purpurowego namiotu z czterech zasłon, rozpiętych na czterech włóczniach. Na szczycie namiotu powiewał biały pióropusz, a ten który wewnątrz się znajdował, pozostał niewidzialnym. Ale oblegający wiedzieli, że namiot posiada otwory i że w chwili, kiedy chłodny wiatr poranny mrozi ich twarze i gasi pochodnie uczty, oko Sardanapala spoczywa na nich.
Zmilkły skrzypce i bębenki ręczne, ucichł śpiew. Jakby na dany znak, wstali wszyscy i skłonili się nisko, pełni trwogi i szacunku dla tego, w którego oblicze spojrzeć nie śmieli, który atoli przebóstwił człowieczeństwo w swej osobie, rozległy szmat ziemi wprawił w drżenie dźwiękiem swego imienia i oślepił oczy ludzkie niewysłowionem pięknem.
Hans Alienus również pochylił głowę, drżąc i nie śmiejąc spotkać wejrzenia, które go poszukiwało z odległego namiotu.
Gdy podniósł oczy, wieża była pusta, ale spostrzegł w świetle wschodzącego słońca dwu jezdnych, którzy przywieźli i wręczyli mu odpowiedź Sardanapala.
Napisana była na płycie glinianej, zamkniętej w czarną, polerowaną szkatułkę. Na wieczku lśnił wizerunek bogini Istary z strzałami i łukiem, oraz przepaską czołową z masy perłowej.
Złamał pieczęcie i zaciekawiony odczytał tekst, pismem klinowem skreślony:
— Ja, Assur-bani-habal, którego twój język Sardanapalem zwie, król królów, do sługi mego, Hansa Alienusa. Pokój ze sługą moim.
Ze śmiechem widzę, iż tyle robisz awantur z powodu błahej sprawy miłosnej, ale pociąga mnie dziwaczne uzbrojenie twej armji. Powodowany znaną swą łaskawością, zapraszam cię w gościnę. Bramy miasta są otwarte. Celem wybadania cię, chcę porozmawiać z tobą, około południa, gdy się udam do chlewnika mego.
Gdy Hans Alienus przeczytał odpowiedź Sardanapala, zdjął hełm z głowy i zawołał:
Hans Alienus kazał niezwłocznie zrobić dużą beczkę z mocnych klepek i, przywoławszy nie całkiem jeszcze trzeźwego Tuklat-Nirgala, długo mu coś szeptał w ucho.
Potem wlazł w beczkę, kazał ją zamknąć i włożyć na wóz, zaprzężony w łaciatego wołu. Dla niepoznaki woźnica usmarował sobie twarz i ręce mokrą gliną, obrócił nawspak lwią skórę i ukrył lance swe i miecze pod gałęźmi palmowemi, któremi wysłano wóz, by beczka mniej się trzęsła. Potem, wykrzyknąwszy wesoło, uderzył wołu w pośladek i pojechał powoli w stronę miasta. Ledwo znalazł się w ulicy, odchrząknął i, jadąc noga za nogą, zaczął wołać:
— Słomiane wdowy! Słomiane wdowy! Kupcież ode mnie wina! Posiada ono, o niewiasty cnotliwe, tę właściwość, że łagodzi tęsknotę za ukochanym. O, niewiasty, kupcież całą beczkę, kupcie ode mnie, biedaka! Jest sękata i prostacko zbita, ale przyniesie wam szczęście, podobnie, jak gnój wielbłądzi, który rzucony na węgle, napełnia cały dom przedziwną wonią.
Klapy drzwi rozlicznych domostw, opadały ze zgrzytem zawiasów, a kobiety patrzyły, śmiejąc się, na beczkę, gdy zaś woźnica wołał coraz to usilniej, mnóstwo widzów podeszło do progów i jęło zaglądać ciekawie przez szpary.
Wreszcie otwarła drzwi w jednem z narożnych domostw i stanęła w nich, ująwszy się pod boki, stara, szpakowata kobieta.
— Ho... ho! — mruknęła. — Mąż mój jest na wojnie! To najdzielniejszy bojownik. Ile chcesz za tę beczkę?
— Pięć srebrników!
Potrząsnęła niechętnie głową.
Stojący naprzeciwko dom był własnością bogatego kupca, który wyjechał właśnie na zachód, nad morze. Sacharat, młoda jego, opuszczona narazie żona, która z zawiścią słuchała nieraz przechwałek sąsiadki, postanowiła upokorzyć ją przy pomocy bogactwa swego. Otworzyła tedy okiennicę, z poza której na wszystko patrzyła, i, nie mówiąc słowa, rzuciła dziesięć srebrników na ulicę.
Wychwalając głośno jej hojność, pozbierał woźnica pieniądze, skręcił i wjechał w jej podwórze.
— Zamknij bramę i oddal służbę! — powiedział. — Wybiję kamieniem szpunt beczki, tak że wino popłynie na podwórze. Gdy je jeno zobaczysz, o piękna Sacharat, natychmiast zniknie cały twój ból, wywołany nieobecnością małżonka.
Uczyniła bez oporu co chciał, kamień zaczął dzwonić ochoczo po wierzbowym czopie beczki i nagle rozsypały się z łoskotem klepki.
Piękna Sacharat, przybrana w suknię czarną, zasianą łyskliwemi gwiazdkami, miała miedzianej barwy włosy, zwisające grubym warkoczem aż do pasa, nóżki najmniejsze i najbielsze, jakie kiedykolwiek stąpały po matach Niniwy, a pulchność i różowa barwa jej ciała świadczyły o zabiegach, na jakie pozwolić sobie mogła jeno bardzo bogata osoba.
Wzięła puhar, by schwycić weń kilka bodaj kropel cennego wina, ale przytknąwszy go do beczki, spostrzegła z przerażeniem, miast strumienia wina, rękę, która chwyciła puhar, puszczony przez nią w zamieszaniu.
— Nie bój się! — powiedział woźnica. — Jest to duch wina. Wino palmowe przybiera niekiedy, chociaż nader rzadko, postać ludzką, gdy rozbijam którąś z beczek, hojniej zapłaconą, niż inne. Stój spokojnie, aż duch wina wyjdzie z więzienia swego.
Sacharat stała posłusznie, pochylona z szacunkiem przy wozie, a tymczasem duch wina rozprostował się i ukazał w całym swym przepychu. Pszczoły hełmu lśniły w słońcu, migotał pancerz z twarzą ludzką i szmaragdowemi oczyma, a Sacharat wydało się, że w życiu nie widziała nigdy jeszcze czegoś równie pięknego.
Duch wina wziął ją zaraz na ręce i wniósł do domu.
— Stań tu na straży! — powiedział woźnicy. — Wrazie potrzeby znajdziesz pod gałężmi wozu dwie lance i dwa miecze bojowe.
Dom stanowiła jedna jedyna, wielka i bardzo wysoka komnata, z wmurowanemi wzdłuż ścian ławami, pełnemi pstrych poduszek, wzniesionemi na stopę od ziemi. Ściany okrywały kobierce ze smokami i sfinksami, wyszytemi różnobarwnie na ciemno-zielonem tle, każdy zaś kobierzec, obrzeżony był ramą ze sztywnych, kończystych, żółtych i zielonych liści, których łodygi snuły się po tle czarnem. Pośrodku szemrała fontanna, zaś po jednej stronie, w rogu widniała galerja, oparta na rzeźbionych słupach, pełna poduszek, chroniących od chłodu ściany i łażących po niej dużych pająków. Było to posłanie, a jednocześnie siedzenie dla gospodarstwa i dostojniejszych gości.
Duch wina postawił Sacharat na ziemi, ona zaś uklękła przed nim.
— Jesteś panem moim, ja zaś sługą twoją! — powiedziała.
Pocałował ją w czoło, ona zaś podprowadziła go do galerji i pomogła zdjąć hełm i ciężką zbroję. Potem przyniosła lodowatej wody z fontanny i umyła mu ręce i nogi. Wkońcu poleciła woźnicy, by przyniósł lekki, biały płaszcz pielgrzymi, który duch wina miał pod sobą w beczce, by go nie tak gniotły klepki.
Wszystko to odbywało się wśród beztroskich żartów i swawoli, potem zaś Hans Alienus, okryty płaszczem, legł na poduszkach, a Sacharat spoczęła przy nim, ustawiwszy przedtem na kobiercu ciasta, owoce i słodzone wino.
Gdy mrok zaczął padać, wróciła służba i zapukano do bramy. Ale Tuklat-Nirgal odpowiedział z wnętrza najokropniejszemi klątwami i nie myślał otwierać. To obudziło podejrzenie czekających i wnet całą ulicę zapełnił tłum ciekawskich. Służący pukali coraz to natarczywiej, a wreszcie, około północy zaczęli wyłamywać bramę.
Gdy duch wina posłyszał pierwsze ciosy siekiery, otworzył okiennicę tuż przy galerji, sam jednak leżał spokojnie, oparty o Sacharat. Wisząca tuż nad nimi latarnia oświecała wyraźnie twarze obojga.
— Cóż to, hołoto jakaś,... — zawołał wreszcie, pogryzając tort maślany — czyż nie widzisz, że duch wina przybył do miasta waszego? Czegóż chcecie? Jałmużny? — rzucił na głowy tłumu okruchy ciasta. Potem cisnął również kilka bogato haftowanych poduszek, wreszcie hełm i zbroję. Jeden ze szmaragdów odskoczył w upadku i podleciał ponad wyciągnięte ręce, niby iskra z pod młota. Zgiełk wzrastał ciągle. Nagle Hans ujrzał w świetle padającem od okna, pośród tłumu, dwie znajome twarze. Były to jego żony i zrozumiał zaraz, że powodowane zazdrością tajemnie śledziły wóz z beczką.
Zamknął tedy i zaryglował okiennicę.
Tymczasem wyłamano bramę. Przez kilka jeszcze godzin bronił dostępu woźnica swemi lancami i mieczami, wkońcu jednak, po wielokrotnem wzywaniu, zjawili się nocni stróże miasta, zwani obrońcami porządku. Byli to zaspani, niechętni ludzie z latarniami i laskami, ozdobionemi w sowie głowy. Co trzy godziny wędrowali, napoły przymknąwszy oczy, powłóczystym krokiem przez główne ulice, przez resztę zaś czasu spali, zażywając spokoju. Przy pomocy rozgniewanych wielce obrońców porządku powiodło się nakoniec służbie pokonać i związać woźnicę, który jednak krzyczał tak głośno, że wrzaski jego słyszano w całej dzielnicy.
Około świtu zjawił się wreszcie w podwórzu, ziewając, Hans Alienus. Był blady, szaro-żółty, miał podkrążone oczy i wieniec mirtowy na jednem uchu.
— Duch wina palmowego zaczarował dom naszego pana! — powiedzieli służący, związali mu ręce łuczywem i pchnęli w objęcia obrońców porządku.
Najstarszy z tychże spojrzał, gładząc w rozmyśleniu brodę, na pojmanego.
— Jest to sprawa niezwykle zawikłana, — powiedział — tak że nie śmiem jej załatwić na własną rękę. Musimy tego człowieka zawieść przed rabsaka sardanapalowego.
Poprowadzono tedy obu związanych o wczesnej godzinie ulicami Niniwy, ku wzgórzu zamkowemu, a tłum ciekawych kroczył za korowodem. Duch wina nucił i śmiał się wesoło, zaś woźnica tupał płaskiemi stopami i nieustannie miotał przekleństwa na otaczających go.
Zamek obejmował całą dzielnicę miasta, a wysokie mury dzieliły go od nędzy i natręctwa reszty świata. Z zewnątrz nie dostrzegali zdumieni jeńcy nic, prócz zakurzonych czubów cyprysów i cedrów. Wejście stanowiły dwie niskie, na lwach-sfinksach spoczywające, schodowate pyramidy, pomiędzy któremi widniała kuta żelazem brama o potężnych zawiasach. Wzdłuż murów zwisały łańcuchy, przymocowane do mocnych zasuw śrubowych, i siedziało tu kilku złoczyńców w kajdanach, czekając wyroku rabsaka.
Obrońcy porządku nałożyli obu pojmanym kajdany, a ledwo tylko duch wina siadł pod murem, zwiesił zaraz głowę na lewe ramię i zasnął twardo.
Zbudzony kopnięciem, uczuł żar na policzku, zwróconym do słońca, gdyż był już pełny dzień.
Rabsak sardanapalowy siedział przed bramą na macie, w otoczeniu wojowników i rzezańców, którzy go osłaniali parasolem. Dwanaście kroków od maty stało w szeregu pięciu katów z pletniami i toporami na ramionach.
Obrońcy porządku zdjęli z pojmanych kajdany, ale w chwili gdy podprowadzono ducha wina na pustą przestrzeń pomiędzy katami a matą, utorowała sobie przez tłum aż do wojowników drogę Girgil. Nieraz towarzyszyła ona Abu-Rasakowi i znała Niniwę, ale głos jej przejawił zaraz, że jest córką Babilonu.
— Duch wina? — krzyknęła podniecona. — Dajcież spokój paplaninie! To nie duch wina palmowego, ale mąż mój, Hans Alienus!
Odpięła jeden sandał i chciała uderzyć za karę Hansa po wierzchu głowy, ale wstrzymał ją jeden z wojowników.
Gdy rabsak Sardanapala posłyszał imię pojmanego, wstał przerażony, gdy wspomniał zaproszenie pana swego. Był to chudy człowiek, o ostrych, wyrazistych rysach i przenikliwych, czarnych oczach.
— Jeśli duch wina palmowego jest Hansem Alienusem, nie może być winowajcą, bowiem to gość królewski. Otworzyć bramę!
Obok stał naczelny rzezaniec, z czerwoną szminką na murzyńskich policzkach, strojny w zausznice i pierścienie, niby kobieta. Skinął na woźnicę i powiedział mu:
— Ten, komu danem jest stanąć przed oblicznością króla, winien powitać go twarzą ku ziemi zwróconą.
Oczy Tuklat-Nirgala błysły jak szpilki z pod hełmu. Mlasnął wargami i jął się sposobić do zatknięcia lanc w ziemię. Uczyniwszy to, zaczął chodzić pomiędzy niemi, przyczem wyzywał obecnych groźnie na pojedynek. Mimo skrępowania, nie puścił z rąk broni, także ją zatrzymał w łykach, które teraz rozcięto. Kosmata, lwia skóra okrywała jego mocarne członki oraz wydatny brzuch, a za każdym krokiem żłobił głębokie ślady w miałkim piasku.
Naczelny rzezaniec uspakajał go pośpiesznie, czyniąc wymowne gesty.
— Twój nowy pan — szeptał mu z niepokojem — nie posiada innej godności, prócz tego, że jest Hansem Alienusem, ale król w bezgranicznej łasce swojej zezwolił, by go powitał stojąc, jak równy równego. Ty sam musisz jednak zostać poza okręgiem zamku.
Woźnica zmarszczył brwi, ale Hans Alienus zerknął nań surowo, tak że usłuchał i oparł o mur swe lance i miecze.
— Jestem twym wiernym sługą! — powiedział. — Noszę na szyi otrzymany od ciebie woreczek. Będę spał pod bramą, ty zaś, wchodząc i wychodząc, depc po plecach moich, wydając rozkazy.
W tej chwili wydał naczelny rzezaniec przenikliwy pisk na kościanej fletni, a brama, pchnięta skrytym w jednej z piramid mechanizmem, rozwarła się naoścież. Ziewając, przecierając oczy, przybrany w białą, poplamioną ciemnem winem szatę pielgrzymią, przekroczył Hans Alienus próg.
W ten sposób odbyło się wejście cudzoziemskiego tokarza muszli ślimaczych do sardanapalowego miasta.
Mając za sobą naczelnego rzezańca, szedł i mijał przeróżne budynki, przepełnione wojownikami, kucharzami i niewolnikami, którzy krzątali się żywo koło zajęć swoich. Na powtórny wrzask fletni rozwarła się druga brama, podobna do pierwszej, i stanęli na brukowanym dziedzińcu, zwanym „przedsionkiem szczęśliwości“.
Hans Alienus ujrzał po lewej stronie otwarte hale bibljoteczne, z mnóstwem pokrytych pismem cegiełek, ułożonych w stosy. Kilku niewolników zapisywało właśnie dolną stronę pionowo ustawionych płyt bruku opowiadaniami i sprawozdaniami. Napisy te, przysypane gruzem ruin, miały świadczyć o Sardanapalu i sławić jego imię w odległych czasach, kiedy całe państwo Assura i Niniwę pochłonie zniszczenie.
Ogromne płyty kamienne, pokrywające mury, ukazywały Sardanapala w licznych postaciach, drążonych rylcem, jak stoi na wozie bojowym, z palcem na cięciwie łuku, zmuszając nieprzyjaciół do ucieczki. Przed murem spoczywały w grobowcach, pokrytych napisami klinowemi, ulubione psy i wierzchowce królewskie. Chciał nadać cechę wiekuistości wszystkiemu, co było jego własnością i w czem się przejawiła wola jego.
Dziedziniec obsadzony był cyprysami, pośród których wisiały na sznurach liry i srebrne dzwonki, wydające w wietrze łagodne dźwięki, niby z pod dłoni niewidzialnych duchów płynące.
Hans Alienus opanował już całkiem znużenie i poprawił wianek mirtowy. Przyodziany w białą szatę, stanął teraz przed trzecią i ostatnią bramą, na której widniał malowany jaskrawo wizerunek Sardanapala. Klęcząc, podnosił król człowieka do stóp boga Assura. Pod wizerunkiem był napis: Ja, Assur-bani-habal, w sobie samym, podniosłem człowieka do stóp twoich.
Naczelny rzezaniec utracił teraz w zupełności dotychczasową pewność siebie i padł drżący na kolana.
— Wstąp, o cudzoziemski tokarzu muszli ślimaczych, po stopniach, które znajdziesz naprzeciw tej bramy w osiedlu szczęśliwości! — powiedział. — Tam ci się wkrótce ukaże ten, którego oblicze widuję podczas pewnych jeno uroczystości. O tej porze zwykł przystępować do kraty i spoglądać na swój chlewnik.
Naczelny rzezaniec nie zadął tym razem w piszczałkę, ale zastukał słabo i trwożnie w bramę, jakby się bał zbudzić śpiącego.
Gdy się nie otwierała, zapukał ponownie, również bojaźliwie. i
Teraz jęły grać zcicha ukryte liny i koła, a brama rozwarła się od środka.
Hans Alienus uczuł taki strach, że jął rękami szukać rąk rzezańca. Tenże jednak leżał z twarzą na ziemi, a dłońmi przyciśniętemi do czoła. Po chwili oprzytomniał Alienus na tyle, by wejść do parku, ale ćmiło mu się w oczach i migotało, tak że przystawał za każdym krokiem.
Brama zapadła za nim, on zaś kroczył przed się ścieżką piasczystą.
Drogę brzeżyły po obu stronach drzewa obdarte z liścia, zabite, pozbawione kory i pozłocone od korzeni po koniec najcieńszej gałązki. Kilka zielono lśniących wężów wiło się po konarach. Na skrzyp piasku podniosły głowy, ale zaraz pomknęły przerażone po pniach i znikły w gęstwie krzewów, pomiędzy szeregami sztywnych cyprysów. Woda stojąca w wąskich z drobnych, różowawo-żółtych kamyczków ułożonych rynienkach odbijała jego postać, przed sobą ujrzał krąg wysokich kwiatów, błękitnych, niby błędne ogniki, które tworzyły dziwną jakąś, syczącemi promieniami przepojoną świątynię.
W pewnej odległości widniała biało-żółta, dość niepozorna budowla bez okien, z wąskiemi schodami.
Hans Alienus wkroczył na te schody z wahaniem, ale po kilku już stopniach skręciły one w bok. Na tle kręgu światła, bijącego z czworokątnego otworu płaskiego dachu ujrzał wysoko w pustej klatce schodowej stojącego człowieka.
Uczuł jakby ukłucie w mózgu i pobladł, albowiem doznał przeczucia, że ma przed sobą samego Sardanapala.
Ujrzał drobną drżącą postać, której wyschłe soki żywotne pozostawiły na skórze jakby gorączkowy jeno odblask. Cienki, w loki ułożony włos był pozłocony, oczy połyskające żywo były jakby dotknięte zapaleniem, policzki pokrywała biała i hektycznie czerwona barwiczka, a na wąskich wargach jarzyła się krwawa purpura. Żyły na szyi i rękach nabrzmiałe były i sine, a pokryte czerwoną farbą paznokcie wyglądały jak oderwane od palców. Na głowie miał szpiczastą, u szczytu nieco spłaszczoną, pokrytą sznurami szafirów i pereł czerwoną czapkę, zaś sięgająca stóp koszula wierzchnia z lśniącego, czerwonego materjału, zakończona złotą frendzlą, podgięta była na jednem biodrze, ukazując białą koszulę spodnią. Za pasem ze złoconej skóry tkwił nóż bez pochwy.
Stał nieco pochylony, a nagie jego, zdobne pierścieniami ręce zwisły po czerwonej szacie.
Hans Alienus, nie pomny prawa powitania króla stojący, przykląkł, jak przed bóstwem, i przycisnął do oczu dłonie. Potem wstał i nie odsłaniając oczu cofnął się o kilka kroków.
W tej chwili usłyszał w echu klatki schodowej, sztuczny, kobiecy głos Sardanapala.
— Niechże Adar i Nirgal, sfinksy strzegące mych drzwi, wezmą w obronę również gościa mego! Zbliż się, cudzoziemcze, i weź pocałunek jako od równego. Jesteś pierwszym z pośród ludzi, który mnie zrozumiał.
Hans Alienus przemógł strach wysiłkiem woli. Opuścił ręce i ujrzał ponownie przed sobą Sardanapala.
Wstąpił na schody, aż do miejsca, gdzie czekał król królów, a pocałunek pozostawił mu ostrą woń lekarstw i pachnącej wody do ust.
— Pozdrawiam człowieka, w którym znaleźć mam nadzieję to, co w człowieku najwyższe. Od lat już dziecięcych czciłem ciebie
Sardanapal skinął i ujął dłoń Hansa. Przy każdym ruchu brzęczały srebrne dzwoneczki, przyczepione do szat jego.
— Będziemy się badać wzajem! — powiedział.
Podczas gdy mówił, wysuwała się dolna szczęka jego przed przednią, a usta, o rozwartych kątach, sięgały wysoko w policzki. Ruchliwa i uduchowiona twarz jego za każdym słowem nabierała odmiennego wyrazu, a uszminkowane, drobne zmarszczki przy oczach, mnożyły się, lub znikały wraz ze słowami.
Idąc ręka w rękę, wkroczyli do komnaty, tak długiej i wąskiej, że przypominała raczej kurytarz. Wzdłuż ścian, pokrytych napisami klinowemi i erotycznemi scenami, biegły ławy kamienne z poduszkami w pasy.
Sardanapal podał Hansowi wrzeciono z purpurą i wełną, a sam ujął drugie. Potem wszechwładny król legł naprzeciw gościa swego i przędząc zaczęli rozmowę.
U drzwi stali nieruchomo dwaj ludzie z wachlarzami, a blado żółta cera ich twarzy świadczyła, że żyją w zamknięciu.
— Odpowiedz mi szczerze na jedno! — zaczął Alienus, niewprawną dłonią kręcąc wrzeciono. — Gdzie skryłeś kobietę, z powodu której przybyłem do tego miasta?
Czerwono obrzeżone oczy Sardanapala błysnęły wesołością.
— Czyż chcesz, bym pamiętał o wszystkich kobietach w mym zamku? — odparł. — Jest tu może, a może także niema jej. Czyż dwaj uświadomieni, jak my mężowie, nie mają głębszego tematu rozmowy? Paplanina miłosna mierzi mnie. Czasem spędzam wieczór w haremie, podobnie jak w kąpieli, czy przy szachach, ale ten, którego imienia nie chcę tutaj wymieniać, wie, że myśli moje zajęte są sprawami ważniejszemi.
Na to rzekł Hans Alienus:
— Widzę, że masz skłonność do powagi.
Sardanapal złożył wrzeciono na kolanie i potrząsnął głową.
— Powaga to rzecz, jaką ma człowiek wspólnie ze zwierzętami. Powaga panuje w każdym chlewniku. Powagą wita cię smutne spojrzenie wołu, czy osła nad żłobem. Powaga żywie pośród dzikusów, skrytych wśród gór północy i zapatrzonych w puste wrzosowiska. Natomiast dźwięczny śmiech pogodnej, żywej radości napotkasz po raz pierwszy może u bram sardanapalowego zamku.
— Jesteś w całej istocie swej sztuczny, o panie!
— Sztuczny? — Sardanapal oparł ręce na wrzecionie, dotknął rękojeści policzkiem i powiedział:
— Nie umiesz, widzę, przyjacielu, wieść głębokiej, znaczącej coś rozmowy. Mówisz, jakbyś brał dźwięczne słowa z zapasu, złożonego na języku i niemi to jeno igrasz, nie zaś myślami. Naturalne jest to wszystko, co istnieje w rzeczywistości i wyobraźni, a więc i zwidy sennych marzeń i szminka na mej twarzy, czy farba na paznokciach. Wymalowany na tej kamiennej ścianie cietrzew jest równie dobrze wytworem natury jak żywy, który właśnie tokuje w parku. Jeśli któryś z mych dworaków wielbi mnie napuszystemi słowy i wymownemi gestami, to jest to akt równie naturalny, jak parowanie się wilków w pustyni. Dokądże tedy zmierzasz twemi słowami o naturalności i sztuczności? Jestem równie naturalny, jak jaskółka, która oto śmigła przez otwór świetlny dachu.
Hans Alienus złożył także na kolanach wrzeciono, poruszane niewprawną dłonią, i spojrzał z tajoną czcią na człowieka, któremu oponował nie sercem, lecz słowami, celem wybadania go.
A Sardanapal dodał:
— Czyżby w czasie, kiedy bogowie kształtowali ziemię, ktoś nazwał naturalnym ów zalew płonącej materji? Cóż za sprzeczny z naturą pogląd, by część tego rozjarzonego błota miała kiedyś zostać tym zamkiem, a inna część wędrownym Hansem Alienusem? Tymczasem, zbadawszy przez chwilę, nazywamy to naturą, lub niezmiennem prawem... Cóż jest atoli prawo?
— Dla nas, ludzi, istnieje jedno jeno prawo, przeciw któremu buntować się nie mamy powodu, mianowicie wola nasza. Tę właśnie wolę podniosłeś na wyże. Jeśli zaś jesteś wyobrazicielem ideału człowieczeństwa, to musisz żywić pragnienie, by cię pokolenia przyszłe czciły jako bóstwo. Ale wyprorokowałem ci rychły skon i dodaję, że zapomnienie będzie usiłowało pogrześć twe imię.
— Nie mówmy o przyszłości. Troska o przyszłość zabija chwilę bieżącą. Powiedz natomiast, czemu ty, który mnie znasz, przepowiadasz mój upadek. Czy sądzisz, że jeśli dusze nasze połączą się, to zatrata będzie ich synem? Chcesz mnie nakłonić do śmierci, którąby uwiecznić można na puharach biesiadnych? Czy taki masz zamiar? Wciągnąłeś mnie w walkę piękna i mam ochotę zwyciężyć. Jesteś mym gościem i twoją jest każda komnata tego zamku. Jesteś mym przyjacielem, wrogiem i współzawodnikiem. Niech ci ozłocą każdą chwilę moi kucharze, podczaszowie i kobiety. Zstąp w wir rozkoszy i napij się do syta. Po tygodniu wróci pragnienie. Powiedz mi jednak,... wszakże jesteś czemś więcej, niźli znarowionym tokarzem ślimaczych muszli?
— Pytasz, kim jestem? Poznaj mą wolę, jeśli chcesz się dowiedzieć. To jest najistotniejsze, to atman poetów sanskryckich.
— Nie znam tego słowa, ale wiem, że ratujesz swój honor, mówiąc: Hans Alienus nie jest Hansem Alienusem, ale tem, czem nigdy zostać nie może. Teraz dopiero zacząłeś naprawdę rozmawiać. Ale czuję, chciałbyś pozostać zagadką. Opowiedz mi tedy przynajmniej coś o twej ojczyźnie.
— W chwili, w którejbym zdradził swe pochodzenie, znikniesz ty i wszystko, przy czem teraz właśnie stanąłem dla odpocznienia. Prosiłeś mnie, bym nie mówił o przyszłości twojej, ja zaś proszę cię, nie tykaj mej przeszłości.
— Ach, gdybyś był bystrzejszy, pojąłbyś, że jeśli tak rychło przerwałem rozmowę o przyszłości, to dlatego właśnie, iż moje „dziś” dręczy ustawicznie „jutro“ moje. Widzę, że mnie ciągle badasz, że mnie chciałeś złapać w pułapkę, budząc pragnienie zostania kiedyś bogiem dla ludzi, a w ten sposób wyszydziłeś me wzgardliwe słowa o przyszłości. I dobrześ uczynił. Dążność ku doskonałości otoczyła mnie wyborem tego, co dać może życie. Przyjrzyj się lepiej tkaninie tych poduszek. Jest to, w każdym calu, dzieło sztuki. Spójrz również na tę urnę alabastrową w kącie. Stała swego czasu w Iljonie. Ale prędzej, czy później pryśnie w kawały, a każda skorupa schowa się w ziemię. Ten kobierzec, szata moja, a nawet płyty ceglane i kamienne, pokryte opisem mych czynów i zabaw, wszystko wróci do ziemi. Pewnego dnia nie znajdzie wędrowiec innego śladu mego miasta, jak tylko niewielki pagórek, na którym zbiera się trzoda przywabiona fletnią pasterza. Podróżnik powie może wtedy: Sardanapala nie było na świecie, jest to tylko przystrojona wyobraźnią legenda!... Tak to prawda, radbym unieśmiertelnić siebie i wszystko, co posiadłem, radbym zmusić dzieci przyszłych pokoleń, by się uczyły mego imienia, by ci, co umieją łączyć słowa i dźwięki w takt, wskazując na mnie, powiadali: Sardanapal było to pierwsze przeczucie królestwa piękna, była to światłość wskazująca drogę w zamierzchłych czasach. Któż zdoła atoli określić z góry co będzie nieśmiertelnem? Nieraz przypadek uwiecznił rzecz drobną, podczas kiedy wielkie wojny, a nawet całe ludy zatonęły w niepamięci. Powiedz mi, co może czynić nieśmiertelnym?
— Zdobądź się na dowcipny pomysł. Dowcip, to brat błyskawicy, ale posiada dłuższe życie. Dowcip, którego matką nigdy nie bywa praca, to biesiadny puhar myśli, który dobywany bywa przy uczcie, kiedy wino podnieci zmysły i krąży od ust do ust. Wyryj swe imię na takim puharze, a pamięć twa zostanie zachowana.
Sardanapal jął kręcić wrzeciono zręcznie, z kobiecym wdziękiem, i powiedział:
— Dziękuję ci za rady. Ale dowcipu, ni błyskawicy nie można zamówić wedle woli. Może znasz co innego?.
— Anegdota.
— Cóż to znaczy?
— Prócz dowcipu istnieje inny jeszcze puhar biesiadny, podawany z ust do ust podczas wesołego zebrania. Jest to opowieść o zdarzeniu, wywołująca miły nastrój, lub podziw.
W tej chwili upuścił Alienus przypadkiem wrzeciono na kamienną posadzkę, a Sardanapal drgnął i przycisnął trzęsącą się dłonią serce.
— Widzisz, — powiedział — jak rozkosze nadwerężyły ciało moje! Za lada łoskotem drżą mi ręce i bije serce. W duszy nie boję się niczego, nawet śmierci, która jeno pobudza ciekawość moją i z którą radbym igrać, jak igrałem z życiem. W chwilach potrzeby dosiadałem wozu bojowego, gromiłem nieprzyjaciół i pokrywałem ich skórami bramy miasta. Ale zawsze miałem namiot nad wozem, by wojownicy nasi nie spostrzegli, iż widok krwi przyprawia mnie o mdłości. Jakże mam poddać woli wątłe ciało moje, by było powolne, gdy obmyślę dla Sardanapala nieśmiertelny skon? Już przed twem przybyciem przepowiadali mi bliski upadek różni prorocy i znawcy gwiazd. Nastąpi on, kiedy wojska, oblegające od lat dwu moją Niniwę, otrzymają posiłki ze strony wielkiej powodzi. Ale ciało me, to najoporniejszy z mych poddanych, przeto skażę je na śmierć okrutną, godną gniewu Sardanapala.
Powiedziawszy to, odłożył wrzeciono, wstał z poduszek i podał Alienusowi dłoń do pocałunku.
— Zbadaliśmy się, — rzekł tenże — ale zataiłem ci jedną jeszcze rzecz. Los przywiódł mnie do twego miasta zapomocą długiego łańcucha wydarzeń, a zpoczątku było to coś zgoła innego niż jedna z cór Babilonu. W kraju gdzie mieszkam żyje zgrzybiały starzec, który jak ty jest pośrednikiem pomiędzy bogami i ludźmi. Zwiemy go Ojcem świętym. On to wysłał mnie do ciebie jako posła, bym ci zaniósł błogosławieństwo jego.
Hans Alienus położył dłonie na głowie Sardanapala i pobłogosławił go.
Gdy to nastąpiło, uderzył Sardanapal wrzecionem dwukrotnie w podłogę, a z poza kotary wyszli ze złożonemi rękami dwaj rzezańcy, którzy zapisywali na glinianych tabliczkach każde jego słowo.
Otrzymawszy ciche zlecenie, wyszli i po chwili wrócili z zapieczętowaną flaszką z tykwy, zawieszoną na zielonym sznurze. Sardanapal zawiesił flaszkę na szyi Hansa Alienusa i powiedział:
Pewnego dnia siedział Hans Alienus przy jedzeniu, a Girgil tańczyła, trzaskając kołatką z żółtego drzewa. Baśniarka skończyła właśnie swą opowieść i siadła pod murem, w kole służebnic.
Hans Alienus dostał w podarku dom, w pobliżu wejścia do zamku. Składał się z wielkiej komnaty środkowej i czterech komór, dobudowanych w kształcie wolno stojących skrzydeł. Ściany okrywały, jak wszędzie, zielone kobierce z postaciami skrzydlatych zwierząt, oraz wieńcami z liści i gałęzi. W jednym rogu, przez dziurę w murze wpływała woda i toczyła się rynną wpoprzek posadzki dla ochłody powietrza. Kilka różnobarwnych latarek z płótna świeciło u pułapu, a kadzielnica snuła pasmo żywicznego dymu.
Nagle krzyknęła Girgil i stanęła przed nim, jęcząc zcicha i dotykając prawej nogi. Użalała się, że ją zraniła ostra skorupka.
Wstał niechętnie z nad zastawionych na posadzce potraw, przykląkł, wziął jej nogę na kolano i obejrzał piętę. Nie dowierzał jej skardze, podejrzewając, że wpadła jeno na taki pomysł, by go wyrwać z zamyślenia, gdyż przez cały czas jej tańca patrzył nieustannie przed siebie, jak nieprzytomny.
Jak długo baśniarka trzymała na uwięzi jego wyobraźnię, przepajając złudzeniem, że jest sam jedną z osób działających, siedział jak inni, ogarnięty pogodnem zainteresowaniem. Ale taniec nużył go.
Girgil miała czarną, do ziemi sięgającą szatę, którą pod piersią podtrzymywała złota wstęga. Podczas, gdy Hans badał jej piętę, przeglądała się zalotnie w wodzie rynny i gładziła włosy, ale wnet spostrzegła, z jaką niewiarą i jak niedbale bierze się do rzeczy, i jednym gestem ściągnęła nogę z jego kolana. Niby źle wychowane dziecko, niezdolne ukryć swego gniewu, rzuciła kołatkę na dywan i, nie kulejąc wcale, jeno płacząc głośno, wybiegła z komnaty.
Nawykły już do takich scen, jadł dalej spokojnie wieczerzę. Spożywszy kilka płatków ciężkiego tortu maślanego, wstał i wyszedł bez słowa.
Wstąpił na dach tego nieustannie spokojnego domu, w którym działo się jeno to, co miało za cel upiększenie życia i gdzie wszyscy tego jeno pragnęli, resztę uważając za bezpotrzebne i bezsensowne. To też, na widok smutku Hansa Alienusa, kobiety przypuszczały, że stracił zmysły. Dotąd widziały, że dumali jeno ludzi tuż przed śmiercią.
Tymczasem Hans, z rozwianym włosem, w biały płaszcz odziany stał na płaskim dachu domu swego i patrzył na mury Niniwy, tonące w mroku.
— Okłamałem sam siebie, — mówił — albowiem moje „dziś“ nie starczy mi. I Sardanapal swoje „dziś“ tęskliwie uwiecznia na kamieniu i przysłania je cieniem wiekuistości.
Posłyszał chrapliwe tony strun z głębi domu i zmarszczył czoło:
— Żyją tu ludzie silni, barczyści, pośród uciech, które późniejszym pokoleniom dostępne będą jeno na lękliwie wzbronionej drodze wyobraźni. Jak kolos wznosi się tu Sardanapal, dzierżąc w dłoni wszystko, co jeno dać może świat. Teraz jest lato, zaś jesienią będą ludzie siedzieć skuleni, badając, czemu jabłko spada na ziemię, nie zaś w chmury leci. Cóż mi po wiadomości, z czego składa się figa, skoro mi tak smakuje? W ogrodzie moim rozkwita i więdnie róża, nie pytając... czemu. Piję pożądliwie wodę, bez względu na to, czem jest. Nacóż mi badać istotę gwiazd, skoro ziemia czaruje mnie ogrodami i chłodnemi wieczorami. Czy księżyc pokrywa roślinność, czy jest on kulą lodu, obojętne mi to, skoro posiadam ciepły płaszcz i słyszę z poza murów dochodzący brzęk ręcznych bębenków parku Sardanapala. Czy świat w ten, lub inny sposob zginie, sprawa ta nie czyni twardszą poduszki mojej, ni bardziej gorzką solonej oliwki. Na kolanach dziękowałbym, o Niniwo, gdybym był jednym z twych beztroskich synów! Usta me śmieją się, język żartuje, ale samego siebie oszukać nie zdołam. Gdy obieram figę, lub rozłamuję oliwkę, myśl szepce mi ustawicznie swe: „czemu“ i „jak“ i nie zwracając uwagi na tańczące kobiety, tęsknię za utarczką słowną z jakimś szperaczem. Byłem cudzoziemcem w ojczyźnie, czy jestem i tu mniej obcy?
Noc nadeszła, rozbłysły gwiazdy, a on stał dalej na dachu. Zszedł dopiero około północy, ale długo jeszcze dumał, oparty o poręcz wąskich schodów.
— Zginiesz, Niniwo! — powiedział. — Każdy naród raz tylko rozkwita.
Zbudził Tuklat-Nirgala, który zapadł w sen, podpiwszy z kilku tancerkami i wygrawszy w kości cały worek miedzianych monet. Mrucząc niechętnie, zapalił pochodnię i poświecił Hansowi przez plac, aż do bramy zamku.
W przedsionku szczęśliwości zastał dwu rzezańców, którzy w świetle ogniska wykuwali w olbrzymiej płycie kamiennej dwie postaci. Figura nadnaturalnej wielkości trzymała na dłoni drugą, mniejszą, u dołu zaś widniał napis: Ja, król, podniosłem do swego boku cudzoziemca, tokarza muszli ślimaczych. Mówiłem z nim o własnej zatracie.
— Sardanapal nie ma tak wydatnej piersi i tak muskularnych ramion, jak ta wielka postać! — zarzucił Hans.
Jeden z rzezańców odparł:
— Czemużby miał Sardanapal uwieczniać to czem jest, nie zaś to czego pożąda?
Hans ruszył dalej i wszedł do osiedla szczęśliwości.
Gwiazdy migotały żartobliwie pośród sztywnych cyprysów. W nieskończonych halach kuchennych zamku klęczały setki młodych murzynów u kipiących garnków, dmuchając w skrzący żar i machając wachlarzami z piór. Biało odziany niewolnik wziął na głowę czworoboczną, złotą misę z budowlą, ułożoną z marynowanych liści różanych i, zaniósłszy ją po schodach do parku oświetlonego płóciennemi lampjonami, postawił na rozpostartym kobiercu przed Hansem.
Hans usiadł nad lśniącym jak zwierciadło stawkiem. Miał za sobą na szerokich schodach pstro przybrane kobiety, o malowanych jaskrawo twarzach, które w tajemniczym półcieniu wyglądały jak widma. Jedne leżały na brzuchach, skrzyżowawszy na piersiach obnażone ramiona, inne obsiadły alabastrową balustradę, rozmawiając i nucąc tęskne pieśni, tak że rozgwar jarmarczny przepajał cichą noc.
Powyż schodów widniał rzeźbiony narożnik dachu kolumnadowej hali, oświecony żółtym blaskiem. Głuchy warkot ręcznego bębenka towarzyszył tańcowi. Wszyscy wiedzieli, że tutaj właśnie siedzi Sardanapal.
Na szczycie płonęły na tle nocnego nieba dwa ogromne zarzewia, niby bogom rozkoszy i gwiazd złożone ofiary, amfory z kadzidłem, zapalone przez tego, w którym człowieczeństwo doszło do szczytu, a który dzierżył całe piękno Niniwy w swej boskiej niemal dłoni.
Hans Alienus spożył roztargniony kilka marynowanych, różanych listków i jął dumać zapatrzony w mdłe odbicie swe w stawie.
— Już niedługo skończę trzydzieści lat, a niemal każdą dotąd godzinę uskrzydlała mi myśl o tobie, Sardanapalu. Zaprawdę, kto spojrzy w oblicze twej potędze, na tym spocznie brzemieniem druzgocącego głazu. Jeśli nie ujrzę, jak padasz i schodzisz z drogi, sam zginąć muszę.
Obróciwszy głowę, ujrzał młodą kobietę, opartą o klatkę na ptaki, wkopaną w ziemię. Powstał.
Poznał szczupłą twarzyczkę, migdałowego kształtu oczy i szerokie, czernione brwi. Krótka, frędzlą zdobna żółta szata, rozpięta na lewem biodrze, kończyła się pod obnażonemi ramionami. Gołą nogę otaczały od kostki po kolano wąskie pasma złotej wstęgi. Stała pośród kielichów kwietnych jadowicie zielonej barwy, z ręką na klatce, a z pod pachwy wyglądały ciemne włosy.
Przystąpił do niej i szepnął:
— Ahirab!
Spojrzała chłodno, ułamała gałęź cyprysu i odparła jak obcemu:
— Nie znam cię.
Zdumiał się.
— Czyś zapomniała, że ojciec twój, stary Abu-Rasak, podarował mi ciebie i uczynił twym panem?
— Panem mym jest Sardanapal, władca kraju! — odparła i uderzyła go gałęzią po twarzy, tak mocno i z taką pasją, że na skroni wystąpiła czerwona pręga paląca.
Podniósł pięść i przystąpił do niej, ale rozdzieliły ich krzyczące kobiety.
— Córki Babilonu — powiedziała Ahirab — zapominają o mężczyznach, zbyt słabych, by je chronić.
Potem przystąpiła do długiego, żelaznego wieszadła, gdzie miała swą broń kohorta sześciuset rzezańców-żołnierzy, straży przybocznej króla, podjęła oburącz ciężki, przy końcu zakrzywiony miecz, potrząsnęła nim nad głową, przesunęła palcem po klindze i dodała:
— Tędy jeno wiedzie droga do serc naszych.
W tej chwili umilkły kobiety, nadbiegłe z wszystkich stron. Dreszcz strachu przejął je, gdyż uczuły, że Sardanapal wstał i patrzy na nie.
Stał w żółtej hali kolumnadowej, oparty o rzeźbioną poręcz kamienną, jak zawsze nieco pochylony, z ramionami na fałdach czerwonej szaty.
Długo trwał w bezruchu, podzwaniając jeno zlekka brzękadłami sukni. Potem uniósł zwolna prawicę i skinął na Hansa Alienusa. Kobiety, zapełniające schody, zrobiły mu miejsce, a gdy je mijał, dotykały chyłkiem dziwnej tkaniny jego płaszcza.
Gdy wszedł do żółto oświetlonej hali, rzekł doń Sardanapal, nie odwracając głowy od ciżby na dole:
— Czy owa złośliwa dziewczyna, która cię uderzyła gałęzią, to Babilonka, o której mi wspominałeś? Zwróciłeś na nią uwagę moją i spodobała mi się.
Popatrzył na Ahirab i wrócił potem w głąb hali.
Kilka uwieńczonych kobiet otoczyło Hansa, a jedna, o malowanych jaskrawo czerwonych włosach, rzuciła mu się na szyję, tuląc doń policzek i podnosząc mu do ust czarę z winem palmowem.
— Spełń to za zdrowie Sardanapala, dawcy wszelakiej rozkoszy.
— Niech się stanie, jakoś rzekła! — odparł i wychylił puhar do dna.
Tętniła mu krew gwałtownym gniewem i urazą upokorzonej dumy, ale oczy jego błyszczały radością, żartował i był ochoczy.
Spoglądał poprzez czarne cyprysy na śpiącą Niniwę, miasto bez światła, kędy tysiączne ramiona wyciągały się po rozkosz, gdzie prawem była osłoda życia, gdzie sens tegoż życia stanowiły kobierce i dzbany ze szlachetnego kruszcu.
Z oddali doleciał głuchy hałas, a kilku rzezańców zaczęło biegać niespokojnie po górnym podeście schodów, szepcąc coś zawzięcie. Pomiędzy dwoma dymiącemi amforami stał wóz metalowy o długiej rurze, spoczywającej na grzbiecie srebrnego słonia, na stopę wysokiego. Był to dalekowidz, przez którego soczewki z kryształu górskiego oglądano gwiazdy. Etjopijski rzezaniec wyszedł na ten wóz, złożył dłoń w trąbkę i zawołał cichym, stłumionym głosem:
— Proroctwo! Idzie zalew, występuje z brzegów i łamie mury!
Hans Alienus zwrócił się ponownie do hali i przekroczył próg. Ciżba kobiet była taka, że z trudnością jeno dotrzeć mógł do maty tancerek, poza którą leżał na czerwonej poduszce Sardanapal. Wonny dym kurzących się mis z ziołami zakłuł go w oczy i nie mógł ukryć złowieszczej radości, jaką wezbrało jego serce.
Stanął przed matą i rzekł:
— Gdyby łoskot bębenków ręcznych nie ogłuszał uszu twych, o królu, usłyszałbyś łoskot wody i huk padających murów. Los twój bliski jest ziszczenia.
Sardanapal skurczył się. Pogłębione zmarszczki jego kobiecej twarzy zaczerniały wyraźniej, ustał taniec, ale słaby głos króla rozbrzmiał spokojnie i czysto, jakby dawał hasło do wesołego obchodu.
— Niechże idzie zalew! — powiedział. — Niechże przyjdą wrogowie moi. Zwyciężę ich przez to samo, że ich uczynię marnem narzędziem nieśmiertelnego skonu mego. Ninua padnie, ale wola moja, miękki ton głosu mego, barwiczka mej twarzy, fałd mej czerwonej koszuli, wszystko to żyć będzie, gdy ludzie usiądą wokół ogniska i zacznie krążyć od ust do ust biesiadny puhar legendy. W tej naszej walce o piękno daję najstraszliwsze widowisko upadku. Cóż to za dzień jutro? Chcę znać dzień skonu mego.
— Jutro trzydziesta rocznica urodzin moich, — powiedział Hans Alienus — dzień, do końca którego chciałem życie pić pełną piersią. Potem się skończy. Jutro ostatni dzień tygodnia, nazwany imieniem bogini miłości, Istary.
Sardanapal wstał z poduszek, przy tym ruchu wypadł mu z za pasa nóż i spadł na kobierzec, a Hans podniósł go. Ale rzezaniec dotknął jego szaty i szepnął:
— Rozważ rzecz dobrze i nie dawaj Najwyższemu tego, co zostało zanieczyszczone przez spadnięcie na ziemię.
Hans Alienus zatknął nóż za pas i stanął pośród innych, którzy, skrzyżowawszy ramiona, utworzyli szpaler dla króla.
Sardanapal odrzucił głowę i rzekł:
— Chcę zwołać radę i wydać rozkazy! Nie chcę patrzeć na przerażone twarze. Ślepy jest ten, kto nie widzi, że dzień jutrzejszy niesie nam najzawrotniejszą rozkosz życia. Kuchciki moje nie mają tak aromatycznych ziół, jak te które otrzymam od wrogów. Podniebienie me nie znosi już słodkich śliwek i kwaśnego wina, ale ducha mego przepaja rozkosz i straszliwe dostojeństwo upadku. Najdumniejszym triumfem życia nazywam tak zginąć, by okrzyk radosny przygłuszył pękanie murów i tętnił echem przez liczne tysiąclecia.
Postąpił kilka kroków, przed nim zaś niosło dwu rzezańców oburącz pochodnie. Na lewem ramieniu mieli pletnie. W progu obrócił się i powiedział głosem głębszym, surowszym, o miękkiem brzmieniu.
— Kapłani moi opowiadają o pewnym człowieku, który sporządził na rozkaz jednego ze swych bogów, okręt, by się ocalić z powodzi, w której zemsta Boga pogrążyła ziemię. Nie znam nikczemniejszego człowieka. Żaden z oszukanych małżonków mego miasta, żadna z kłótliwych kumoszek, nikt ze strachopłodów uciekających przed strzałą, nikt powiadam nie poniżyłby się wobec swego rodu, jak ten człowiek właśnie. Winien był zmarszczyć brwi, skrzyżować ramiona na piersiach i odpowiedzieć swemu Bogu: Niwecząc mój ród, jesteś moim wrogiem, ja zaś nie chcę uciekać. Powinien był czekać w pełnej godności bestrosce na skale, aż mu zalew sięgnie głowy i aż zginie wraz z ostatnim synem ludu, który bogom wypowiedział posłuch. Miast tego, został rodzicem nikczemnych, pokornych ludzi, którym daremnie ukazywałem swój kult piękna i na których grzbietach zużywałem pletnie. Chcę ocalić honor jego potomków i jawnie ukazać owe wszystkie wabne radości, jakie mieści w sobie wielki skon.
Powoli zstąpił z szerokich schodów, a jednocześnie zaczęły padać ciężkie krople nawalnego deszczu. Ujrzawszy Ahirab dobył z za pasa skórzany woreczek z monetami, rzucił jej pod nogi i rzekł:
— W imieniu szczęśliwego i uszczęśliwiającego!
Nawałnica pogasiła ogniska kadzidłowe i płócienne latarki. Wszystka służba i malowane gipsem kobiety znikły w drzwiach i kurytarzach, a głowy zwierzęce z końców rynien, lejące wody z rozwartych paszcz, śpiewały w ciemku najnieprawdopodobniejsze hymny i zaklęcia.
Hans Alienus został sam pod szerokolistnym krzewem. Wzburzenie, gniew i zazdrość tętniły w jego sercu wezbranem żądzą czynu, którą z uwagi na pobudki nazwać można było rozpaczą, ale niczem nie różniła się od najbujniejszej radości. Bez namysłu wyszedł z ukrycia i przekroczył próg, za którym znikła Ahirab.
Kilka stopni zstąpił omackiem i znalazł się w hali oświetlonej jeno płonącą smołą, gdzie migotliwe blaski skakały po kończystych hełmach czuwających niewolników. Byli to czerwono przybrani Etjopowie, milczący, nieruchomi, stojący rzędami. Przed nimi siedzieli na taburetach biali rzezańcy z pletniami.
Spostrzegłszy Hansa Alienusa, który miał wolny wstęp wszędzie, dali mu znak, by szedł dalej.
Wszedł na ciemne i puste podwórze, ale z oświetlonej sali w głębi dolatywały kroki i głosy, a tuż przy nim leżał pas światła wypełzły z pod rąbka kotary. Uchyliwszy zasłonę ostrożnie i z wahaniem, zobaczył komnatę oświetloną pochodnią zatkniętą na ognisku pośrodku. Pierścionki dymu i skry leciały ku otworowi w stropie, a płonące drzewo syczało od kropel wpadającego tu deszczu.
Przy ogniu siedziała Ahirab na łożu obszernem, pokrytem siwą matą wełnianą. Płomień oświetlał jej chude, niemal zapadłe policzki i szczupłą szyję, okrytą niebieskiemi żyłkami. W ręku trzymała wrzeciono.
Posłyszawszy kroki, podniosła głowę, spojrzała smutnie na Hansa i powiedziała:
— Oczekuję władcy kraju.
— Gdzież jest?
— Zemdlał wyczerpany przejściami wieczoru i pokonany własną niemocą. Są przy nim lekarze. Czekając, wzięłam jego wrzeciono, by skrócić sobie czas.
— Gdy odzyska przytomność, radość upadku da mu dziesięciokrotne siły. Wówczas przyjdzie do siebie, to też tu nań zaczekam. Tędy wiedzie droga do twego serca... nieprawdaż?
Przesunął palcem po ostrzu noża, który wypadł z za pasa Sardanapala.
Siedząc dalej wpatrywała się migdałowatemi oczyma w ogień, który podkreślał jeszcze otaczające je szerokie pasy czernidła. Okręcone purpurą i lśniąco białą przędzą wrzeciono warczało, a dziewczyna snuła nić podnosząc jedną rękę wyżej od drugiej.
— Siostry moje tańczyłyby i śpiewały — powiedziała — wabiłyby cię i drażniły najwyszukańszemi sposobami. Nade mną zawisł czarny los, mam przeczucie, że zbliża się mój skon.
Z któregoś podwórza doleciał tętent młotów i łoskot wleczonych bierwion drzewa, tak że oboje poznali, iż coś niezwykłego się sposobi, coś czego świat nie widział i o czem nie zapomni, jak długo puhar biesiadny wspomnień od ust do ust krążył będzie. Złowieszcze brzmienie ich głosów, wspólne niebezpieczeństwo, przeczucie bliskiego upadku Niniwy, wszystko to dolało oliwy do lampy wyobraźni, co świecąc z dusz ich, rozlewała wokół ponure blaski.
Usiadł przy niej na łożu i zaczął zcicha rozmawiać.
— Mając lat trzydzieści, — powiedział — podaje się swej młodości dłoń na pożegnanie. Czyż z dniem jutrzejszym ma przepaść to, co było dotąd mą istotą? Czy to, co żyć będzie dalej nie będzie już mojem ja? Mamże być jeno jak cień, co idzie i patrzy na życie z góry, lub jak głos, wołający z grot pustyni? Sardanapal był moją młodością, a umrze jutro.
Spojrzała nań zdumiona bezmyślnemi oczyma.
— Nie może wieść rozmowy! — pomyślał. — Jeśli odetnę człowiekowi głowę, zrozumie mnie, ale nie pojmie, gdy go o myśl poproszę. Ale wszakże dlatego pokochałem ją. Czyż przed wszystkiem w życiu mam klękać i błagać o słowa? Jestem skrzynią sprzeczności, których nie mogę nawet podzielić na dwa działy odrębne.
Przystąpiła do ogniska i długo grzała cienkie palce swoje. Oczy jej błyszczały groźnie. Schwytawszy ćmę, zwabioną światłem, wyrwała jej skrzydła i cisnęła udręczone stworzenie żywcem w płomień.
On wstał też, chwycił jej ramię i dał znak baczności. Daleki śpiew i dźwięk surm dolatywał otworem dachu. Siedmiu rzezańców zamkowych zwiastowało w ten sposób każdą minioną godzinę, trąbami i pieśnią.
Wzburzony bardzo, pociągnął ją kilka kroków ku drzwiom. Ale potem puścił, usunął kotarę i wyszedł na podwórze.
Deszcz ustał, na niebie były gwiazdy, a światełka płonęły w kaplicach bóstw domowych, wokół podwórza. Oprzytomniał dopiero, gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki surm i pieśni.
Posłyszał, że ktoś odchyla poza nim kotarę. Nie chciał się obracać. Ale stuknięcie drewnianej podeszwy pod jej bosą stopą, zmusiło go do tego.
Stała w progu, objęta blaskiem ogniska, a żółta jej szata podkreślała lubieżnie kształty młodociane. Włosy, przepięte wysokim grzebieniem rogowym, splecione w cztery warkocze, łączyła na plecach agrafa w kształcie kozy.
— Nie rozumiałam cię przedtem! — rzekła, pozwalając mu się zaprowadzić do ognia. — Mówiłeś dziwnie, jak czarodziej. W tej jednak godzinie, kiedy narażałeś życie, by znaleźć drogę do mnie, znalazłeś też drogę do mego serca.
Chciał ją przyciągnąć do siebie, ale go cofnęła.
— Jeszcze nie teraz! — powiedziała.
Potem odpięła zadumana wstęgę z zielonemi kamieniami, opasującą jej prawe ramię, i wplotła w jego wianek mirtowy, jakby stroiła koźlę ofiarne, i szepnęła:
— Chodźmy się wykąpać, jak przed wielką uroczystością. Ale nie w gorących, dusznych łazienkach, gdzie zabijają czas kobiety Sardanapala, jeno w podziemnej hali, którą płynie zimna woda rzeki. Zaprowadzę cię do lodowatej kąpieli.
Poszli stromym kurytarzem, pełnym odoru pary i wilgoci. Z licznych, bocznych drzwi dolatywał plusk, śmiech i stąpanie bosych nóg. Po schodach zeszli do ciemnej izby, której czarny otwór dachowy brzeżyły cztery żółte lampki płócienne. Pod sklepieniem leżało brunatne, gładkie zwierciadło wody, wznoszące się wraz z poziomem rzeki. Teraz stało na równej wysokości z szachownicą posadzki. Pionowa mata sięgająca wody dzieliła łazienkę na dwie części.
Chciał jej rozpiąć koszulę na ramieniu, ale wywinęła się i, próbując stopą wody, szepnęła:
— Jakże często mam ci powtarzać, że odmienną jestem od reszty sióstr moich! Idź na matę i zostaw mnie samą.
Uczynił zadość jej życzeniu, a znalazłszy się za matą, zrzucił płaszcz i wszedł do wody. Na włosach miał przepleciony wstążką, mirtowy wieniec.
Wilgoć przegryzła w macie otwór na samym poziomie wody, nie większy od oka. Przeziębły obrócił się i zobaczył Ahirab stojącą po piersi w wodzie. Trzymała ramiona wzniesione nad głowę i złożyła dłonie. Zamknęła oczy i stała milcząca, jakby w myślach głosiła zaklęcie.
Podszedł kilka kroków przez rozlewającą się kręgami wodę, przytknął twarz do otworu maty i zawołał:
— Pozostaje nam może kilka jeno krótkich chwil, a trwonimy je na rzeczach obojętnych. Chodź i pocałuj mnie!
Otwarła oczy, zanurzyła ręce i uśmiechnęła się po raz pierwszy, ale ze smutkiem dziwnym.
— Usuń się, — powiedziała — bym mogła wyjść z wody, gdyż od zimna szczękają mi zęby.
— Uczyń wpierw to, o co prosiłem! Inaczej pozostanę tu, gdzie jestem! — odparł.
— Czyż nie słyszysz zgiełku i nawoływań na schodach?
Pod sklepieniem było całkiem cicho, woda wznosiła się nieznacznie i sięgała mu już brody. Kilka baniek wypłynęło na powierzchnię. Z oddali jęły jednak dolatywać coraz to bliższe stąpania i okrzyki.
Zęby jej szczękały i trwożnie zwróciła się w bok, gdzie leżała jej koszula i pasek na ziemi. Koniec paska zwieszony w wodę wydłużał się do nieskończoności, powierzchnia wody podchodziła coraz to wyżej, a otwór w macie malał z każdą chwilą.
— Jeszcze cię widzę! — powiedział. — Jeszcze mamy czas!
U wnijścia do sklepienia zadudnił głucho głos męski, budząc echa, odpowiedziały mu piskliwe wrzaski kobiet i rzezańców, a otwór w macie zmalał całkiem.
Przysłoniła dłonią oczy, jakby miała wyskoczyć, ale powstrzymał ją wstyd. Potem przystąpiła do otworu i wyciągnęła ku niemu rękę. Oddech jej poruszył wodę tuż pod brodą. Ale jeszcze stała, wahając się na pierwszym stopniu, aż woda zakryła zupełnie otwór.
Zniecierpliwiony, wyskoczył na kamienną cembrowinę, narzucił na mokre ciało płaszcz i przewiązał się sznurem. Po chwili usłyszał wołanie Ahirab, usunął przeto matę i podszedł do niej.
Siedziała na obramieniu, z suknią na kolanach, a woda spływała jej na plecy z warkoczy. Dobyła z kieszeni metalową puszeczkę w kształcie ryby, której głowa stanowiła wieczko. Mieściła się w niej biała maść.
— Namaść mi ramiona i plecy! — powiedziała, nachylając się i podnosząc warkocze na wierzch głowy.
Przykląkł, położył na kolanie jej lewe ramię i zaczął je nacierać maścią, o słodkawo miodowym zapachu.
Zdumiony i zapadły jednocześnie w stan dziwnego półsnu, o niejasnych wrażeniach i myślach, słuchał hałasu zbliżającego się od schodów i łaziebnych izb. Ale oboje z Ahirab milczeli, spoglądając na wznoszące się ciągle zwierciadło wody, zakrywające lśniącą tkaninę maty, pokrytą dziwnemi postaciami zwierząt, zblakłemi już i zapleśniałemi.
Nagle wpadło paru rzezańców i przerażonych kobiet i, stanąwszy, spoglądali na kąpiących się. Drżeli przytem, jak z chłodu jesiennego i mruczeli ze strachu, gdyż coraz to bliżej nadchodził ktoś, stąpając lekko, spiesznie, jakby czegoś szukał. Wszyscy znali ten niespokojny krok bezsennego człowieka. Wiedzieli, kto nadchodzi, i stali nieruchomo wzdłuż wąskiej cembrowiny, z rękami skrzyżowanemi na piersiach.
Sardanapal nadszedł, minął usuniętą na bok matę i stanął przed Ahirab, pochyloną nad sukniami, która okryła jeno w pośpiechu biodra i zarzuciła koszulę na jedno ramię, tak że drugie i pół ciała pozostały nagie. Hans trzymał dalej jej ramię na kolanie. Teraz zbudziła się w niej żądza skryta za smutkiem, zapałały jej oczy i jęła niewyraźnie nucić jedną ze straszliwych pieśni, jakie śpiewały w ojczyźnie kobiety, w świątyni Mylitty.
Sardanapal patrzył na gościa swego, cudzoziemskiego tokarza ślimaczych muszli, którego uczynił równym sobie.
— Spodziewałem się, — powiedział — zastać cię z bronią u drzwi moich, albo też pośród twych wojsk, które, podzielone na seciny, tłoczą się ze wszystkich stron do miasta, torując sobie drogę ulewą strzał, kamieni, belek i stągwi gorącej wody. Cóż to za upojny szał, cóż za pląs, cóż za rzeźwa groza patrzeć na zagładę całego państwa! Wynijdź i raduj się rozpętaniem burzy. Nie dam tym siepaczom zawrotnego szczęścia, by patrzyli, jak konam, z bronią w ręku.
Hans Alienus wstał, a Sardanapal ciągnął dalej:
— Dumny jestem z tego, że ciała mego nie złamała niewolnicza praca. Z każdej zmarszczki mej twarzy promienieje doznane szczęście. Chciałeś mi zabrać ostatnią rozkosz, jaką znalazłem w mym żywym parku, ale potrafię ją odzyskać, gdyż chcę zostać zwycięzcą w tej niezrównanej walce piękna, jaką toczymy obaj. Czyż mógłbyś mnie nazwać najwyższem wcieleniem człowieczeństwa, gdybym nie przebóstwiał wszystkiego, co w ludziach złe i dobre, podobnie jak mój tkacz uczynić zdołał rzecz piękną ze szczerzącego zęby smoka na tej macie?
Hans Alienus podniósł lśniące od maści ramię Ahirab, dobył noża z za pasa i podniósł go nad jej lewą pachą.
— Nie oddam ci jej! — powiedział.
Sardanapal pochylił się. Położył dłoń na ręce Alienusa i nacisnął tak silnie, że nóż wszedł zwolna, aż do rękojeści w pierś dziewczyny.
Ahirab padła przerażona na plecy, potem na bok, jęła wyrzucać niewyraźne słowa, klnąc Sardanapala, jak niezliczone już kobiety od czasów jego młodości. Po chwili wyzionęła ducha.
Hans Alienus odciął jeden z warkoczy zmarłej, umocował u pasa i klęczał długo u jej zwłok. Ponad otworem świetlnym dachu przeleciał, oblany szarym blaskiem świtu, ptak. Był to sęp płynący na szeroko rozwianych skrzydłach.
Mimo, że już dogrzewało południe, tętniły jeszcze młoty w przedsionku szczęśliwości. Wznoszono kwadratową, krytą budowlę z drzewa cyprysowego i innych żywicznych bierwion. Pracujący robotnicy nie zdążyli nawet obciosać pni i obedrzyć ich z kory. Ale nie szkodziło to wcale, gdyż niebawem pokryto budowlę kwiecistemi dywanami, tak że przybrała wygląd olbrzymiego namiotu.
Przez ciąg tej pracy siedział Sardanapal, otoczony swymi lekarzami, na dachu hal bibljotecznych, w cieniu rozpiętej zasłony o czerwonych pasach. Kilka już razy zemdlał, zanim wezwał do siebie wieczorem Hansa. Twarz jego znużona była, zwiędła i zatraciła zwykłą ruchliwość. Otaczała go woń lekarstw, siedział oparty o poduszki głębokiego fotelu, jak ciężko chory.
— Ciało me jest mą hańbą! — rzekł do wchodzącego Hansa. — Lekarze nie są już w stanie ożywiać mych soków i wzmacniać żył.
— Lekarze twoi — odparł Hans — znają widać ciało ludzkie, ale nie znają samego człowieka. Czyżby cię inaczej napychali kroplami i ziołami? Przyczyną twej obecnej słabości nie są twe soki i żyły. Cóż znaczy ciało? To jeno wyobraźnia twoja znużyła się i zasnęła. Ten płaski dach, to podwórze na dole, te kłodziny cyprysowe i kobierce, wszystko jest obojętne i martwe dla twych oczu, gdyż, wypaliła się lampa, która świeciła temu, gdyż zagasła wyobraźnia twoja. Człowiek, to jeno zwisający płasko żagiel, który wzdyma się do czynu i pociąga za sobą ciało, gdy go napełni podmuch wyobraźni. Dostrzegasz jeno zimną powierzchnię, bezradność swoją i brak prawdziwych przyjaciół...
— Potrzebni mi są jeno wrogowie.
— Tedy obróć głowę i spójrz na dymy płonących dzielnic miasta. Zbliża się, krok za krokiem, zagłada, co pogrzebie wszystko.
Rozbłysły oczy Sardanapala i uniósł się nieco z poduszek.
— A cóż sądzisz o naszej walce o piękno? — spytał. — Czy cię przewyższyłem?
Hans Alienus podszedł na skraj dachu i dał znak. Natychmiast otwarła się, skrzypiąc w zawiasach, jedna z bram podwórza, wpuszczając pięć wielkich nosz, obciążonych najcenniejszemi skarbami, jakie zabrano z Babilonu. Widniały tu misy i dzbany kruszcowe z pękami piór pawich, kadzielnice, ogromne szarawe guzy pereł, po ziemi wlokły się naszyjniki złote, usiane błękitnemi kamieniami, na każdych zaś noszach siedział zakuty w łańcuchy młody tygrys.
Hans Alienus powiedział:
— Jakąż wartość mieć może tych kilka mis i dzbanów? Ale świeci ponad niemi lampa wyobraźni,...
słyszę pukanie młoteczków pracowitych złotników, płacz biedaków, bezsenne dyszenie chciwców, szelest wytrychów złodziei, hałaśliwe okrzyki szczęśliwych i jęk trwożny plądrowanych miast. Życie ukazuje mi swój lśniący kwiat, który wchłonął w siebie wszystkie soki.
Sardanapal skinął bez słowa i klasnął trzy razy w dłonie.
Rozwarto inną bramę i wsunięto trzydzieści nosz, pełnych większych jeszcze drogocenności, zdobytych posągów bóstw, sfinksów ze srebra, oraz broni najmisterniejszej roboty. Pomiędzy noszami kroczyły słonie, a na grzbiecie każdego siedział nagi chłopiec, dmąc w surmę.
Hans Alienus dał ponownie znak.
Wpadła i zapełniła całą przestrzeń podwórza pomiędzy słońmi i noszami ogromna czereda ludzi w lwich i panterzych skórach około bioder. Samuramat i Girgil potrząsały w takt śpiewu klekotkami i tańczyły posuwiście. Koszule ich ze sztywnego, srebrnego brokatu nie miały rękawów, a u rąbka brzęczały ciężkie pierścienie.
Hans Alienus rzekł:
— Te dwie tancerki na przodzie to żony moje, najpiękniejsze córy Babilonu.
— Czy ta kaszląca, oparta o wnęk drzwi staruszka, to także żona twoja? — spytał Sardanapal, wskazując na wiekową wdowę Abu-Rasaka.
Hans Alienus potwierdził, rumieniąc się.
Sardanapal klasnął z uśmiechem ponownie trzy razy.
W podwórze wkroczył tłum chłopców oszołomionych winem, ubarwionych gipsem i szminką, jak kobiety, o pozłoconych włosach. Za nimi ukazały się mnogie setki kobiet, najpiękniejszych i najdoskonalej zbudowanych z pośród wszystkich, jakie Azja rzuciła Sardanapalowi w ramiona. Wiele z nich chwiało się, inne zaś wydawały bezmyślne krzyki radości, bowiem były także pijane. Suknie miały otwarte i rzucały żartem na nosze swe klejnoty i naszyjniki.
Sardanapal wstał i dotknął bardzo lekko ramienia swego gościa. Hans podszedł z nim, jakby pogrążony w sennych marzeniach, na skraj dachu i jęli patrzyć na tłum, oraz czworoboczny, okryty kobiercami szałas w podwórzu.
— Jakąż mają dla mnie wartość kupieni niewolnicy? — rzekł Sardanapal. — A jednak błyszczy ponad nimi lampa wyobraźni i przeżywam minione rozkosze. Ustami to mojemi woła człowiek w przestrzeń światową o wielkość i szczęście. Ty, gwiazdo wieczorna, najpiękniejsza pochodnio niebiosów, przyświecająca zaślubinom, słysz z ust moich wdzięczny hołd człowieczy za wszystkie dary życia!
Dym i deszczowe chmury przysłoniły zachód słońca, szybko zapadał w mrok ostatni dzień Niniwy. Napastnicy nie zdołali tego pierwszego dnia dotrzeć do zamku przez gęsto zaludnione części miasta. Kilka jeno rozproszonych secin wyprzedziło okrężną drogą główne wojska i ludzie ci płynęli ulicami, niby spieniony potok korytem.
Poza murami podwórza gnały w dzikim popłochu głodne psy, uciekające ze zdobytych dzielnic, pośród nich zaś białe i czarne owce, oraz osły, które zerwały uździenice.
Drżała ziemia pod tętniącym krokiem secin. Coraz to bliżej huczał grzmot walki ulicznej, echem jęczały schody i gmachy, a snopy iskier gasły jak robaczki świętojańskie na płytach kamiennych i sztywnych liściach kapiteli.
Czekający w podwórzu przygładzili włosy pod mirtowemi wieńcami. Stali tu i owdzie skromnie ubrani słudzy, pogodnie oczekując śmierci. Rozkwitało w nich to co najwyższe. Wzgardzili nagle wszystkiem, co marne i drobiazgowe. Zdani na zagładę przestali być ludźmi, a stali się cherubinami, w łachmanach coprawda, ale z piersiami wezbranemi i dobytą bronią, co zdała się gorzeć sama w odblaskach łuny. Niektórzy z mężczyzn ściskali sobie dłonie zbratani grozą, niepomni dawnych swarów. Gdy padła pierwsza strzała z ciemni i zabiła chłopca, wszyscy zaczęli śpiewać.
Sardanapal ujął dłoń Hansa i wsparty na nim, zstąpił odkrytemi schodami w podwórze przed szałas, gdzie cisnęli się młodzieńcy i kobiety.
Jeden z rzezańców przywlókł, ciągnąc za włosy po bruku, sztywne i nagie ciało Ahirab, podniósł je potem na plecy i wniósł do szałasu.
Wewnątrz niego panował mrok, tu i owdzie jeno błyskał pomiędzy bierwionami ostatni promień słońca. Rzezaniec położył zmarłą na ziemi pod żółtą zasłoną namiotu, tak, że wystawała jedna z jej nóg. Wzdłuż ścian leżały żółte, jaskrawe poduszki, za niemi zaś stały szeregiem alabastrowe wazy, w których tkwiły żywe tulipany. Rzeźwy zapach żywicy mieszał się z lekkim trupim odorem.
Rzezańcy przytaszczyli nosze z podwórza i wysypali kosztowności kupami, wokół śmiertelnego namiotu. Poprzerywały się niektóre naszyjniki, perły i monety potoczyły się po ziemi, zaś obraz sporządzony z matowo różowego szkła pękł w kawałki z brzękiem.
Naprzeciwko placu, podwórze odgraniczała jeno niska balustrada kamienna, z której mnóstwo ludzi patrzyło ze zgrozą na płonące całemi milami miasto. Nawet w tej chwili strasznej drżeli oni jeszcze przed spojrzeniem swego władcy. Skrzyżowawszy ramiona, stawali szeregami. U progu szałasu stali etjopijscy rzezańcy z pletniami na ramieniu, a za Sardanapalem kroczyło siedem postaci ubranych szaro, niesamowicie w fałdziste płaszcze ze zgrzebnego płótna, napięte od dołu na szerokie bambusowe obręcze. Na lewej ręce niosła każda z nich wielki wór słomy, wyzierającej poprzez płótno, zaś w prawej płonące łuczywo.
Tanecznym krokiem przekroczył próg Sardanapal wraz ze świtą. Zabrzmiały bębenki ręczne, a tłum jął radować się tak rozgłośnie, że gwar ten przygłuszył dalekie huki zniszczenia. Burza wyobraźni napełniła żagiel ducha i porwała z sobą w zagładę i wieczność, ku nieśmiertelnemu skonowi wszystko, co miało być wyryte na puharze weselnym wspomnienia, który potomność podniesie kiedyś do ust i poda w koło.
Policzki Sardanapala okryły białe, drgające plamy, a słabe, czerwono obrzeżone oczy jego rozetliło natchnienie bohaterstwa. Wszyscy widzieli, jak śpiewając porusza szybko wargami, najbliżsi jeno atoli chwytali słowa, z powodu cichego, kobiecego jego głosu.
— Ja oto, któremu zazdrościli wszyscy, zazdrościć dziś muszę biednej zbieraczce przydróżnych kwiatów. Szczęśliwość umarłemu nie zakwita. Za chwilę będę popiołem, chociaż przed chwilą jeszcze trzymałem bogatą Ninuę na łonie. Własnością mą całą jest to jeno, co mi dało podniebienie i swawolna dziewczyna. Wszystko inne rzucić muszę. Zasłońcie namiot śmierci nade mną i tą zmarłą, gdyż chcę spłonąć na popiół w objęciach zmysłowości, na łonie której spędziłem życie. To pozostanie rzeczą ostatnią, jaką uwodzę i przerażam.
Szare postaci otoczyły namiot, wzniósłszy łuczywa, a poza niemi jęły się tłoczyć kobiety do wnętrza szałasu.
Duszne powietrze i wino, do którego dodano tajemnie jakiegoś proszku, uderzyło im do głów. Niektóre padły na twarz wpijając palce w perły, niby w winogrona. Napoły ukryta pod rąbkiem kobierca leżała zemdlona, naga murzynka, oparłszy na szachownicy kędzierzawą głowę. Inna otoczyła ramieniem głowę siostry. Włosy nakryły jej twarz, a szerokie białe biodra tonęły w poduszkach. Wdeptano w leżące kupami klejnoty dwie małe papużki z łańcuszkami na nogach, które zabłądziwszy tu trzepotały się przez chwilę, krzycząc trwożnie.
Szarzy ludzie zdjęli z ramion wory słomy i podpalili je łuczywem. Potem rzucili je pomiędzy kobiety, siedli na ziemi i skrzyżowali ręce i nogi.
Sardanapal ujął już brzeg namiotu śmierci, ale przed zasunięciem go wskazał nogę martwej dziewczyny i powiedział zcicha:
— Spójrz uważnie na tę nogę, na kształt jej, niezrównaną miękkość skóry, szlachetne linje żył i staranność z jaką wykończone są paznokcie. Nie sposób znaleźć czegoś większego, ni doskonalszego niż żywe, czy zmarłe piękno, które uniosłem na dłoniach i pokazałem innym planetom mówiąc: — Oto twór ziemi!
Hans Alienus nadsłuchiwał każdego słowa i korzył się przed ludzką pięknością. Czemże wobec nogi tej zmarłej były wszystkie martwe misy, dzbany złote i guzy perłowe?
Sardanapal wszedł do namiotu śmierci, ale obrócił się raz jeszcze.
— Podaj mi swą tabliczkę woskową, z której znika wszelaki kłam! — powiedział do Hansa. — Zapiszę najistotniejszą treść i cały cel życia. Dam ci prawdę!
Wziął tabliczkę i napisał rylcem, zawieszonym na srebrnym łańcuszku, jeden jeno wyraz:
— Ja!
Potem delikatne dłonie jego oddały tabliczkę.
Zapadły osłony namiotu śmierci, a Sardanapal, uniesiony mściwym gniewem, spalił ciało swoje, co nie chciało dłużej służyć woli jego.
Zanim jeszcze zdołał Hans Alienus oderwać spojrzenie od napisu, niewidzialna dłoń wymazała go z tabliczki, ale jeno do połowy, tak że widać było dolne końce liter.
Zagasła i spadła płonąca pochodnia, co przyświecała młodości jego.
Cofnął się, przekraczając płonące pnie i stosy odzieży. Niósł przed sobą pustą tabliczkę, wpatrzony w nią, ale dostrzegł raz jeszcze nogę martwej dziewczyny.
— O, Sardanapalu! — mruknął. — Sam siebie znieść nie mogłeś. Własne, zniekształcone ciało stanowiło lukę w twej nauce o pięknie. Wszędzie indziej była prawdziwą.
Otoczyły go krzyczące kobiety, a łuna płonącego szałasu szła po nocnem niebie i całem mieście. Tuklat-Nirgal, utorowawszy sobie drogę przez wyrwaną z zawiasów bramę, pociągnął go do pustych nosz, które właśnie podniosło na ramiona kilka młodych Babilonek.
Sardanapal padł! — rzekł mu. — Twoja własna młodość płonie na stosie, a chłodny wiatr pustyni starości wieje ci już po włosach.
Hans Alienus wszedł na nosze i wydostał się z płonącego miasta, wraz z wszystkimi ocalonymi z pożaru rzezańcami, młodzieńcami i kobietami. Świta niosła na głowach skarby, jakie dźwignąć można było, wszyscy zaś poklaskiwali kołatkami i śpiewali. Trudno było na nocnem niebie odróżnić dym od chmur deszczowych, a iskry od gwiazd, a echa szły po pustych dzielnicach, z których ludność uciekła, zabierając osły i sprzęt domowy. Wzdłuż drogi biegały, gdacząc, chmarami kury o opalonych skrzydłach, a na listwach dachowych siedziały już rzędami czarne ptaki i wyciągnąwszy szyje, czekały rozpoczęcia uczty.
Hans Alienus spoglądał z chwiejącej się lektyki swej na zniszczoną Niniwę. Podniósł rękę, a wargi jego zaczęły się poruszać bezgłośnie. Tuklat-Nirgal, który nań patrzył, spytał, o czem myśli.
Odparł:
Niesiony przez zwolenników swoich, wędrował Hans Alienus ku zachodowi, ale podróż trwała nie dni, ni tygodnie, jeno mnogie setki lat. Towarzyszki jego postarzały. Włosy ich stały się rzadkie i białe, a suknie poszły w strzępy. Skóra zbroi rzezańców pobielała i pozieleniała od pleśni, a drogę zaścielały zeschłe zwłoki ludzkie, niby kłosy żniwa. Na fletach przebierały znużone palce, melodja była coraz to skrzypliwsza, wkońcu zaś instrumenty zniszczały jeden po drugim i umilkły. Przez dwadzieścia lat brzmiała jeszcze para samotnych cymbałów, ale i one wreszcie wypadły z rąk konających grajków.
Pośród coraz to mniej licznej świty o pochylonych plecach ludzi, trwał Hans Alienus, niesiony w lektyce. Poważny i smutny był. Wieniec mirtowy zwiądł dawno, a nosidła zaczęły butwieć pod złoceniem. Doszedł do pełni lat męskich, włosy długie, jak u fakira, spływały mu na pierś i plecy, zgęstniały jego brwi na ciemnem czole, a dół twarzy zdobiła kończysta, czarna broda.
Znużone nosicielki lektyki postawiły ją wkońcu na ziemi i pomarły, a wówczas Hans Alienus przywołał Tuklat-Nirgala i kazał mu włożyć w wór istniejące jeszcze dzbany i kosztowności.
Tuklat, mrukliwy i osępiały, miał ciągle jeszcze w rękach swe dwa miecze i dwie lance. Pokrwawione stopy obwiązał szmatami. I jego też nie pochyliły lata, oczy mu tylko błyszczały coraz bardziej ponuro z pod głęboko wciśniętego hełmu, a zawieszony na szyi skórzany woreczek dręczył go coraz to silniej, odbierając sen. Co wieczór postanawiał zbadać nazajutrz jego wnętrze, ale rano tracił odwagę, wiedząc, że ciekawość uczyniłaby go wrogiem jego pana.
Wkroczyli na roztocz łąk, gdzie beztroscy ludzie pracowali w winnicach, lub, mając sierpy na ramionach, przesyłali im pozdrowienia. Zaraz jednak uciekali przerażeni do swych osiedli, na widok długich kluczy czarnych ptaków, które, ukończywszy w Niniwie dawno ucztę, ciągnęły znowu nad głowami karawany. Bezdomni zastawali teraz wszędzie zatarasowane drzwi i witano ich kamieniami.
Pewnego dnia dotarł Hans Alienus do ciemnego gaju, otoczonego murem, poświęconego Apolinowi przez wychodźców helleńskich. Przed zamkniętą, drewnianą bramą cisnęli się ludzie. Otoczeni byli w pasie sznurami, których końce tkwiły w pierścieniu żelaznym, przymocowanym do skały, tak że nie mogli podejść dalej, niż do bramy.
— Przybywasz w sam czas, cudzoziemcze! — rzekł jeden z nich. — W gaju stoi posąg Apola, a cokół jego otacza skrętami zielony wąż o kobiecej twarzy. Jest ona wielce uwodzicielska i wabi raz po raz, wychylając się poza mur każdego wieczora, mnóstwo młodzieńców, najlepszych właśnie i najcenniejszych dla nas, kusząc, by wtargnęli jak złodzieje do wnętrza. Daremnie postawili starsi straże. Każdej nocy przełażą przez mur i giną ukąszeni w kark przez węża, który im wysysa mózgi. Trzeba koniecznie zabić potwora. Ale przywiąż się jak my sznurem, byś nie uległ pokusie przekroczenia progu, gdy bramę rozewrzemy.
Człowiek, mówiący to, był starym przekupniem starzyzny i miał w uszach srebrne pierścienie. Żółta twarz jego miała wyraz otępienia i niechęci, słowa zaś cedził powoli i leniwo.
Hans Alienus przystanął i powiedział:
— Azjaci rodzą poglądy swe w bólach, jak kobiety dzieci, ale zdrowe myśli duszy, to Rzymianie i Hellenowie, jak i wy. Jawią się z rogami, przy dźwiękach muzyki. Skądże więc tyle zmarszczonych uroczyście czół u was. Swawola to, zaiste, ucieszna, gdy młódź miasta przełazi nocą mury! Swawola raduje serce moje. Nawet złodziej, kradnący parę puszek srebrnych, to swawolnik, który bawi mnie więcej, niż chcę przyznać. Tem bardziej młodzieńcy wasi, którzy wprowadzają w błąd straże, by przeleźć mur. Miast zabijać węża, postawcież mu ołtarz!
Zasępił się przekupień starzyzny i pogładził zeszroniałe włosy.
— Pojęcia nie masz, — rzekł — ilu najzdolniejszych młodzieńców pożera potwór. Wczoraj zginął właśnie syn mój. Chodź, pomogę ci opasać się sznurem. Słowa, które wyrzekłeś, to zabytek twych młodych lat, który nosisz zapomniany w kieszeni.
Przekupień opasał Hansa sznurem, potem zaś zawiązał oczy Tuklatowi i podał mu młot.
— Jesteś najmocniejszy, — rzekł mu — tedy stań dla pewności przy pierścieniu i trzymaj cały pęk sznurów. Ale miej też w pogotowiu młot, gdy wąż wychyli swe pierścienie, a my cię zawezwiemy.
U bramy siedział ślepy, na obie nogi chromy strażnik. Gdy wszystko przysposobiono, odsunął wrzeciądze.
Wszyscy zamknęli oczy, z wyjątkiem starego przekupnia, który łysnął ciekawie zaspanem, lewem okiem.
Światło słońca rozjaskrawiło wnętrze ogrodu i posąg, którego biodra i piersi otaczał lśniący, morsko-zielony wąż. Bożyszcze stało pod dachem krągłej kolumnowej świątyńki, pośród cyprysów i pnączy. Pomiędzy krzakami leżały czaszki, szkielety i zgniłe ciała, dzierżące w palcach fletnie, lub kości do gry. Z gęstwy wyzierała uwodzicielska, czarowna twarz kobiety-węża. Oczy jej były zamknięte, a w wilgotną wargę dolną wbite miała zęby.
Na ten widok zerwał przekupień krępujący go sznur, wpadł do gaju i, chwyciwszy porzuconą cytarę, jął grać i śpiewać tak ogniście, że wszyscy spojrzeli nań. Trudno było o coś takiego posądzić prostego, nic nie znaczącego człowieka, o zaspanem spojrzeniu. Drżała mu strzępiasta broda, otaczająca grube wargi, od śpiewu coraz to namiętniejszego i szaleńczego.
Jeden z mężczyzn porwał młot by przeciąć węzły na swem ciele, a sznury napięły się tak, że lada chwila mógł puścić pierścień żelazny wbity w skałę. Tuklat chwycił oburącz pęk sznurów, by wstrzymać dziesięciu przywiązanych.
Wszyscy ujrzeli, jak wąż otacza krótką szyję przekupnia i wgryza się w jego kark. Starzec zaklął i wypuścił z rąk cytarę.
— Dawać młot! — wykrzyknął.
W chwili jednak, gdy mu rzucono młot, wyzionął ducha.
Ślepy strażnik zamknął pospiesznie bramę.
— Nigdy jeszcze nie miałem w ręku dzikszego zaprzęgu! — westchnął Tuklat-woźnica. — Ten śpiew przekupnia wart był jednak, by zań oddać życie.
Hans Alienus usiadł pod skałą znużony i złożył ręce na kolanach.
— Wierzysz w życie — powiedział — jak naiwne dziecko. Cóż w tem wielkiego, gdy bezwolny człowiek da się pociągnąć aż do szału przez pierwszą napotkaną kobietę-węża? Czyż hańbić może, jeśli nie upędzamy się za kobietami? Sardanapal czuł się nędznym pośród kobiet swoich. Dzierżył w dłoni Niniwę, a siebie samego utrzymać nie mógł. Czy sądzisz, że Spartanie jedzący czarną polewkę są nieszczęśliwsi od niego? Inaczej barwią wyobraźnię swoją i kierują swój instynkt piękna, ku sile woli i ciała. Dawniej inaczej mówiłem, ale gdy nastaje jesień, człowiek spostrzega nagle, że droga jego wiedzie przez nagie skaliska.
Mówił z goryczą, a spojrzenie miał błędne.
— Czyżby mnich tkwił już pod płaszczem moim? O Apolinie, który spoglądasz dostojnie, a obojętnie na Dionizosa, boga włóczęgów o słabej woli, czy u twoich to stóp właśnie mam złożyć swój wieniec mirtowy, po długiej męczącej wędrówce?
— Łatwo przychodzi — powiedział Tuklat — roztrząsać te sprawy człowiekowi, który wraca właśnie z ogrodów rozkoszy Sardanapala. Ale życie jest życiem i basta!
Mówił to śmiejąc się rozgłośnie i biorąc na plecy wór ze skarbami.
— Obojętne dla mnie czem jest życie! — rzekł Hans. — Jedyną wytyczną życia to pożądanie, jakie w sobie mieści!
— Ano, tym razem sznury spełniły lepiej powinność swoją!
∗ ∗
∗ |
Pewnego dnia, krocząc manowcami, dotarł Hans Alienus do szumiących borów dziewiczych. Daleki potok łączył swój pomruk z pogodnym śmiechem umykających duchów leśnych, drzewa szpilkowe rosły gęsto, pnącze i ljany oplatały korony, po których skakały małpy, pokrzykując przenikliwie. W głębi lasu śniła świątynia Buddy, obrosła krzewiną o owocach jagodowatych, lśniących, niby małe, wiszące lampki.
Z dołu przed świątynią wykopanego połyskiwał niebieski płomień, a wokół stali mężczyźni i kobiety, zajęci odlewaniem dzwonu.
Z ofiarną rozrzutnością miotali biedni i bogaci monety i pierścienie w roztopiony metal, pełniący formę. Jedna z żebraczek, nie mając co dać, obcięła sobie włosy i złożyła je w ofierze.
Hans Alienus zdjął wór z pleców Tuklata i rozwiązał go.
— Daj raczej coś żebraczce, — albo mnie na nową skórę lwią! — powiedział niechętnie Tuklat, kładąc dłoń na ramieniu Hansa, który atoli odparł:
— Żebraczka otrzyma jałmużnę przy bramie miasta, ty zaś możesz połatać swą skórę. Ale suche oczy twe zajdą łzami, gdy kiedyś, o świcie posłyszysz z ust dzwonu objawienie tych rzeczy ziemskich, które teraz oto są jeno wizjami wyobraźni. Obowiązkiem jest naszym podnieść je na próg rzeczywistości. Świątynia, którą masz przed sobą, to wyobraźnia zaklęta w kamień. To co mamy już w ręku, to leży już na progu rzeczywistości, to spełniło swe zadanie i przekwitło.
Podszedł do widzów i wysypał brzękliwą zawartość wora do stopionego metalu. Były to misy z marynowanemi liśćmi, z owocami, wzięte ze stołu Sardanapala, naramienniki, przepaski naczelne, oraz naszyjniki, które w świątyni Babilonu zawieszały czcicielki Militty.
— Niech to złoto, — zawołał — oczyszczone z grobowego wiewu odzyska głos! Z każdem uderzeniem dzwonu woła to co ziemskie o byt ku wizjom pożądania, ku wszystkiemu, co teraz duchem jest tylko!
Stopniało złoto i srebro, ale drogie kamienie zachowały w płomieniach nawet jeszcze swe barwy, a głosy niewidzialnych istot przepłynęły w powietrzu falą, ponad wrzątkiem stopu.
Opadła mgła, a gdy zaczęło zmierzchać, dźwignięto dzwon w kształcie ludzkiej głowy, z szeroko otwartemi, wołającemi ustami.
∗ ∗
∗ |
Hans Alienus patrzył w księżycowe noce na zbierającą się młódź, słuchał głębokich tonów fletni i dumał nad tem, jak szybko zniknie sam i ci wszyscy, których tysiące napotkał. Potem udał się w pustynię, by płakać samotnie.
Ogarnięty trwogą i niepewnością podążył do Jeruzalem. U bram miasta stała willa Piłata Ponckiego, gdzie z otwartego triklinium widziało się cmentarz żydowski.
Gdy wszedł do atrium, zastał tam już kilku żołnierzy, siedzących na rozgrzanych flizach marmurowych i zapatrzonych w niebo.
— Zapewne szukasz pisarzy? — zawołał jeden z nich, a towarzysze jego wybuchnęli śmiechem. — Idź tam na lewo! Baw się dobrze! Nie mamy odwagi pokazywać się na ulicy w towarzystwie tej hołoty. Czy cię ta nowina martwi? Człowiek zaczyna się dopiero od żołnierza.
Hans Alienus otwarł wskazane drzwi i zaraz zawołał ktoś przenikliwie:
— Zapewne szukasz żołnierzy? Szczęśliwej drogi. Takiej bandy nie wpuszcza się do mieszkania namiestnika. Złożę ofiarę kadzidlaną w podzięce, że nie zostałem żołnierzem.
— Chcę się zobaczyć z panem waszym, z namiestnikiem! — odparł Hans Alienus.
Niezwłocznie wstali wszyscy pisarze, a kilku niewolników podbiegło prędko, by go zaprowadzić przez podwórze wnętrzne do malowanej na jasno sali. Pośrodku, pod otworem świetlnym, stała zdobna klatka, pełna żywych jaszczurek, otoczona krzesłami i ławami.
Piłat Poncki powitał go niezwłocznie życzliwym uściskiem dłoni.
Był rosły, szczupły, wątłej budowy ciała i zupełnie łysy. Uprzejmy uśmiech rozjaśniał surową zazwyczaj i ostro rzeźbioną twarz. Długi miał kończysty nos, o wydatnych nozdrzach, które drżały, gdy oddychał.
Nie czuł się dobrze zimą, w wysoko położonem mieście. Przeziębiony był, a na prawem policzku miał poduszeczkę z ziołami, przywiązaną pod brodą zapomocą białej chustki. Na rzymskich szatach miał ciepłe futro, kroju orjentalnego, którem się okrywał. Trzymał się prosto i z godnością, jak przystało człowiekowi wielkiego rodu, i panował nad sobą, z samego już nawyku.
— Pisarze i żołnierze twoi niezbyt się lubią! — zauważył Hans Alienus po licznych powitaniach.
— Wszakże wiesz, — odparł namiestnik — że człowiek liczy zawsze, dając sobie samemu numer pierwszy. Powiedz mi, czem gardzisz, a ja ci powiem, jak dalece jesteś ograniczony.
— Umiałbym ci odpowiedzieć, gdybym miał lat dziewiętnaście. Ale przeżyłem już setki lat i wszystko, co mi ongiś było pewne, chwieje się w oczach moich. Doszły mnie wieści o bystrości twego rozumu, przybyłem przeto, jako upadły kapłan Dionizosa, z prośbą o jałmużnę. Tutaj, na sznurze, noszę u pasa tabliczkę czarodziejską, z której znika wszelkie kłamstwo. Napisz na niej, co sądzisz o życiu, to będzie jałmużną moją.
Piłat Poncki ujął go uprzejmie i z godnością za ręce i powiódł przez szereg niewielkich komnat.
— Przebacz mi, gościu mój, że nie proszę cię siadać, ale zimno tu nieznośnie. Zaszczyć mnie obejrzeniem zbiorów moich.
Wskazał na ściany, gdzie widniały na wąskich półkach niezliczone pantofle, trzewiki, sandały i haftowane złotem ciżmy.
— Nic mię tak, zaprawdę, nie cieszy jak mój ukochany zbiór. Nie nadaję się na aktora, to znaczy osobistość publiczną. W tej roli bywam szorstki i lakoniczny, to też posądzają mnie często o okrucieństwo. Podobno istnieje nawet zamiar usunięcia mnie z urzędu. Znieść nie mogę giętkiej obłudy Juljusza Cezara, jaką frymarczy. Uwolnij mnie od grozy, że nie umrę nieznany, że zostanę nazwiskiem, szeregiem liter, który sobie przeciwnicy rzucają, jak piłkę. Widziałem już tyle grymasów kłamliwych w marmurze i bronzie. Spraw, bym osiągnął zapomnienie.
— Zapominasz, widzę, o tabliczce woskowej! — rzekł Hans Alienus.
Piłat Poncki dotknął dłonią serca, z nienaganną grzecznością, która go osłaniała przed światem i zmuszała innych do podobnego gestu szacunku.
— Najlepiej się czuję w zaciszu życia prywatnego, — odpowiedział — ale rodzina skłoniła mnie w młodości do objęcia urzędu, do funkcyj służbowych. Nie byłem zamożny. Miast ratować państwo, wolę w wolnych chwilach opisywać poszczególne sztuki mego zbioru, który, mówiąc nawiasem, kosztował mnie dużo.
— Chcesz koniecznie zapomnieć o woskowej tabliczce?
— Spójrz, proszę, na ten dziwny trzewik, dobyty z grobów królewskich Jerozolimy. Tamte zaś szare, kudłate, futrzane ciżmy pochodzą chyba z prastarej Tule. Kupiłem je od pewnego rozbójnika morskiego, człowieka silnego, który mógł osiągnąć nieśmiertelne imię, zarówno na polu ducha, jak i wojennem.
— Po raz ostatni śmiem zapytać, czy zechcesz wypróbować mą tabliczkę, zapisując na niej swój pogląd na świat?
Piłat Poncki wzruszył ramionami i rzekł:
— Pocóż psuć twą tabliczkę zapisywaniem tego, czy innego dowcipu. Przebacz mi niegrzeczność moją, ale prorocy to nudni goście i nudni gospodarze. Powiem ci sub rosa, że jestem zwolennikiem nauki Pyrrhona z Elidy. Nie nie wiem napewno, tego nawet, że nic nie wiem. Jakąż przyjemność tobie i mnie dałaby prawda? Wolę raczej czcić świetne kłamstwo! Powiedz mi je, a obdarzę cię hojnie i uczynię cię mym graeculem. Prawda często miewa czoło tak jeno wysokie... (tu złożył dwa palce razem w jednej linji). Natomiast czoło zmyślnego kłamstwa miewa tyle wysokości... (tu położył palec na palcu). Prawda to nuda, szarzyzna, przeciętność i ostrożność, która mówi dwoma językami, kłania się na wszystkie strony i wszystkim przytakuje. W gruncie rzeczy prawda to to, co genjusz stawia na głowie, przy pomocy kilku powabnych słów. Tak bywa dwa razy w trzech przypadkach. Niechże tedy stoi do góry nogami, gdy ją to raduje. Dajże mi swą tabliczkę na chwilę. Oto mieści ona już to, co wiem o prawdzie, albowiem jest pusta.
Piłat potrzymał przez moment tabliczkę, potem zaś oddał ją i odprowadził gościa z pełną godnością do samego progu willi.
Hans Alienus zamieszkał w lichej gospodzie jerozolimskiej. Pewnego wieczora stał długo u rozwartej okiennicy, nie mogąc się zdobyć na jej zamknięcie. Ciepło było i cicho. W dole, górzystą uliczką jechał na ośle poganiacz. Siedział pochylony, a kopyta tętniły i ślizgały się po gładkich kamieniach. Śpiewał obyczajem wschodnim żałośliwie, przez nos i wyciągał ton po tonie. Gdy się oddalił, głos jego nabrał podobieństwa do dudy.
Na desce okiennej leżała pięknie napisana rozprawa, a poświata księżyca tej lutowej nocy południa była tak jasna, że Hans Alienus mógł bez trudu czytać drobne pismo.
Autor stawał tu uparcie po stronie tego, co dała tradycja i co trwa w bezruchu. Przewracając karty starego szpargału w tem mieście, z którego wyszła w świat myśl braterstwa, powiedział do siebie:
— O nie! To my, młodzi, pełni zapału, nieprzyjaciele bezruchu, wykarczowaliśmy kawał pola pod zasiew prawd, które już nigdy nie żyją, a które tu przyszły na świat.
Mówiąc to uczynił bezwiedny ruch ręką i jednocześnie zauważył cień własny, rzucony przez księżyc na ścianę izby. Rozśmieszyło go to. Wyglądał, niby aktor, co z odrzuconą głową i podniesioną dłonią wygłasza dźwięczny frazes.
Zawstydził się, wspomniawszy, jak to pod wpływem tej właśnie myśli, wywieziono z onego miasta ku dalekiemu zachodowi ładunek okrętowy cennych rzeczy, pośród nich zaś, dostrzeganą bardzo rzadko jeno, małą perłę... pokorę.
Zakrył twarz i zamknął oczy, w których jęły migotać małe punkciki. Był to wytwór własnej jego, żywo pulsującej krwi, ale po chwili punkciki owe nabrały podobieństwa do gwiazd nieba. Siedział tak długo i dopiero głosy, dochodzące z ulicy, zwróciły jego uwagę, tak że spojrzał.
Pomiędzy domami strony przeciwległej widniał mur, a tuż przy ziemi błyszczało światełko. U ognia siedział Chrystus, otoczony niewielu, prawdziwymi uczniami i przyjaciółmi swymi. O kilka kroków dalej, szarzał na ogromnej płaszczyźnie muru, powiększony zarys jego postaci.
Nagle ujął w zadumie umiłowany uczeń jego kawałek węgla i zaczął nim wodzić po linjach odbicia, tak że niebawem postać mistrza utrwaloną została. Dokonawszy tego, rzucił węgiel i wrócił do rozmowy.
Dnia następnego siedział Hans Alienus znowu przy oknie i widział, jak przechodnie stawali, oglądając rysunek na murze.
— Jest to pewnie portret łatacza sandałów, albowiem grzbiet jego jest krągły i pochylony! — zauważył pewien łatacz sandałów.
— Gadasz na wiatr! — odparł przekupień owoców. — Ten pochylony człowiek, to niezawodnie przekupień owoców, a tylko zapomniano wyrysować na jego grzbiecie kosz z towarem. Pół otwarte usta głoszą wyraźnie: Kupujcie granaty... chodźcież i kupujcie granaty!
Przeszedł też mimo dostojnik, członek synhedrionu. Nie łączył oczywiście głosu z rozgwarem hołoty, ale pomyślał: Poznaję po wysokiem czole rysunku mędrca, człowieka uczonego. Sądzićby można nawet, że jest to portret mój własny. Tak...
tak... to niezawodnie ja! Wcale dobrze uchwycono podobieństwo. Musiał mnie wyrysować któryś z tych głodomorów, gdyż znają mnie wszyscy dobrze.
Po chwili podszedł w milczeniu do rysunku jakiś widz. Był to człowiek ubrany dostatnio, o wejrzeniu łagodnem i życzliwem, przypominającem dziecko. Nikt o nim wiele nie wiedział, a żadna kronika nie zanotowała jego imienia, gdyż żył samotnie, unikając rozgłosu i ciżby ludzkiej. Stał z rękami skrzyżowanemi na gałce laski.
— Cóż za szlachetny wyraz twarzy! — pomyślał. — Cóż za dostojna pokora w całej postaci... Ach, jakżebym rad być podobnym do tego portretu... ale pocóż pragnąć niepodobieństwa!...
Nie był podobny do Chrystusa, gdyż niesposób tego dosięgnąć, przypominał jeno cień jego. Gdyby to wiedział, ogarnięty dumą, odrzuciłby wstecz głowę... a podobieństwo znikłoby natychmiast.
Ziemia zasnęła, a w ogrodzie nieśmiertelnych, rozwarły różowe kielichy wieczorne chmury. W szarawych już falach morza migotało odbicie gwiazdy wieczornej, a pogłos dalekiego chóru szedł po wodzie.
Hans Alienus zszedł pomiędzy skały wybrzeża, rozciekawiony i pociągnięty śpiewem. Kamienie mokre były, a okrywały je sinawe muszle i długa trawa morska, pozostawiona przez odpływ. Czekał tu nań otwarty statek, z masztem w wieńcu z oleandrowych gałęzi, o żaglu jedwabnym, koloru purpury. Wzdłuż obu burtów stały szeregi biało ubranych kobiet z rozpuszczonemi włosami. Śpiewały z nut, trzymanych w dłoni. Na dziobie widniała głowa Zeusa z Otrikoli, zwrócona ku statkowi, przysłoniona tkaniną, przez którą jednak przeświecały rysy twarzy. Na ławie u steru leżał mały przedmiot, również owinięty.
— Dokądże mnie wiedziecie? — spytał Hans Alienus.
Nie przestając śpiewać, wskazały skromne kobiety ku zachodowi, gdzie leżała Hellada i Rzym.
Ujrzawszy to, wstąpił wraz z Tuklatem na statek, podszedł do głowy Zeusa i objął ją oburącz. Palce jego wyczuły poprzez zasłonę rysy bóstwa i doznał zaraz uczucia głębokiego ukoju.
Pod wpływem niedostrzegalnego wiatru, który nie marszczył powierzchni wody, a wypełnił jedwabny żagiel, ruszył statek od brzegu ku dalekiej roztoczy. Posejdon igrał w pianie steru, podłożywszy pod kark trójząb swój, a kosmatą pierś jego różowił zachód. Również kosmate trytony wychylały głowy ponad burty, robiły miny i towarzyszyły śpiewowi niewiast, dmąc w lśniące perłowo muszle, których tony przypominały chrypliwe wabienie jelenia. Ponad Patmos, gdzie właśnie polował Apolo na dziki, łyskały żółte błyski. Gwiazda wieczorna wywabiła tymczasem niezliczoną świtę gwiazdek, przezierających się w morzu, tak że statek sunął jakby przestworzem uzmysłowionej wiekuistości.
W tej chwili łzy popłynęły z oczu bezdomnego wędrowca i uczuł pragnienie wyznania swego natchnienia słowami, któreby zachowały dalekim wiekom tę czarowną noc, pozwoliły przeżywać ciągle na nowo najlżejszą zmianę w twarzy Posejdona i każde drgnienie fali na roztoczy morza.
— O czemuż nie posiadam poetyckiego ducha? — zawołał. — Apolo zajęty polowaniem nie wysłucha mnie z braku czasu!
Stojąca najbliżej kobieta wskazała mu przedmiot osłonięty, leżący na sterniczej ławie.
— Tam spoczywa lira poezji! — powiedziała. — Ale nie zabacz zostawić osłony na strunach podczas grania, inaczej utracą one cały dźwięk swój.
Hans Alienus chwycił osłonioną lirę i jął leżącym obok plektronem uderzać w struny. Czuł, że krew mu uderza do twarzy i tętni w skroniach, jak podczas choroby. Krajobraz przyjął dlań zaraz dostojniejszą postać, mógł patrzyć we wszystko, jakby było ze szkła, i przeczuwał myśl twórczą tam, gdzie przed chwilą dostrzegał jeno mokre skały i chybotliwe fale. Drżący i wyczerpany opadł wkońcu na ławę i nie wiedział, że został wysłuchany przez ducha liry, że niewiasty śpiewać przestały, nadsłuchując słów jego i spoglądając w noc jego oczyma.
Zbudził się, zdumiony oklaskami oraz właściwością liry, zerwał osłonę i jął bacznie oglądać instrument. Przytem wszczął z niewiastami spór na temat różnych rodzajów poezji. Rogi liry były nadwerężone, skutkiem używania, zaś na obciągniętym skórą szyldkretowem pokryciu, widniały wypisane imiona greckiemi głoskami: Homera, Pindara, Safony i innych wiele.
— Pieśń twą — powiedziała surowo niewiasta — zacząłeś od słów:
O Zeusie, rozrzutniku, napełniłeś purpurowem winem morze, ale nie zdolen jesteś wskrzesić dnia, co przeminął. Mrok się czyni wokół...
— Nie jestem zadowolony — odparł — ze słów: Mrok się czyni wokół... Są one prostackie i płytkie, należy je tedy opuścić, by nie psuły całości. Przypominają śmieszny brzęk oderwanych tonów, które przypadkiem uderzył muzyk, po skończeniu utworu.
Niewiasta rzekła surowo:
— Pierwszy wiersz o Zeusie rozrzutniku skradłeś bezwiednie Homerowi, drugi o morzu, Pindarowi, trzeci zaś i czwarty, o przeminionym dniu, Safonie. Wreszcie ostatnie słowa, które psują całość, to twój własny twór.
Spostrzegł Hans Alienus, że nietylko nie zmusił słuchaczek, by patrzyły na noc jego oczyma, ale sam patrzył na nią oczyma cudzemi, jął tedy ponownie oglądać lirę i przez kilka godzin roztrząsał ze skromnemi niewiastami metody wytwarzania poezji prawdziwej.
Nadszedł uroczy miesiąc kwiecia, a pola rozjaskrawiły się barwami, niby makiem i jabłkami zasłane schody świątyni Wenus pafijskiej. Krótkowłose, rogate trzody szukały źródeł, zaś wełniste spoczywały wieczorami po ocienionych polach. Ze wzgórz dolatywało granie.
Archipelag lśnił, jak zwierciadło, a dalekie statki o brunatnych żaglach, tkwiły, jakoby bez ruchu, w powietrzu. Pewnego ranka wylądował Hans Alienus na skalistej wyspie.
U stóp najwyższej skały stał obrośnięty powojem budynek. Ale nie było tu nigdzie robotników polnych, szczekanie psów nie zwiastowało pobliża chat, jeno suche algi i wyrzucone morzem, szczątki atramentnic bielały w słońcu.
Hans Alienus przeszedł się po wyspie, potem zaś zastukał do bramy samotnego budynku. Drzwi otwarto niezwłocznie, a Hans ujrzał w podwórzu wnętrznem, wybrukowanem i zastawionem kopjami głównych arcydzieł helleńskiej rzeźby, grupę mężczyzn, zajętych lepieniem posągów z gliny. Mieli białe szaty, jak on, wieńce mirtowe i pozdrowili go serdecznie uściskiem dłoni. Jął oglądać wszystko w podwórzu i opowiadać swe losy.
— Wszyscy — odpowiedzieli mu — jesteśmy artystami i żyjemy na samotnej wyspie, tworząc zakon sztuki. Zwiemy się „biali bracia”, a jedyne wyznanie wiary naszej, to posągi, które tworzymy. Zostań z nami i stań się wiernym i przykładnym białym bratem.
Otoczywszy go, wesoła czereda, zawiodła Hansa do dość małej, niskiej rotundy, gdzie mu dano miskę z gliną i zawezwano, by wziął udział w pokojowej walce.
Przystał bez namysłu i do zachodu pracował wraz z innymi w podwórzu. Również dnia następnego stał pochylony nad gliną, a z pośród palców jego wyrastała ludzka postać. Odpoczywał jeno po skromnych posiłkach, złożonych z mleka i pieczeni kożlęcej, ale nie trwało to długo, gdyż zaraz zrywał jeden z najmłodszych braci koszulę z siebie i wskakiwał na ławę, by służyć za model.
Pewnego dnia, szczególnie upalnego, słońce świeciło poprzez zwoje powoju, zaś na brzegu amfory z wodą, przykucnął czarny, oswojony ibis.
Jeden z białych braci podszedł do Hansa i jął oglądać jego dzieło. Był to człek przysadkowaty, rudy, o krótkiej szyi i jasnych, dobrodusznych oczach. Podczas uczt, jak to Hans zauważył, wybierał z upodobaniem najtłuściejsze kawałki koźlęcia.
— Twój posąg — rzekł życzliwie — nie podobny jest zgoła do modelu. Wspomnij, że ten człowiek był przed kilku jeszcze latami biednym zarobnikiem. Widać to z jego niezdarnej postawy i szerokich rąk. Studjum dzieł plastyki dało ci, wiem to, cały twój pogląd na świat, zmodyfikowało go i uszlachetniło. Powiedz mi tedy, bracie, czy zdaniem twojem słuszną jest rzeczą, że my, Hellenowie, wzorujemy się na naturze?
— Nie widziałem — odparł z tąż samą dobrotliwą uprzejmością Hans — nie widziałem nigdy u człowieka takich przesadnych muskułów, jakie posiadają posągi wasze. Są one o tyle nienaturalne i naturalne, jak uszlachetnione kulturą kwiaty ogrodowe. Nie ujawniają wcale ciała ludzkiego, ale to, czego ciało ludzkie pożąda.
— Być może, — odparł — zresztą za gorąco dziś na pracę. Chodźmy lepiej do rotundy i porozmawiajmy sobie.
Zgodzili się na to inni biali bracia, opuścili podwórze i zasiedli na matach w rotundzie. Każdy jął wyłuszczać swe poglądy na rzeźbę, udowadniał, roztrząsał je i to zajęło wszystkich tak bardzo, że dopiero późną nocą, zdecydowali się rozejść na spoczynek.
Nazajutrz stanął Hans ponownie do pracy, ale ręce jego błądziły i czyniły niepewne ruchy. Ciagle poprawiał i zepsuł rzecz całą, nie skończywszy, a wieczór zastano Hansa, siedzącego w trawie przed bramą. Był samotny i smutny wielce.
— Gdym przedtem patrzył na nagi model — powiedział im — widziałem jego ciało zamknięte w innem, przejrzystem, które było większe i dostojniejsze. Widziałem w sklepieniu piersi, muskułach ramion, brwiach i na czole to wszystko, czego nie było, ale czego pożądało życie i co przeze mnie chciało zyskać byt. Po naszej jednak ostatniej rozmowie i długich roztrząsaniach, dostrzegam teraz w modelu jeno pochyły jego, niezdarny grzbiet i szerokie ręce. Niechże się na to patrzy, kto chce. Dla mnie, całem powodzeniem, byłaby możność przedstawienia owego ciała większego i przezroczystego, w którem był zamknięty model. Teraz jest to jednak niepodobieństwem. Słowa wasze omgliły mi oczy, podobnie, jak lira zamilkła, gdym ją obejrzał. Nie mogę oddać ani tego, co widzę, ani tego, czego pożądam. Tworzę jeno sprzeczną w sobie kombinację obu rzeczy i powstaje maszkara. Twórczość mą rozdzierają w strzępy dwaj nieprzyjaciele. Wszystko, czego dotknę, rozpada się w proch, jak i ja sam.
Rozbrzmiewały pieśnią fale, roztańczone wokół prującego je dzioba statku, i odzwierciadlały purpurowy żagiel, ale jednocześnie także wydłużony klucz czarnych ptaków, płynący jego śladem.
Hans Alienus skoczył na ławę sterniczą, postawił stopę na burcie, przysłonił oczy dłonią i posłał niecierpliwe spojrzenie ku skalistemu wybrzeżu, które występowało z morza. Wiedział, że jest to Hellada.
Gdy przybił do lądu, chciał wstąpić na głazy, okryte mułem, ale przeszkodziła mu w tem gromada nadbiegłych pasterzy, grożąc kijami i ciskając kamienie.
— Czegóż tu szukasz? — mówili. — Czarne ptaki, co lecą za tobą, żywią się padliną i, mając nadzieję na łup obfity, dążą bez ustanku za tobą. Znają cię i my cię znamy. Przeto zostaw nas w spokoju na wyspach i górach naszych.
— Jestem wam przyjacielem! — odparł. — Posiadacie wszystko, czego szukałem. Nie marnotrawicie czasu na marzeniach o przyszłości, ale dbacie o ciało swe i radujecie się życiem. Pokolenie przyszłości, dzieci wasze, przedstawiacie sobie w posągach i statuach.
— Znasz się na pochlebstwie! — jął urągać któryś ze starszych. — Wiemy atoli, że wleczesz z sobą zarazę, tkwiącą nie w ciele, lecz duszy. Przybywasz z okolic niezdrowych. Zwróć statek ku morzu! Taki już los twój, Hansie Alienusie, że żyć nie możesz tam, gdzie radbyś żyć najgoręcej.
Kilku pasterzy odepchnęło statek od brzegu. Inni zaczęli rzucać kamieniami i ostremi muszlami, drąc szerokie pasy z żagla, za który schroniły się pieśniarki.
Tuklat Nirgal spał, leżąc pod ławą na grzbiecie, i rozwarł oczy wtedy dopiero, gdy go dosięgły pociski.
Hans zasłonił oczy szerokim rękawem koszuli i objąwszy głowę Zeusa, stał oparty o maszt przedni.
— Słusznie mówicie! — powiedział. — Gdybym jedną bodaj noc spędził z wami, rozpadłoby się w proch wszystko, co mi niesiecie w darze. Omgliłbym i zmącił wasze lśniące pieśni, tak, iżby się stały niby woda przysypana popiołem. Widzę wszędy zdala soczyste owoce, gdy ich atoli dotknę, zmieniają się w kłujące osty, które wdeptuję w ziemię i sięgam po nowe. Daremna wędrówka moja po morzach. Jam pielgrzym bezdomny, Hans Alienus, własność cudza, istota przynależna zawsze do epoki innej, niż ta, u brzegów której szukam spoczynku.
Nie słysząc szmeru fal, ni wzgardliwych przezywań pasterzy, trwał Hans w bezruchu, a Hellada znikała powoli w sino purpurowej dali. Statek płynął po morzu, zdany bez ratunku na wolę burz.
Lat dwieście i dłużej jeszcze kołysały nim fale, w tę i ową pędząc stronę, a młode ongiś pieśniarki posiwiały i zmarły. Zniecierpliwiony Eolus rzucił wkońcu zbutwiały kadłub statku na wybrzeże Ostii. Hans Alienus zawiesił podarty swój żagiel w świątyni Neptuna i osuszył szaty u ogniska strażników nocnych.
Tuklat Nirgal, trawiony dwutysiącletniem pragnieniem, przepłukał nareszcie gardło ciepłem winem i, nie mogąc się powściągnąć, jął za plecami swego pana opowiadać, kim jest i jakie przebył przygody. Mlaskał wargami, zasunął hełm na kark i uderzał się po kolanie, ile razy w ciągu opowieści mógł wsunąć uwagę: Ho ho, w tej chwili nie dałby nikt grosza za życie moje!
Plotkarze ponieśli te słowa zaraz dalej i oto o świcie wdarła się czereda pretorjanów do pałacu cesarskiego i zbudziła jedynowładcę okrzykiem:
— Cezarze, przyjm los swój, jak przystało stoikowi. U bram miasta stoi Hans Alienus, który toczył bój o piękno z Sardanapalem i żyje od lat tysiąca przeszło. Jest on, podobno, synem bogini i czarnego sępa!
W godzinę potem leżały zwłoki cezara, twarzą ku ziemi, na schodach mamertyńskiego więzienia. Ręce były związane na plecach, a w grzbiecie widniała krągła rana.
Tymczasem przespał się Hans Alienus u ogniska, a zbudzony rankiem przez Tuklata, pozostał jeszcze chwilę u zwęglonego stosu.
— Czemże jest płomień? — spytał. — Czy możesz mi to powiedzieć?
— Płomień? To coś, co grzeje, gdy chłodno, i na czem można przyrządzić pieczeń, gdy głód przyciśnie!
— To prawda, — odparł Hans — więcej mi wiedzieć nie trzeba. A jednak niebawem nie zdołam pogładzić własnej brody, nie pytając, czem jest broda.
Poszli boso do Rzymu, otoczeni tłumem ciekawych i weszli do miasta najmniej okazałą bramą. Minąwszy osłonione uliczki pod murem tulijskim, skręcili w gwarną Suburę. Zbliżał się już wieczór i przekupnie zamykali drewniane okiennice sklepów, gdzie na kamiennych stołach widniały owoce, różne drobiazgi, oraz stały gliniane dzbany z oliwą. Niskie domy, stojące długiemi szeregami, miały miast okien, jeno okratowane otwory. Na biało tynkowanych ścianach było mnóstwo czerwonych i czarnych napisów, nakreślonych bezładnie różnych imion, liter i znaków, oraz szyderczych wierszy. Deszcz spadł przed chwilą, a woda płynęła szemrząc po bruku z płyt lawy i przelewała się pod wysokiemi kamiennemi kładkami, łączącemi przeciwległe strony ulic. Mnóstwo tu było czarnych, kędzierzawych głów, białych, zniszczonych szat, tętniły głosy, niby krzyżujące się miecze, a w jednej z ciasnych uliczek bocznych cisnęły się pstro przybrane dziewczęta, o licach pokrytych gipsową szminką. Niektóre z nich żuły wonną żywicę, siedząc na trzcinowych ławach przed sklepem, w którym wstrętna, jednooka wiedźma siedziała za kamiennym stołem pokrytym monetami. Zapalona latarnia wisiała u stropu, rzucając żółte światło na smukłą dziewczynę o złoconych włosach, która siedząc na progu grała na podwójnej fletni. Instrument przymocowany był do jej ust, ona zaś poruszała wprawnie długiemi palcami, unikając starannie nadymania policzków, by nie zeszpecić wyrazu swej twarzy.
Hans Alienus natrafił niebawem na czeredę hałaśliwych pretorjanów, którzy go, na samym środku Subury, wsadzili na grzbiet schwytanego centaura. Potwór rżał i stawał dęba, ale gdy mu dano garść bobu z worka, uspokoił się i żołnierze poprowadzili go dalej. Za chwilę osłonięto biały płaszcz Hansa szatą purpurową, haftowaną w złote palmy i gwiazdy, wziętą ze świątyni Jowisza kapitolińskiego. Dano mu w rękę berło z kości słoniowej, z odłamanym orłem, atoli nikt mu nie uwił laurowego wieńca na głowę, na której tkwił dotąd stary, zwiędły wieniec mirtowy. Obok niego kroczył Tuklat Nirgal, niosąc oburącz głowę z Otrikoli, zdjętą z przedniego maszta łodzi. Pod pachą miał swe miecze, pod drugą lance, których końce wlokły się po kamieniach. Ulicznicy skakali wkoło niego, śmiejąc się, nucąc szydercze piosenki, lub skubiąc lwią skórę, zaś jego budzące grozę ciało drżało od gniewu.
W pałacu czekała nań wspaniała uczta, ale baczni dworacy zauważyli, że zmarszczka jego opalonego czoła pogłębia się coraz to bardziej, a niespokojne oczy rzucają coraz surowsze i groźniejsze błyski. W połowie biesiady rzucił kielich, zrażony ciepłem, korzennem winem. Tymczasem nadciągała już i jęła krążyć nad miastem jego czarna, wrzeszcząca, ponura świta. Sępy powlatywały do pałacu przez otwory okienne i fruwały ponad nakrytemi stołami. Po dwadzieścia i trzydzieści obsiadły szeregami architrawy świątyni i mury ogrodu, nie ustępując przed kijami, ni miotanemi pociskami.
Nocą jął Hans Alienus wędrować samotnie. Nagle posłyszał głosy poza zamkniętemi drzwiami i przyłożył oko do szpary, z której łyskało światło. Ujrzał pijanego Tuklata Nirgala, który zabawiał kilku niewolników, udając aktora w roli rzymskiego cezara. Pochylony był silnie wstecz, promienista korona z liści palmowych zesunęła mu się na kark, czynił ręką w powietrzu wzgardliwe, dumne gesty i powtarzał raz po raz: Plebs! Plebs!
— Tak to bywa! — rzekł Alienus Augustus głośno, nie dbając, czy posłyszą to niewolnicy. — Gdy plebejczyk udaje cezara, zadziera głowę i woła: Plebs! Plebs! Nie brak, zaiste, takich cezarów! Natomiast Piłat Poncki, patrycjusz z rodu, odprowadził swego niepozornego gościa do samych drzwi. Zaczynam teraz pojmować jego niechęć do wybitnego stanowiska, oraz pełne dostojeństwa, a nawet chytrości, pragnienie śmierci w zapomnieniu. Nie ujmuję tego myślą, lecz wyobraźnią, a to rzecz główna. Niesyta żądza sławy będzie mi kolcem w szatach śmiertelnych i cieniem nad łożem boleści. Niema, zaprawdę, męki, którejby nie słodziła myśl o sławie światowej i nie była jej sowitą nagrodą. Ale nie dość mi oklasków, jak długo umiem stwarzać doskonałość, wobec której sam wydaję się sobie koślawcem i niedołęgą. Zostać jednym z tych, których zowią posłańcami bożymi... czyż ideał ten nie porwie każdego, choćby mu przyszło zemrzeć na kupie słomy w stodole? Chcę być, nie zaś objaśniać, a ludzie najwyżsi umieją sami być objaśnieniem. Nie zbudują mi potomni świątyni i nie będą wzywać mego imienia w godzinie skonu.
Około północy kazał zastawić w otwartej kolumnadzie prosty stół z winem i chlebem i wezwał potajemnie kilku zwolenników nauki zbrodniczej, zabronionej w Judei. Byli to ludzie w różnym wieku, ubogo odziani i z nimi zasiadł Hans tej jasnej, księżycowej nocy do uczty miłości.
— Nie dajcie — zaczął — wiary ludziom, którym czerwienieją łysiny, ile razy zaczną mówić o wielkich sprawach życia. Napełniajmy słowa nasze cichą poświatą księżyca, która przebłyska pomiędzy krużami wina. Ów pęd ku pięknu, który z rośliny czyni olbrzyma, lub karła i kształtuje łapę lwa, sformułował, o zaśnieni Hellenowie, również i waszą naukę o cnocie. I dlatego właśnie spoglądacie na wszystko z góry, że liczycie się mniej z tem, co jest, niźli z tem, czego surowo domaga się ów instynkt piękna. Surowo? O nie! Oswobodzeniem jest wszakże każde zbliżanie się do pożądania. Umieliście tak mądrze ująć cnotę. Dziś jesteście prześladowanymi chrześcjanami, z którymi łamię chleb mój, patrząc atoli na złączone bratnio ręce wasze, rozumiem, że to właśnie instynkt piękna skłonił was do odrąbania zeschłej gałęzi. Miękkie głosy wasze brzmią mi w duszy i nigdy nie zmilkną. Tam żyje mężczyzna i kobieta, atoli ponieważ są małżonkami, odwracają się od siebie i wiodą wymyślne spory. Dopomóżcież mi, bym sobie siebie samego wyjaśnił, dajcież mi godzinę spokoju, jedną noc snu... Czemże jest ten cały Rzym? Czemże jest prawo judejskie.
Niewolnicy, podsłuchujący pod drzwiami, trącali się i śmiali ochoczo. Nie w smak im był cezar tego rodzaju. Zaprzeczał on nawet lamp grobowcom azjatyckich proroków. Nie brał w rękę życia i nie kroczył raźnie naprzód, ale siadał oto i pytał, czem jest życie. Niewolnicy wyrysowali na ścianie węglem jego postać i jego tabliczkę, karykaturując długie włosy i brodę. Prześcigał w tem wszystkich, drwiąc i szydząc Tuklat Nirgal, zły że tak niekorzystnie został osądzony jego talent aktorski. Wypił potajemnie tak dużo wina niewolników, że wrodzona jego ciekawość, pijaństwem i gniewem poduszczona, buchnęła jasnym płomieniem. Wkońcu nie mógł się już opanować. Zerwał z szyi stary zużyty woreczek skórzany i zawołał z wojowniczym śmiechem:
— Jestem przyjacielem mego pana, jak długo noszę ten woreczek, nie otwierając go. Ho ho! Dajcieno puhar, przyjacielel Trach... i woreczek otwarty!
Jak to powiedział Abu-Rasak, woreczek zawierał jeno parę suchych jagód. Mądry starzec wiedział, że kamieniem probierczym przyjaźni jest wiara w to, co się dostało w zaufaniu.
Ledwo Tuklat odrzucił wzgardliwie zeschłe owoce, rozgorzał niezwłocznie chęcią pomszczenia na swym panu szyderczych jego słów. Wyszedł tedy o świcie na ulicę i zbudził starą, kulawą babę, śpiącą na progu domu. Opowiedział jej pocichu wszystko, biorąc solenne przyrzeczenie, że nie wspomni o tem nikomu, nawet swej również starej kumie. Pewny był, oczywiście, że najdalej do południa wieść obleci całe miasto.
Tymczasem został Alienus Augustus zaproszony przez władze miejskie, by zaszczycił swą obecnością zapasy, jakie miał stoczyć Tuklat z najsłynniejszymi gladjatorami.
Był to parny, mglisty dzień wiosenny, bez słońca, ni deszczu. Poprzedzony liktorami, którzy miast fasces nieśli tyrsy bachantek, wstąpił cezar na balkon, przytykający do areny i osłoniony błękitnym cieniem namiotu. Nad purpurą triumfatora i zwiędłym wieńcem mirtowym połyskiwała na jego głowie promienista korona, którą Rzym ofiarował swemu bogu-człowiekowi. Spływające aż na piersi włosy jego i brodę przesnuwały już srebrne nitki, tak że wyglądał jak posypany popiołem. Oczy miał opuszczone na lwią skórę, pod stopami rozciągniętą.
Tuklat chodził tętniącym krokiem pośród swych lanc, pozatykanych w piasek areny. Tępe miecze wojenne błyskały w krwawych jego rękach, a groźne wyzwania tonęły w oklaskach niezliczonych tłumów, jakie przepełniały amfiteatr olbrzymiego gmachu.
Za chwilę pojaśniało niebo, a Alienus Augustus przystąpił do poręczy balkonu okrytej barwistą, azjatycką matą i dał znak przerwania walki. Niby piana morska w słońcu, zajaśniał barwami tłum, gdyż wszyscy wstali, pragnąc posłyszeć jedno bodaj słowo cezara.
— Młodość moja — rzekł — zetlała na stosie pogrzebnym Sardanapala, wiek męski rozpływa się w mgłę, staje dymem nad popiołami. Zabłądziłem i nie rozpoznaję już drogi swej przez cienie i ciernie. Przynieścież głowę Jowisza, z którą tu przybyłem.
Była mi ongiś pochodnią.
Milczenie zapanowało w arenie i upłynęła godzina, zanim kapłani spełnili rozkaz. Tymczasem wyciągnięto żelazną motyką z areny zwłoki jednego z zapaśników. Hełm mu spadł z głowy, a słońce jarzyło się na czworobocznej tarczy i nagolenikach samnickiej zbroi. Odkryta, wydatna jak u kobiety pierś zalana była, po śmierci nawet jeszcze potem walki, a zesztywniałe ramię żłobiło brózdę w piasku.
Wkońcu zabrzmiał chór nadchodzących mężczyzn i kapłani Jowisza, przybrani w ciemną purpurę, z gałęźmi palmowemi w dłoniach, ukazali się w bramie, którą niedawno wkroczyli z obnażonemi mieczami zapaśnicy. Nieśli na ramionach wzniesioną wysoko, osłoniętą głowę bóstwa. Stanęli pod balkonem cezara, tak że mógł dosięgnąć rękami szczytu głowy.
W tej chwili rozległ się w dali gwizd, będący umówionym znakiem, a widzowie dobyli broni, którą skrywali dotąd pod szatami. Zewsząd wyciągnęły się ku cezarowi lśniące, ostre miecze, a tysiączne usta zawołały jednym głosem:
— Zali słuchasz jeszcze boga Rzymu i boga młodości swojej?
Alienus Augustus nachylił się i zerwał chustę, słoniącą rzeźbę.
Nie przybrał z powrotem wyniosłej postawy, ale stał wpatrzony w lśniące zarysy głowy, dłonie ukrył w fałdach płaszcza, a potem jął mówić:
— Czyliż te grube wargi zdolne są do czegoś jeszcze prócz jadła i rozkazywania? Czyliż to wąskie czoło może kryć myśl? Czyż może myśl zrodzona pod tem czołem zwróciła lancę przeciw własnemu ojcu? Czyż Jowisz zmarł, porodziwszy myśl? Głowa ta nie jest mi tem, czem była w młodości. To ty, Minerwo, ojcobójczyni, skusiłaś mnie, bym patrzył twemi stalowo zimnemi oczyma na głowę rozkwitłego życia. Jak płomień pożerasz to, co ci dało życie. Szkaradny twój ptak nocny ślepy jest za dnia jasnego. Ciebie to zowią pracownicą. Tyś to naga zwabiła Teirezjasza za sobą do łaźni i oślepiła potem, tak że nie mógł widzieć radosnego życia, które szło w słońcu, korowodem popod drzwi jego, tyś sprawiła, że nie mógł tańczyć i igrać z młodzieżą. Miast tego dałaś mu wiedzę, złudne odbicie. Zwróć mi nieświadomość młodości mej, bym ją mógł nieść dumnie przed pokoleniem, żądnem baraszek. Oddaj mi godzinę, kiedy tkwiłem bez troski w gnojowisku Abu-Rasaka i grałem w perłę kamienną. W samym sobie przeżywam całą legendę rodzaju ludzkiego. Każde tętnienie pulsu było dniem. Ale nie zdołałabyś mnie nigdy pokonać, gdybym nie był dzieckiem przyszłego, dziewiętnastego stulecia.
W tym momencie, kiedy przenikliwym okrzykiem objawił swe pochodzenie, zgasła, jak było przepowiedziane, władza jego nad cieniami.
Bladość przenikła ogorzałą twarz jego, a gdy zdjął promienistą, złotą koronę i miąć ją zaczął, nabrała podobieństwa do wiązki kolczastego ostu.
Z ław widowni podniosły się okrzyki rozpaczy i klątwy, a w powietrzu ujrzano giganty zniszczenia. Podobna czarnej, gromowej chmurze, co pruje niebo sterem, zawirowała złowieszcza gromada, siejąc deszcz iskier z pochodni swych na dachy i pola. Demony nie miały ludzkiej postaci, były niby stal szare i połyskliwe i posiadały po jednem jeno, czerwonem oku, krzywe dzioby ptasie, zaś na czołach tępe, rogowate, w górę skręcone wyrostki.
Runęły w wirze kurzu na arenę, bijąc jak nietoperze lepkiemi skrzydłami, biegały z pochylonemi jak byki czołami i wygiętemi grzbietami, wlokąc po piasku kudłate ogony. Rzucały się na ławy i smagały widzów trzeszczącemi pochodniami na śmierć. Rycząc i rozdziawiając paszcze, łamały kolumny galeryj górnych i miotały je w powietrze, tak że spadłszy, rozpadały się na bloki, z których były zbudowane. Padały w gruz mury, mosty i domy. Drżała ziemia, a wstrząśnienia te wyrzuciły Tyber z łożyska, tak że żółta woda, niby oliwa z przepełnionego dzbana, popłynęła, szumiąc na wszystkie strony, i zatapiała wszystko co żywe.
Słońce zaszło poza szeregi strzaskanych kolumn i zapadłe szczyty świątyń, przeglądających się w jadowicie żółtej wodzie. Na ruinach, których wyrwane żelazne więzadła lśniły w zmierzchu, wisiały ciała ludzi, obejmujących jeszcze ramionami misy i ozdoby, które cenne im były za życia. Szeroką falą płynęły przez ciszę poświsty czarnych sępów, zwołujących się na ucztę.
Zorza wieczorna oświeciła ponuro, grobową jaśnią, okryte szczątkami wyspy siedmiu wzgórz miasta. Wysoko, ponad mur zapadłej ongiś sali biesiadnej Tyberjusza, sterczała jeszcze grupa Laokona, symbol ludzkości, dławionej przez węże Minerwy, przysłoniętej cieniem własnym, zwracającej w beznadziejną, głuchą pustkę wykrzywione twarze.
Otoczony zniszczeniem siedział Alienus Augustus na tronie swoim. Znużone giganty legły poza nim na stosach głazów. Podłożywszy pod brody kościste ramiona i pozwijawszy na plecach skrzydła, spoglądały nań czerwonemi ślepiami.
Z tysiąc może lat, lub dłużej, siedział Hans Alienus, pogrążony w oszołomieniu.
Gdy się zbudził, szron leżał na jego włosach i odzieży, przed nim zaś stał Tuklat Nirgal bez broni, z głęboką blizną na policzku.
— Ładna to była hulanka, — powiedział — ale stawiłem czoło widziadłom. Siedziałem przy tobie, czekając, aż się przebudzisz. Czyż zapomniałeś o flaszy, którą ci dał Sardanapal dla człowieka, nazwanego przez ciebie Ojcem świętym? Nie myślę siedzieć tu dalej, przez całe tysiąclecia, bez kobiet i napitku.
Hans Alienus wstał i zauważył, że się znajdują w półciemnym wąwozie, wychodzącym na kamienistą dolinę.
— Jesteśmy u wyjścia na świat zewnętrzny, — powiedział — ale słońce wydaje mi się dziś bledszem, niż dawniej. Cóżby ci przyszło, Tuklacie Nirgalu, z wyjścia na powierzchnię? Musiałbyś, jako wyrobnik, zarabiać na życie. Czyż chcesz zostać niewolnikiem, ty wolny dotąd człowieku?
Po kilku setkach lat usłyszeli szczęk łopat i ujrzeli gromadę robotników, budujących drogę przez dolinę. Ale Hans Alienus nie ozwał się do nich, jeno poszedł dalej w głąb wąwozu.
Tymczasem Tuklat, któremu wyobraźnia nie dawała spokoju, jął rozpytywać swego pana o świecie naziemskim. Nie spostrzegłszy podstępu, opisywał mu Hans Alienus ulice miast i wędrował po nich w myśli, rozmawiając na rozstajach, czy po winiarniach, z dawnymi znajomymi. Opowiadał też o lasach swej ojczyzny i zatokach, gdzie zimny wiatr wzdyma szare żagle statków. Zadawał sobie pytania, czy żyje jeszcze stary ojciec, lub, czy rośnie dotąd pod domem grusza, dająca w sierpniu owoce.
Gdy tak pewnego dnia rozmawiali o tych rzeczach, po raz pierwszy usłyszeli turkot kół od strony dawno skończonej drogi, a Hans Alienus ujrzał, stanąwszy u wyjścia wąwozu, karetkę pocztową. Jeden z koni zaprzęgu upadł, a woźnica wołał o pomoc. W karetce siedział mnich, kapucyn i dwie Angielki w błękitnych kapuzach. Wszyscy troje mieli przed sobą rozwarte książki z krzyżami na czarnej okładce.
— To coś dla ciebie! — szepnął Hans Tuklat Nirgalowi i, ująwszy go silnie, niby niebezpieczne zwierzę, podprowadził do wozu pocztowego. Olbrzym asyryjski, okryty jeno lwią skórą na biodrach, odciągnął zdechłego konia w rów i zajął sam jego miejsce u dyszla. Hans Alienus przymocował oba rzemienie leje do dwu pasem jego kudłatych włosów, sam zaś usiadł obok woźnicy na koźle.
— Parskasz i tętnisz nogami jak centaur — powiedział, gdy ujechali kawał drogi — my zaś jedziemy do klasztoru, to jest do miejsca, gdzie pokój przeszłości ma swe ostatnie schronisko na ziemi. Tam cię oddam do nowicjatu, Tuklacie Nirgalu. Czeka cię jedna tylko trudność, musisz mianowicie złożyć ślub czystości. Ale nie bój się, przyjdzie ci to łatwiej, niż sądzisz.
Na te słowa zatrzymał się Tuklat nagle, ale woźnica trzasnął tak dotkliwie batem, że skoczył jak szalony, zaklął i roześmiał się jednocześnie.
Po upływie godziny wóz wtoczył się na brukowane podwórze klasztoru, obszernego, czworobocznego budynku, otoczonego cichemi ogrodami, gdzie łyskały pomarańcze i gruchały gołębie. Gdy Tuklat posłyszał z poza opuszczonej szyby powozu głosy Angielek, popadł w taki szał, że woźnica nie mógł go utrzymać. Daremnie karcił go surowo Hans Alienus, obrócił się i przycisnął głowę do okna karety.
W tej chwili musnął kapucyn w zadumie brodę i otwarł naoścież drzwiczki, tak że widzieć można było dokładnie obie stare Angielki, w błękitnych kapuzach, z książkami w rękach.
— Czy widzisz? — spytał.
Tuklat gapił się przez chwilę w głąb powozu, potem zaś uspokojony całkiem, nie stawiając oporu, przekroczył sklepistą bramę.
— W takiem stuleciu — mruknął — mogą nawet centuary bez żalu iść do klasztoru.
Gdy złożył ślub czystości, otrzymał od mnichów habit, potem zaś ruszyli wszyscy, rozmawiając, długiemi, cichemi kurytarzami, których kręte filary z piaskowca otaczał cierniowy żywopłot. Jeden z braci zakonnych pocisnął ramieniem nadwątlone drzwi boczne i wyszli do ogrodu, gdzie postanowili zagrać w kręgle.
Hans Alienus podjął z odrazą drewnianą kulę i stanął na ścieżce usypanej piaskiem, na końcu której stały kręgle.
— Gdybym był Bogiem Ojcem, — powiedział — a ta kula ziemią, rzuciłbym ją w ogień. Do tygodnia sporządziłbym inną, doskonalszą.
Ledwo wyrzekł te słowa, zabrzmiał chrypliwy dzwonek u drzwi ogrodu i pomiędzy oblanemi słońcem grzędami warzyw ukazał się stary mężczyzna. Był także odziany w habit zakonny, a brodę miał tak długą, że musiał ją wetknąć za pas, by się nie wlokła po ziemi. Ponad ogorzałą i nazbyt czerwoną twarzą chwiało się kilka loków, a brunatne oczy jego posiadały, obok wyrazu dobroci, pewną żywość młodocianą. Widać z nich było, że nie ma nic przeciw figlowi, spłatanemu od czasu do czasu. Szedł, a klucze szczękały mu w kieszeni.
Wszyscy wstali, gdyż dostrzegli, że nie może to być kto inny, jeno sam Piotr święty.
— Chętnie spełniam każde rozsądne życzenie! — rzekł zwrócony do Hansa Alienusa. — Pożyczże mi swej kuli od kręgli, ja zaś oddam ci na czas pewien niebo i ziemię mego pana. Pan mój znajduje się narazie w podróży, wyjechał na pewną gwiazdę, którą oznaczyłem liczbą jedenaście tysięcy i jeden.
Przeor, dość młody, zażywny człowiek, szusnął nogami w ukłonie, podał św. Piotrowi swą rogową tabakierę i rzekł, usprawiedliwiając się:
— Niewprawni z nas, coprawda, gracze, ale to się zmieni, gdy drogi gość nasz, Hans Alienus, sporządzi do tygodnia lepszą kulę ziemską. Zamierza on stworzyć ziemię doskonałości, ziemię piękna, jakby powiedział pewien mędrzec królewiecki, ziemię „poza sferą interesu“.
— Interes, — powiedział Hans Alienus — budzi to, co się znajduje w drodze do urzędu policyjnego, albo szpitala. Nie ukrywam wcale, że interesują mnie głównie rzeczy nieinteresujące, a doskonałe, szeroka pierś i rumiane policzki.
Św. Piotr udał, że rozumie, o czem mówią, skinął głową zakłopotany i, wziąwszy niuch, położył tabakierkę na kamiennej ławie.
— Ojcze Piotrze, — spytał przeor, zacierając ręce i błyskając chytrze oczyma — czy twój pan ciągle podróżuje?
— Nie sądź, że paplam o tajemnicach nieba. Powiedz mi miast tego, Hansie Alienusie, do czego doszedłeś porównując ziemię ze światem cieni?
— Tu na ziemi ja byłem mądry, a inni osły, tam ja byłem osłem, a inni mądrzy. Nie potrzebuję chyba mówić więcej. Czyż mam rozpocząć na nowo wędrówkę pośród zmartwychwstałych kapłanów Buddy, którzy wmawiają w siebie, że życie jest niedolą? Czyż mam słuchać, jak kaznodzieje-wychowawcy uczą, jak należy zabarwiać swe myśli i słowa, oraz jak strzec się przed wzbronionem pięknem? Stulecie apostołów! Sabat kwakierski! Ciskam ci w twarz mój kapelusz pielgrzymi. Nie ścierpię dłużej zależności od ciebie, a człowiek, nie znoszący tego, powinien nie zawadzać na świecie. Chcę umrzeć. Mój płaszcz i kapelusz starczą na zapłatę dla grabarza.
Przeor uderzył go po ramieniu i rzekł:
— Wpierw chcielibyśmy wypróbować tej twojej doskonałej ziemi. Gdy się raz znajdziesz w niebie, nikt ci nie zabroni tam zostać, o ile sam nie zatęsknisz. Cała sztuka w tem, by tam dotrzeć.
W tej chwili zbliżył się Tuklat Nirgal w szacie nowicjusza, zbyt ciasnej dla jego potężnych członków koloru cegły, i wskazał na drzwi, któremi wszedł św. Piotr. Stała tam drabina, sięgająca jednej z chmur.
— Trudno ci będzie, Hansie Alienusie — rzekł mu — wyleźć po szczeblach, albowiem wiek ma swoje prawa. Siądź mi tedy okrakiem na karku, a ja będąc jeszcze w pełni sił, zaniosę cię do nieba.
Hans podał św. Piotrowi kulę kręglową, wstąpił na ławę kamienną i wsiadł na mocarne bary Tuklata, który zaraz jął wchodzić na drabinę.
Długo jeszcze słyszeli z dołu, z ogrodu, śmiech mnichów, gdzie św. Piotr chybiał raz po raz w kręgle, ale zwolna głosy te oddalały się i milkły. Wkońcu zaczęli kroczyć po chmurach, które stopniami na całe mile długiemi, wiodły aż do samego przybytku Boga.
Stał on na słońcu, niby krągłej górze, ale znajdował się mimo to ustawicznie w cieniu, gdyż światło promieniowało kręgiem od spodu. Na miedzianym dachu świątyni, okrytym zielonym nalotem, błyszczały w półmroku niezliczone pochodnie gwiazd, a na szczycie murów siedzieli niebianie tak gęsto, że białe ich szeregi czyniły wrażenie śniegu świeżo spadłego. Płaszczyzny murów okrywały płaskorzeźby, przedstawiające sceny z historji świętej. Znajdowali się tu wszyscy ludzie, którzy dali wyraz pożądaniu życia, a więc chrześcijanie, związani uściskiem bratnim, Perykles ze świtą piękna i Sardanapal z wzniesionym puharem czerwonego wina, w którego purpurze odbijały się blanki pałacu niebiańskiego. W szczelinach murów kamiennych rósł bujnie mech, a strzelnice przysłaniały gałęzie, okryte przejrzystemi, błękitnemi jabłkami. Ile razy takie jabłko spadło komuś na kolana, działo się coś, co nazywano szczęśliwym przypadkiem.
Alienus wjechał po spuszczonym moście, na którym stali strażnicy pałacu. Byli to nierozwinięci chłopcy, o dziecięcym wyglądzie, ze skrzydłami, w białych krótkich koszulach, a każdy miał na ramieniu lirę, zawieszoną na wstędze. Ile razy ktoś wchodził, zaczynali grać, a przybysz wybuchał płaczem i zawracał, ogarnięty nagle tęsknotą za gwiazdą, którą właśnie porzucił. Uczucie to przewyższało samo pożądanie nieba.
Brama pokryta była, od cokołu po sklepienie, główkami gwoździ, które wbijali wchodzący. Na ścianie wisiał młot, pod nim zaś stało kamienne koryto, pełne gwoździ, noszące taki napis:
Weź gwóźdź i wbij go w niebios próg,
A bijąc, wymień, czego chcesz,
Z ostatnim zaraz ech łoskotem
Pragnienie twoje ziści Bóg.
Hans Alienus pochylił się z bark Tuklata, ujął młot i, przyłożywszy gwóźdź do wolnego na ścianie miejsca, zaczął kuć i rzekł donośnym, wyraźnym głosem:
— Chcę zostać Bogiem!
Wbiwszy gwóźdź aż po głowę, uderzył zlekka piętą swego wierzchowca i ruszył dalej.
Przez wąskie drzwi zobaczył ponurą kuźnię. Tu sporządzali gwoździe wbijane w bramę ci, którzy dopuścili się za życia ciężkich win, a kara ich trwała przez czas pewien. Twarzy trudno było rozeznać, jednym atoli z pokutników był napewno Ludwik Filip, którego pragnienia sięgały ledwo filcowego kapelusza i bawełnianego parasola. Na ścianach wisiało kilka sczerniałych oleodruków, przedstawiających amerykańskich prezydentów.
Na schodach, przed domami, siedzieli niebianie w rodzinnych grupach, a dzieci miały w podołkach drewniane koniki i wózki, które pragnęły odzyskać, wbijając swe gwoździe w bramę niebios. Poza domami widniała w przyćmionem świetle dziennem rozległa, kwiatami usiana łąka, po której hasała gromadka nagich dzieci, nie wstydzących się swej nagości. Niektóre powiewały tkaniną przejrzystą, blado zielonej barwy. Żadne z nich nie rzucało na ziemię cienia, gdyż były przezroczyste, tak że promienie słońca łamały się w nich kolorami tęczy, jakby na chmurze.
Poza łąką stał tron Najwyższego, z łyskliwych płomieni utworzony, a strzegący go archanioł Michał podszedł do Alienusa i pozdrowił go płonącym mieczem. Czarno nakrapiane skrzydła jego roztoczyły się poza tańczącemi dziećmi, nakształt żagli latyńskich, wzdętych burzą.
— Alienusie — Boże, Panie wszechwładny! — powiedział. — Przystąp do pustego tronul
Tuklat wniósł swego pana po stopniach tronu i posadził go na nim, zaś archanioł Michał otworzył lukę w ziemi, przez którą Alienus-Bóg mógł patrzeć w przestrzeń śródgwiezdną.
Sięgnąwszy rękami, utworzył Alienus w zawrotnej głębi nową ziemię, pełną ludzkich stworzeń. Ale dał im takie płuca, że mogły zaopatrywać ciało w dostateczną żywność. Przytem wyposażył ich wiekuistą młodością, tak że nie potrzebowali się rozmnażać. Dzieło jego nie byłoby atoli doskonałe, gdyby się rozległ krzyk rozpaczny jednej choćby żywej istoty. To też nie stworzył zwierząt, tylko bezwrażliwe rośliny, ocieniające gałęźmi i liśćmi zbocza gór i kolumnady, kędy siedzieli zgodliwi ludzie u krystalicznych wód. Powierzchni nie dotykał najlżejszy powiew, tak że odbijała każdy rys dłoni, wyciągniętej po sitowie.
Niebawem gotowy był glob nowy, w takiej doskonałości, jaką mu dać mógł jeno człowiek, a zdjęci podziwem niebianie tłoczyli się u otworu luki niebiosów. Znosili brzemiona błękitnych, przejrzystych jabłek z drzew, rosnących wzdłuż murów i rzucali je na kolana nowych ludzi, ale tam, gdzie się nic nie działo, nie mogło być też mowy o szczęśliwym przypadku, tedy nikt nie tykał owoców, które leżały niedostrzeżone, albo pękały na ziemi, jak bańki. Poznali rychło niebianie, że nowi ludzie to równe im istoty i drżąc z uciechy, słali im pozdrowienia.
Przez cały pierwszy dzień radował się Alienus-Bóg wraz z innymi. Gdy noc nadeszła, niebianie poszli spać, jak niewinne dzieci, zaniósłszy dziękczynienie Przedwiecznemu.
Pod wieczór następnego dnia zakrył atoli Hans Alienus dłońmi twarz. Archanioł Michał obrócił głowę, tak że na brunatnej jego szyi zjawiły się dwa głębokie fałdy. Patrzył niespokojnie. Czyżby Alienus-Bóg odnalazł jakąś niedoskonałość w dziele swojem?
Po chwili przesunął Wszechpotężny ponownie dłoń po twarzy. Alienus-Bóg ziewał.
Archanioł Michał namarszczył czoło i podszedł bliżej, patrząc badawczo. Zobaczył, że Wszechpotężny pochylił głowę na bok, a palce jego złożonych rąk bezwiednie kręciły młynka.
Alienus-Bóg zasnął.
Wstrząśnięty do głębi archanioł wbił miecz płomienisty w podwaliny niebiosów, a skrzydła mu drgnęły tak, że czarno-białe pierze zawirowało wkoło jego głowy.
Alienus-Bóg zbudził się, kryjąc, jak mógł, czerwień zawstydzenia, która oblała oblicze jego.
— Ach... — powiedział — to skutek patrzenia na jednostajną doskonałość... Powiedz no, Michale, czy nie pamiętasz jakiejś starej historyjki dawnej ziemi, którą chciałem spalić!
— I owszem! — odparł archanioł. — Przychodzi mi właśnie na myśl dykteryjka o pewnym złodzieju, który okradł kasę banku i uwiódł córkę kasjera. Wkońcu został zakłuty nożem podczas bójki w jakiejś spelunce kalifornijskiej.
— Opowiedz mi ją, Michale, wydaje się interesującą i pewnie mi się spodoba...
— Może ci się spodoba, — rzekł ponury anioł miecza — nie powinna się ona jednak podobać Bogu, sięgającemu po doskonałość. Splądrowawszy Hades, przybyłeś tu, do nieba, ale może ci to przebaczy mój nieobecny pan, albowiem jest on nietylko szczęśliwością, ale i pięknem jednocześnie i jego to właściwie szukałeś wśród klejnotów Sardanapala i u boku Ahirab. Ludzka żądza rozkoszy, to jeno poszukiwanie obłędne zbawienia. Mnie winien też jesteś podziękę, marny robaku, za to że cię, oto, strącę na przystojne ci miejsce, gdzie ciosy szpad po zaułkach ulic i wrzaski ludzi zasnąć ci nie pozwolą.
Podczas gdy archanioł wymawiał te słowa, zgasł tron promienny, stał się szeleszczącym jak szkło węglem, a twarze niebian okrył cień ponury. Zaczęli oni pełznąć zwolna, niby postaci malowane na kości słoniowej, zbyt długo wystawione na słońce, bledli coraz to bardziej, stawali się mgliści i znikli wkońcu.
Hans Alienus siedział znowu na grzbiecie swego rumaka, ale dawno już znikła zorza młodości z jego zapadłej twarzy, a na włosach lśniły blaski kosy zniszczenia.
Gdy wyjeżdżał bramą i posłyszał lutnie strażników, nakrył dłońmi oczy i uczuł tęsknotę za ziemią, gdzie szał przygłusza krzyk rozpaczy i gdzie nań czekała jesień obumierającego życia.
Nagle przystąpił doń artysta helleński, który stał oparty o mur.
— Podaj mi swą prawdomówną tabliczkę woskową! — rzekł unosząc płaszcz, by osłonić twarz od bijącego z dołu światła. — Znasz pewnie legendy pewnych szczepów o zaginionych tablicach złotych bogów, które zostaną odnalezione kiedyś, czasu zmierzchu światów. Ponieważ zaginęły, nie mogą mieścić nic nowego, jeno to co się nowem wydaje, z racji, iż zostało zapomniane. Na długo przed rozpoczęciem swej długiej wędrówki przeczuwałeś to, co chcę napisać. Znam cię. Byłem jednym z białych braci na wyspie. Widziałem złote tablice, bowiem posiadam wyobraźnię. Niema na nich żadnych słów jeno portret.
Wziął tabliczkę i narysował portret, przypominający jednego z watykańskich więźniów marmuru. Postać stała z ręką wyciągniętą przed siebie.
Po raz pierwszy nie znikł rysunek z tabliczki. Sam artysta usiłował go zmazać palcem, ale daremnie, wosk stwardniał w metal.
Wówczas pochylił się Hans Alienus z grzbietu Tuklata, wziął z kamiennego koryta kilka gwoździ, iszczających pragnienia, i ukrył je wraz z tabliczką na piersi, pod płaszczem pielgrzymim.
Hans Alienus wyjechał z nieba na chmurach wieczora. Opuścił siedzibę zbawionych, spoglądających w przestrzeń marzycielsko, z murów grodu szczęśliwości. Scichły poza nim fletnie, przygrywające tanom młodzieży i w dali zostały ciche łąki, po których roztoczy nie płynie ton dzwonu, znaczący śmierci godzinę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Chór duchów mściwych
Ryczy jak burza,
To ich oburza,
Że człek śmiertelny śmiał sięgnąć nieba,
Że zjadacz chleba
Był jako bogi...
Skacząc, świat cały chcą brać na rogi,
Stuchwoste stwory,
Piekielny chór,
Smoki okropne podniebnych chmur.
Krwawy ślad wozu, ogniem się mieni,
Turkoczą koła po nieb przestrzeni,
A kędyś ziemia jawi się z dołu,
Gdzie ludzkość żyje pośród mozołu
I rozgwar pracy skrzętnej dolata...
Wtem Hans posłyszał słowa Tuklata:
———————————
Strzeż się, o strzeż pewnej zatraty,
Jeśli niebacznie chcesz tworzyć światy
I nowe prawa.
Natura stanie ci wbrew,
Taka zabawa, to śmierci zew.
Zwierz zmartwiał wszystek,
Byk sapie struchlały,
Każdy drży listek,
Gołębie pouciekały,
Zamilkły ptaki w lesie,
Żagiel statku obwisnął,
Wichr go nie niesie,
Zamróz oczekiwania
Świat ścisnął...
Życie się słania,
Ziemię objęło milczenie...
Mówią przestrzenie.
Na wzgórzu stanął atoli człowiek i odpowiedział naturze:
Niech huczą gromy, niech ryczą burze,
Niech wichry zwioną wszystko co żyje,
Nie ugnę kolan bóstwu-naturze,
W której się tajna moc kryje.
Strójże świat w majowe kwiaty,
Pełń jagody winnych gron,
Sięgam wyżej pożądaniem,
Niźli stoi sam twój tron!
Wielkość moja, moja siła
W tem, że cisnę cię do stóp,
Ludzkość cię przezwyciężyła,
Nogi wsparła o twój grób.
Wiew twój nie sięga onej świątyni,
Gdzie duch nasz tworów skończonych strzeże,
Gdzie doskonałość objaty czyni,
Cóż dać nam mogłoś, ty, dzikie zwierzę?
Z nitek purpury z złota promieni,
Tworzymy szatę nagości twojej,
Duch cię podnosi, w kształt piękna stroi,
Drzewa okrywa cudem zieleni,
Owocom twoim smak słodki dawa,
We fontann strugi wody przemienia,
Czemżeś jest sama, nędzna, kulawa,
Bez świadomości, ni zrozumienia.
To my chronimy pola i łany
Od twoich gromów ślepej pożogi.
Naturo, jam to duch zbuntowany,
Co gardząc tobą, czczę własne bogi!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tuklat powątpiewał jeszcze, więc Hans przechylił się i krzyknął mu w ucho:
Pachołku! Pocóż tym się troszczysz sporem?
Myśli człowiecze tak są nicowane,
Że trudno zgadnąć co w nich jest pozorem,
I którą stroną wieszać je na ścianę.
Słowo: natura, to pojęcie ciemne,
Wszystkich już świątyń znaczono niem mury.
Miast zgłębiać rzeczy puste, choć tajemne,
Klęknijmy raczej przed żądzą natury.
Ale już czuję cudne kwiatów wonie
I morze szumi, pieśń słowika dzwoni,
Wolę tę ziemię i nie dam jej... o nie...
Za pałac Boga, kędyś w gwiezdnej toni!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Hans Alienus zjeżdżał coraz to niżej po chmurach i Tuklat zniósł go wreszcie na barkach na przełęcz górską, okrytą lodowcem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Stanęli w Rzymie w Watykanie. Hans przebył żwawym krokiem schody, minął rozliczne, podobne świątyniom sale, okryte freskami i wszedł wreszcie do jednej, w której siedział otoczony dworem papież. Przysłuchiwał on się dyspucie, którą właśnie zakończono. Hans Alienus przykląkł i powiedział:
Spełniłem twoje, ojcze, polecenie,
Zstąpiłem w światy, które pogrzebiono,
Krocząc przez czasów zamierzchłych przestrzenie,
Z Sardanapalem kręciłem wrzeciono.
Przynoszę odeń w darze płyn tajemny,
Co młodość dawa i pobudza żądze.
Był to, zaprawdę, trud nie nadaremny,
Zadowolniłem cię, ojcze, jak sądzę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Szmer trwożny przebiegł sztywne szeregi kardynałów. Hans Alienus złożył u stóp papieża flaszkę z wydrążonej dyni, ciepłą jeszcze od ciała, zamkniętą woskową pieczęcią i oplecioną sznurem. Ojciec święty oparł ciężko ramię o rzeźbioną bogato i okrytą aksamitem poręcz fotelu. Potem nagle wstał, wyrwał z rąk Szwajcara miecz, kuty w kształt płomienia, i wzniósł go wysoko. Słowa jego były ostre i donośne:
Nigdy, zaprawdę, nie stał gmach tak silnie,
Jak krzyż na moim tutaj oto tronie.
Dałem łopatę raz mędrcowi w dłonie,
Wziął się do pracy onej bardzo pilnie
I już nazajutrz dobył z ziemi łona
Przeszłość, co dawno była pogrzebiona.
Zgromadził orszak tych marmuru jeńców
Jak gdyby świtę współupadłych ze mną,
Współzaginionych czasu potępieńców,
Co wrogów liczbę zwiększyli tajemną,
A ona flasza, dar Sardanapala,
To przeszłość, która życiem się rozpala!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wzniósł oburącz miecz, błysnął jakby grom płomienisty z nieba, flasza pękła, gęsty, czerwony płyn rozprysnął się szeroko, a gdzie jeno była kropla, czarowała oczy patrzącego i pędziła mu krew do policzków. Nagle papież zbladł, cofnął się o krok i chwycił za ramię najbliżej stojącego dostojnika. Milczeli wszyscy, zaś z głębi podziemi zabrzmiało coś, niby lekki, szklany dźwięk dzwonu. Marmurowym ustom dana została mowa i oto... zewsząd, z parku, podwórz, kurytarzy i sal zaczęły białe postaci kamienne głosić chwałę życia zgodnym chórem:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pęd wzwyż, gdzie się doskonałość iści
Ucieleśniamy w sobie,
Lecz ludzkość, pełna nienawiści,
Chciała nas zamknąć w grobie.
Zakuła w dyby, w cień wtrąciła,
Lecz boskich marzeń moc,
Mocarna twórcza siła
Rozwiała noc.
Z płomiennych zwidów prawda wstała,
Pierwowzór ten,
Zaklęła w piękne ludzkie ciała...
Ziścił się sen!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Napół przytomny zerwał się Hans Alienus. Rękawy jego szaty kraśniały czerwienią, jakby zabił ofiarnego byka. Dobył ukrytej na piersiach tabliczki z niezatartym dotąd wizerunkiem, oraz gwoździe zabrane z nieba. Wziął z rąk papieża miecz płomienisty, od którego pękła flasza Sardanapala. Wbił pospiesznie gwoździe w ścianę i zawiesił na jednym z nich portret, będący milczącym mścicielem jeńców marmuru, których Kościół triumfujący ongiś zamknął w murach watykańskiego pałacu. Tętnił miecz, łomotał w gwoździe głowicą, a Hans Alienus śpiewał w takt uderzeń, rozgłośnie:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Niechże pęka stara flasza,
Niechże los nam wieści skon,
Przeszłość mówi: przyszłość ...wasza,
Byle woli brzmiał wciąż ton!
Burza wre, czas gryzie skrycie...
Niechże pęka stara nić!
Portret, który tu widzicie,
Będzie wołał: Chcemy być!
Hans Alienus:
Dżdże jesieni i żar słońca
Wypłowiły moją szatę,
Od świtania do dnia końca
Idę stepem, idę lasem...
Stumilowe drogi
Przeszły moje nogi
Spocznę, aż w ojczyźnie,
Z czasem.
Za mną się legenda wlecze,
Gadania człowiecze...
Szepcą usta dziwne baśnie,
Czasem iskra trzaśnie,
Od tego ogniska,
Co u ludzi błyska.
Opowiadam różne wieści,
Przecudownej nieraz treści,
Lecz pokorę cichą,
Głęboko schowaną,
Królowę wybraną,
Dusza moja mieści.
W cieniów kraju, z umarłymi,
Żyłem kędyś w łonie ziemi,
Czując duchy bliźnie,
Ból dzieliłem ich i troski
I sen mnie ogarnął boski,
Żem jest tu, w ojczyźnie.
Z ćmy pokoleń, co pomarły,
Wyszedł szereg żywy,
Wieńce mi mirtowe plotły
Kobiety Niniwy.
Lutnie po świątyniach grały,
Jaśń zakwitła w grobie,
A ten świetny świat, wspaniały,
Wymarzyłem sobie.
Teraz morze znowu szumi
W muszlach mych, pielgrzyma,
Płyną echa rzeczy,
Których niema.
Słyszę tętent, krzyki słyszę
Porywanych dziewek,
W tę przesmutną wpadło ciszę,
Kilka starych śpiewek.
Z państwa cieniów mnie wygnała
Żądza życia niestępiała,
Ruszyłem na słońce.
Ale kędy zwrócę oczy,
Ciemń się wszędy za mną toczy,
Jak podziemi gońce.
Staję obcy wciąż dla świata,
Nie mam tu, na ziemi, brata,
Jako błędna jestem owca...
Obce słowa, cudza wiara,
Pusta misa, pusta czara
Dla Hansa-wędrowca.
Czas mi kędyś przepadł w dali,
Znikły jutrznie godzin.
Czyliż płynął świat na fali?
Żyliż ludzie, czy też spali
Od moich urodzin?
Żóraw ściele gniazdo z piór,
Wróbel ziarna szuka,
Mgła błękitna spływa z gór,
Serce ludzkie stuka.
Błyszczy wspomnień lśniących rój,
Mnie nikt nie zawoła: Stój!
Tęsknota mnie niesie,
Ku cieniom w Hadesie.
Styksu wodę, a nie Lety,
Piłem ja, niestety...
Zapomnienia mieć nie mogę,
Gestem mnie wciąż przeszłość woła,
Bije ciągle krew do czoła,
Ruszam w dalszą drogę.
Brzemię życia z nóg mnie wali,
A wędrować muszę,
Gdzie mnie niema, tam, z oddali
Coś mą wzywa duszę.
Straszna pomsta wyższej siły,
Nieuchwytne cienie,
Serce moje pochwyciły
Na wieki w więzienie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Godziny śpiewały:
Zabrałyśmy wszystko do cna,
Radować się nie masz siły,
Ciemń cię otacza północna,
Wszystkośmy ci zagrabiły,
Pędzimy przestrzenią,
Grzywy nam się mienią...
Ohi... Oha!
Z łupem lecimy po niebie,
Puhar rozbity w trzaski,
Pochodnie uczt w skalnym żlebie,
Niemasz łaski, niemasz łaski!
Tętentu pogłos dolata
Aż za skraj śmiertelnych świata...
Przez groby, ołtarze ofiarne
Pędzą rumaki czarne!
Eumenidy śpiewały:
Czego dotknie nasza ręka,
Zaraz pęka
Nimb uciechy,
Cnoty, grzechy,
Zwidy, baśnie...
Wszystko gaśnie!
Daremny tedy wasz łup,
Bo sama żądza: trup!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Stał przy gęstwie osiczyn, a za sobą usłyszał dawną Świętą. Szła drogą ostrożnie, milczkiem, jakby śledząc coś. Nagle rzekła: — Czegóż to chcesz? Wezwałeś mnie, zda się...
Hans Alienus:
Imię twe: trwoga, państwo twoje: męka,
Od lat już długich nie wzywałem ciebie...
Może to jeno zawołało serce,
Bo wszędzie, kędy niedola mnie niesie
Czuję, że gniecie mnie twa ciężka ręka,
Nawet wśród zmarłych, w ponurym Hadesie...
Lecz teraz połóż raz koniec rozterce,
Zdejm maskę, niechże raz choć widzę siebie,
Niech poznam, iże to złudne łańcuchy,
W które przeszłości mnie zakuły duchy,
Żem przez omyłkę jeno nazwał krwawą
Trupem, co żyje, że sam żyć mam prawo!
Dość sporów marnych, dość męczeńskich stosów,
Gdzie giną wszyscy myślący inaczej,
Wszak słowo: pokój! to szczęście niebiosów,
To dom ojczysty, radość życia znaczy
Chcę przy ognisku raz zasiąść spokojnie
I kres położyć tej straszliwej wojnie,
Poszukiwaniom przez pustynne piaski...
Gdy mi użyczysz tego jeno daru
Dam ci się zabić, wielbiąc twoje łaski,
Pokosztowawszy onego nektaru.
Dawna Święta:
Zawsześ ślubować był ochotny wielce,
Lecz wiedz, że słowo moje jest ze stali!
Czego tkniesz jeno, w gruz się zaraz zwali.
Z każdego morza słyszysz śpiew syreni,
Szkielety jeno znajdując na brzegu,
Tak jest i nigdy, nigdy się nie zmieni!
Gorycz w puharze, w zmarłym żądzę nową
Każde dotknięcie twoje zaraz zbudzi
Legendą złudną każde twoje słowa...
Będziesz wciąż obcy i sam pośród ludzi.
Przy stosie stałeś sardanapalowym,
Jechałeś długo po polach bez kresu
Cezarów tiara zdobiła twą postać,
Pragnąłeś bogiem światotwórczym zostać,
Lecz czyn twój każdy musiał być jałowym,
Bo zawsze moja ręka świętokradzka
Wiodła cię kędy gotowa zasadzka.
Los twój okrutny, bo kłamstwem jest życie!
Prawda na śmierci horyzoncie wschodzi,
Więc kiedy legniesz w grobie, co nie zwodzi,
Błyśnie nad tobą, oświeci twe rany
Lecz skonasz w ciemni i... niewysłuchany!
Hans Alienus:
Niechże wre tedy bój ten straszny dalej!
Dręcz mnie, prześladuj bezlitośnie, szalej.
Za każdym nowym twojej ręki ciosem
Mężniej się stawię do walki z kolosem,
Co nie ma serca i jak rachmistrz srogi,
Liczy kamienie raniące me nogi.
Niepomny bólu, będę wielbił życie,
Kształty mu nadam wedle własnej twarzy,
Cierpienie błyśnie w uśmiechu rozkwicie,
A choć pochodnia kiedyś się wyjarzy,
Przepadną siły, to jeszcze wśród ludzi
Zjawienie moje poruszenie wzbudzi
I zacznie szeptać tłum, przerwawszy taniec:
To Hans Alienus, to szczęścia wybraniec.
W pustyni, przy mielerzu, to jest kurzącym się stosie drzewa, stał szałas węglarza, okrągła, szpiczasta budowla z chróstu, pełna gryzącego dymu, przypominająca przedwieczną jakąś chatę. Brunatne korzenie zwisały z pochylonych ścian, a dym posiadał przymieszkę odoru ziemi.
Barczysty węglarz, sparty na kiju, u progu stojący, spoglądał na dymiący w zmroku mielerz, oraz mniejszy stos kloców, o gałęziach sięgających do ziemi, okrytych śniegiem. Wieczorem zaczął niespodzianie śnieg padać i noc zapowiadała się zimna. Węglarz sądził, że mróz popsuje mu wszystko. Dumał nad tem, czy też żonie przyjdzie na myśl, by zestawić z okna doniczkę z mirtem. Za chwilę myśli jego przeskoczyły do starej historji. Matka zadusiła swe nowonarodzone dziecko sznurem szklannych paciorków i pochowała je tajemnie, wprost jego szałasu, pod stosem drzewa. Przyszła mu na myśl opowieść o dzieciach pogrzebanych potajemnie w lesie, które za nastaniem ciemności wychodzą, tłumnie biegają za krewnymi, skubią ich za suknie i wołają matek. Zrobiło mu się nieswojo, zączął uczuwać skruchę za grzechy i rozważać, jak już długo nie słyszał bożego słowa.
Ulżyło mu na sercu, gdy usłyszał po chwili turkot kół na ośnieżonej drodze, wiodącej tuż pod jego drzwi. Ogarnięty ciekawością postąpił parę kroków, wydostał się z kręgu dymu i ujrzał w mroku pojazd, który właśnie stanął.
Wysiadł zeń mężczyzna i zaczął się zbliżać. Dziwna, kobieca jakby szata przybyłego wprawiła węglarza w zdumienie. Nieznajomy miał niski kapelusz z ogromną krezą, a na kołnierzu jego szeleściły muszle. W smudze światła, padającej z szałasu, widać było jego rysy, nieruchome, zmartwiałe, jakby rysy pustelnika, żyjącego długo w samotności. Był to mężczyzna średniego wieku i mimo długich, spadających na ramiona, siwych niemal już włosów, nie wyglądał jeszcze na starca.
Był to Hans Alienus.
Przystąpiwszy do węglarza, jął pytać o kierunek. Śnieg nie dozwalał nieznającemu okolicy pódróżnemu odnaleźć drogi do najbliższego dworu. Wkońcu spytał, czy stary właściciel Trollkyrki żyje jeszcze i mieszka tam.
— Tak jest! — odparł węglarz. — Mieszka tam jeszcze, ale niedługo się pewnie wyniesie. Ma coś w plecach i lada dzień może umrzeć.
— Tak i ja sądziłem.
Hans Alienus zawrócił do pojazdu, dał woźnicy kilka monet i polecił mu wracać, dodając, że przemarzł, więc resztę drogi odbędzie pieszo.
Woźnica cmoknął na konie, ruszył lejcami i odjechał w stronę, z której przybył. Hans Alienus zaczekał, aż ucichł turkot kół i, nie rzekłszy już słowa do węglarza, ruszył w drogę.
Coraz to wyraźniej słyszał teraz uderzenia młotów kuźni, dochodzące jakby z pod ziemi.
Noc była ciemna, rozjaśniał ją jeno mgliście świeżo spadły śnieg, który leżał na mchu i krzakach, odsłaniając jednak tu i owdzie głazy. Sosny nie rzucały cienia, a chrzęst własnych kroków, zatrzymywał często Hansa, który się rozglądał bacznie, czy go ktoś nie śledzi.
Droga wiodła stromo pomiędzy dwoma kuźniami, o kominach, miotających snopy iskier, i była dawniej, widocznie zamknięta kratą, która teraz stała oparta o płot. W dali, nad lasem, widniało coś, jakby omglona tarcz wschodzącego księżyca. Był to płomień wysokiego, jak wieża, pieca hutniczego, oblewający migotliwem światłem dach, czerwono malowane okiennice i czarne wozy z węglem, które same się toczyły po niewidzialnych szynach przez most i dalej, w obręb huty.
Hans zwolnił przez ostrożność kroku, gdyż nie chciał, by go dostrzeżono, a sam nie wiedział, że zmienił się do niepoznania. U drzwi jednej z kuźni stanął jednak na chwilę, z uwagi na głęboką ciemń jesiennej nocy.
Kowale walili właśnie w rozgrzaną do białości sztabę, a ile razy końska głowa młota padła na nią, dudniła ziemia i rozsypujące się szeroko skry oświetlały wnętrze. W progu połyskiwała wanna, w której brali kowale kąpiel, ogrzawszy wodę kawałkami gorącego żelaza, obok zaś niej stała usmolona ława, gdzie w czasach dawnych zastawiano w sobotni wieczór krasnoludkom chleb i wódkę.
Kowale mieli maski, błękitne okulary, koszule, drewniane chodaki i spodnie, przywiązane powyż kolan do gołych nóg rzemieniami. Pochyleni, otoczeni skrami obracali sztabę przy pomocy obcęgów, a młot płaszczył lśniącą masę, jak ciasto. Po chwili jednak stanęło koło pompy wodnej, jeden z kowali zrzucił maskę, a wędrowiec rozpoznał jego rysy, zdradzające pochodzenie walońskie. Przypomniał sobie, że głowa ta miała dziecięce, rumiane policzki, a ta owłoszona, żylasta noga, była ongiś krągła i pluskała się ochoczo w wannie.
— Czegóż tu właściwie szukasz? — szepnęło mu serce. — Niema już tego, co zatrzymała pamięć twoja. To okolica zgoła obca. Wracaj, zanim zbłądzisz.
Ale nie zawrócił, jeno ruszył dalej.
Pomiędzy dwoma wielkiemi czereśniami leżał wpoprzek drogi szeroki pas światła, z otwartych drzwi pieca hutniczego, sklepionych, niby forteczna brama. Przed drzwiami siedział na ławie, otoczony czeladnikami hutnik, z nożem zatkniętym za skórę fartucha i zasmolonemi, rudemi bokobrodami. Żaden z nich nie mówił, a Hans nie mógł iść dalej, nie przekraczając świetlnego pasa i nie zdradzając swej obecności.
Stał zmęczony, opierając się łokciem o ścianę pieca i przeczesywał zgrubiałemi palcami włosy. Niby kryjący się zbrodniarz, kroczył teraz oto przez rodzinne miejsce, które mu się tak drogocennem wydawało. Cóż go tu przywiodło i jaka mu przyświecała nadzieja? Serce raz po raz radziło, by wracał póki czas, powtarzając, że równie jest obcym tu i tam, skąd przybywa, jak wszędzie kędy szuka domu, by go nazwać ojczyzną swoją.
Niepewny co uczynić, trwał w bezruchu, gdy już miał atoli po długiej, bolesnej walce zawracać, uderzenie dzwonu zawezwało hutnika i czeladź do roboty.
Ledwo wstali i obrócili się plecami do drogi, wstał Hans szybko z pod muru, przeszedł poza nimi bez chwili namysłu i, zatonąwszy po drugiej stronie pasa w ciemności, udał się w dalszą, przedziwną wędrówkę swoją.
Po chwili dotarł do drugiej bramy w płocie i poznał, że tu zaczyna się posiadłość Trollkyrka. Obcym był mu tylko las poza płotem, gdzie przedtem, za dzieciństwa, widniała jeno naga poręba, pełna pni i wykrotów. Osmutniały i przygnębiony, zboczył ku łąkom, przedzierając się omackiem przez krzaki, co zarastały kamienisty parów.
Nie nadszedł mróz, jak sądził węglarz, śnieg stopniał i spadł rzęsisty deszcz. Kamienie oślizły, a mech odstał od nich i za każdym krokiem odpadał kawałami.
Odgiąwszy ostatnie, natrętne, gałęzie, stanął Hans na wzgórzu, porosłem kilku jeno sękatemi jodłami. Słały się tu łąki i pola, a poza niemi widniały czarne sylwety zabudowań, oraz szczyt dachu i kominy dworzyszcza. W jednem oknie błyskało światło.
Wyczerpany, nie czuł ni bólu, ni radości. Podniecenie ustąpiło miejsca ogólnej depresji fizycznej, a przemoczony do nitki uczuwał naprzemian gorąco i lodowaty chłód. Pragnął teraz jeno spać. W ciągu kilku minut mógł mieć dach nad głową i ciepły kominek, ale choćby przyszło zamrzeć, wolał szukać schrony w lesie, miast wkradać się, jak żebrak, w dom rodzicielski.
Obejrzawszy się, rozpoznał stojącą na stromym upłazie skalnym, starą sosnę. Był to przyjaciel lat młodocianych, który, nie starzejąc się z pozoru przez wieki całe, słał wokół cień gęstych gałęzi. Usiadł na stosie suchego, spadłego z góry chróstu, oparł plecy o pień i zasnął twardo, po macierzyńsku chroniony przez drzewo, jedyną dawną istotę żywą pośród całego krajobrazu, który mu był jeno wspomnieniem.
Tymczasem zadął wiatr, a wrzosowiska i bagna jęły nucić żałosne, niesamowite klechdy bohaterskich czasów.
Zbudzony chłodem świtania, wstał i opuścił schronisko. Poniż miejsca gdzie stał, zobaczył czerwony budynek główny, o białych kominach i również białych słupach ganku, wyglądających tutaj jakoś obco, jak i on sam. Po jednej stronie podwórza stała czerwono malowana oficyna, po drugiej kościołek drewniany bez cmentarza, bowiem był własnością pana posiadłości. Czereśnie pukały gałęźmi w szyby, zaś kilka kroków od podjazdu leżał biały głaz, z którego, jak powiadała legenda, dosiadała konia św. Brygida, odjeżdżając po mszy do domu, do leżącej poza rzeką, ulubionej Vadsteny swojej.
Znużony jeszcze usiadł na kamieniu, a w tejże chwili zaczął bić dzwon poranny. Przemówił drugi znów przyjaciel, znanym dobrze językiem, chrapliwemi, przenikliwemi dźwiękami, które niepodobne były do żadnego innego dzwonienia, na całej ziemi.
Pochylił na piersi głowę i zapłakał.
Gdy głos przebrzmiał, wstał spiesznie. Poniosło go znowu wrażenie, skrystalizowane w decyzję. Serce rzekło raz jeszcze, ale zimno i rozkazująco tym razem: Czegóż tu szukasz?
Rozchylił krzaki i ruszył z powrotem ku wąwozowi. Przekroczył szybko drogę jezdną i zagłębił się na całe godziny pieszej wędrówki w pustynię. W miejscach zarosłych kierował się wedle drzew, by nie zabłądzić. Dotarł wkońcu do bagien i młak, pełnych w porze jesiennej wody. Chcąc przejść, musiał gromadzić pnie i grubsze konary i budować z nich mosty. Wkroczywszy na taką zapadającą się nieznacznie a stale kładkę, przyciągał leżące za sobą pnie i, kładąc je przed sobą, posuwał się dalej. Trzęsawisko wyglądało z pozoru na ląd stały, pokryty małemi wzgórkami, gdy jednak wbił w nie laskę, zapadła aż po rękojeść, nie dotknąwszy dna. Starczyło jednej chwili upadku sił i baczności, a utonąłby niechybnie i tylko kilka baniek zagulgotałoby nad jego głową. Napięcie woli podnieciło jednak wyobraźnię jego, a jednocześnie uczuł straszną, bezlitosną tęsknotę za tem, co porzucił przed chwilą. Koło południa wkroczył na twarde kamienisko, ze ścieżkami przez bydło wydeptanemi, i szedł teraz bardzo pomału. Pożar zniszczył w tem miejscu drzewostan, osmolone pnie miały czerwone szpilki, a niesamowita pustynność krajobrazu zaciężyła bezdomnemu dotkliwie.
O zmroku posłyszał szczekanie psa, jego śladem dotarł do widnej ledwo w ciemnościach chaty, przelazł przez płot ogródka, zapukał i wszedł do wnętrza.
U kołowrotka siedziała kobieta o surowych, szorstkich rysach twarzy. Hans rozpytywał, czy mógłby dostać furmankę, celem dojechania do dworu, ona zaś oglądała podejrzliwie i niespokojnie jego dziwaczny strój. Wkońcu odrzekła, że mąż, zabrawszy konia, udał się na targ, zaś parobek, króry tam był również, leży pijany. Nie mogła, czy nie chciała mu dać podwody.
Stała się jednak rozmowniejszą i bardziej uległą, gdy położył na stole pięć lśniących koron i jął stukać po nich palcami, niby po klawiszach, których dźwiękom nikt się oprzeć nie zdoła. Oświadczyła, że ma jeszcze klacz, zdolną ciągnąć wóz, tylko musi zbudzić parobka.
Hans zaczął jeść kromkę chleba z masłem, dobytą z tłumoczka, ona zaś wyszła, by rzecz załatwić.
Siedząc obok pijanego woźnicy na klekocącej desce zaprzężonego starą szkapą wozu, wracał jesiennego, dżdżystego dnia do samotnego, rodzinnego domu wędrowiec, który wkraczał do Niniwy otoczony świtą żywych sfinksów.
Poźno już było, kiedy dotarł ponownie do mielerza, a węglarz uznał to za fatalny znak, że w ciągu dwu wieczorów widzi nadjeżdzającego od tej samej strony dziwnego nieznajomego. Ale uspokoił się trochę, gdy Hans wstrzymał podwodę i zbliżył się doń, zmiarkował bowiem, że powozi zwyczajny chłopak wiejski.
— Czy chcecie mi oddać przysługę? — spytał Hans, przypatrzywszy mu się przez chwilę i klepiąc go po ramieniu. — Jeślibyście zaniósł list do starego dziedzica, to przypilnuję tymczasem waszego mielerza, na czem się znam z dawnych czasów.
Węglarz zdjął czapkę i potarł z wahaniem kark. Zapytany przez człowieka, wyglądającego na pana, nie miał wyboru, musiał usłuchać, dał też odpowiedź wymijającą.
Hans pochylił się, wszedł do szałasu oświetlonego ogniem komina i jął szukać na piersiach papieru. Nie znalazłszy nic prócz rachunku hotelowego, napisał na nim:
— Hans Alienus zapytuje ojca swego, czy przyjmuje gości?
Zwinąwszy papier podał węglarzowi, który schował go pod kaftan i ruszył bez słowa przez porębę.
Hans patrzył za nim, odganiając dym rąbkiem płaszcza. Znał dobrze tego krzywonogiego węglarza.
Widywał go gdy był dzieckiem, jak kroczył z widłami na ramieniu prosty, zwinny, elastyczny. Teraz skulił się i zesechł, a wiek wyrył gorzkie, szpecące zmarszczki wokoło ust jego. Z imienia był jeno tym samym człowiekiem.
— Minęło dopiero lat trzydzieści od rozstania! — pomyślał Hans. — Straszna tęsknota zmusiła mnie szukać tego, czego niema już. Znikło wszystko, ogorzałe dzieci, z któremi igrałem, mielerze, które przy mnie zapalano i śnieg leżący wówczas na ziemi... Inne słyszę głosy, na inne patrzę drzewa i obcy jestem tu, gdzie była ojczyzna moja.
Siedząc na ławie pod szałasem, patrzył tępo przed siebie. Odczuwał teraz niemal odrazę i wstręt do tej okolicy, która zapukała do jego tęsknoty, trwała w jego wyobraźni nietknięta przez czas, a teraz witała go ozięble nieznaną twarzą.
Kilka razy brał łopatę, opartą o ramę drzwi i poprawiał kłody mielerza. Wreszcie wrócił węglarz i podał mu ten sam świstek papieru, który zabrał. Tuż pod wierszami Hansa drżąca ręka starca zamieściła kilka ledwo czytelnych słów odpowiedzi:
— Drogi mój brat Didrik jest podczas mej choroby gospodarzem i przyjmuje odwiedzających imieniem mojem.
Hans Alienus drgnął i oblał się rumieńcem. Zmiął papier w kulę i rzucił ją w ogień, nie wstając, nie mówiąc słowa węglarzowi i nie nagrodziwszy go datkiem. Kupka popiołu została na kominie, nie rozsypawszy się, wziął tedy obcęgi i wsunął ją głębiej w żar. Ponownie ujrzał czarną przepaść pomiędzy sobą a człowiekiem, którego krew płynęła w żyłach jego. Wstydził się, że myślał o powrocie i zgodzie, oraz że uczynił ten krok upakarzający. Cóż mu było z łaski tego starca? Nawykły wznosić obciążone nadziejami ramiona ku każdemu nadchodzącemu
dniowi, wymarzył sobie tęskne powitanie starca o siwych włosach, widział w wyobraźni, jak go bierze w ramiona, a słońce zaziera pomiędzy doniczki kwiatów na oknie. Zbudziła go rzeczywistość.
W pierwszej chwili chciał zawrócić wóz i odjechać z powrotem, kędyś na południe, iść, przebywając góry i rzeki, w obczyznę, byle nie patrzyć na miejsce, które niesłusznie zwał ojczyzną swoją.
Węglarz patrzył długo na swego dziwnego gościa, wkońcu zaś uznał za potrzebne wtrącić słowo. Powiedział, że staruszek słabszy jest dziś, niż zazwyczaj. Od kilku tygodni nie wychodzi z pokoju. Tak przynajmniej głoszą domownicy.
— Czy jest sam? — spytał Hans.
— Mieszka z nim rotmistrz, brat przyrodni, zwany wujem Didrikiem.
— Czy nie ma syna... czemużby zresztą syna...
czy nie ma dzieci?
— Ma syna, ale oddawna gdzieś znikł. Trudno mu było, oczywiście, wytrzymać w domu.
Ten jednostronny sąd o chorym ojcu zabolał Hansa. Gdyby węglarz jemu samemu przypisał winę, wykonałby pierwotny zamiar, zmarszczył brwi i odjechał pełen gniewu. Nie śmiąc spojrzeć w oczy temu odruchowi duszy, skrył ją poza samooskarżanie o chwiejność i powiedział sobie, że słabością byłoby nie dotrzeć do celu po tak długiej wędrówce.
Wstał, napół przytomny podszedł do wozu i usiadł obok chłopca, śpiącego z głową na piersi zwieszoną. Poczuwszy ruch lejców, klacz wstrząsnęła chomątem i ruszyła sama. Zrazu jechali noga za nogą, bo niepewny jeszcze co czynić, Hans puścił luzem lejce. Gdy po chwili jednak dotarli do drogi lepszej i minęli piece hutnicze, kobyłka zaczęła iść raźniej, a niezdarne jej kopyta wyrzucały piasek. Hans siedział bezwolny, nie stawiając oporu. Wiatr rozwiał mu płaszcz i czuł, że coraz to szybciej unoszonym jest przez ciemń, jakby w ucieczce przed samym sobą.
Niebawem łąka przemieniła się w szeroką aleję osiczynową, a z poza zaspanych stajen wyjrzał dwór z gankiem na słupach. Światło wiszącej lampy, padające przez wąskie szyby okien, jaśniało na pobliskich krzewach. Odrazu poznał Hans, że ścięto gruszę, dającą owoc w jesieni, która stała tuż poza szczytem dachu, pod oknem piwnicznem. Smierć tego jedynego drzewa zmieniła mu całe obejście w rzecz zgoła nieznaną, której nigdy nie widział, i uczuł przygnębienie.
W chwili, gdy wysiadał z wozu, wuj Didrik stał już w oświetlonym przedsionku. Był to sympatyczny starzec, rumiany jak dziewczyna, o białych, gładko przyczesanych włosach, krótko po wojskowemu przystrzyżonych wąsach i pełnych woreczkach pod niebieskiemi oczyma. Ubranie jego miało krój młodzieńczy, ręce były krągłe, dobrze utrzymane i miękkie. Pod pachą trzymał tamborek z rozpiętym haftem i wbitemi weń igłami, z którego zwisał aż do ziemi kłębuszek niebieskich nici. Miał łzy w oczach, drżąc z wzruszenia, wyciągnął wolne ramię i chciał wybąknąć słów kilka, ale wstrzymał się, ujrzawszy służącego Olsona, zbiegającego spiesznie po schodach.
— Odprawże, Olsonie, woźnicę! — powiedział.
— Może pan Olson zechce również zabrać z wozu mój tłumoczek? — dodał Hans.
— Jakto? Tytułujesz służącego panem? — spytał wuj Didrik, wyciągając serdecznie rękę i wiodąc krewniaka przez otwarte naściężaj, oszklone podwoje, do żółtego gabinetu.
— Nie piliśmy z sobą braterstwa! — rzekł Hans, ściskając podaną dłoń z uczuciem serdeczności i chłodu, z wahaniem i uprzejmością jednocześnie.
— Komiczny to, zaprawdę, pomysł, wracać do domu w płaszczu pielgrzyma! — powiedział wuj, chodząc po pokoju.
— Jutro muszę się zeszpecić strojem dziewiętnastego wieku! — pocieszył go Hans i jął także chodzić po pokoju, przyczem muszle jego płaszcza wydawały głuchy szmer.
Mieli sobie w tej chwili tyle do opowiedzenia, tyle wspomnień i pytań cisnęło im się na usta, że nie mogli znaleźć słów właściwych. Miast tego spoglądali po meblach i ścianach, nie widząc ich, i czynili błahe uwagi o wczesnej zimie tegorocznej.
Żółty gabinet, który przy swej wielkości wydawał się niskim, zapełniały meble w stylu cesarstwa, sztywne, na lwich łapach oparte krzesła i takież kanapy. Przed oknami zwisały wąskie firanki na skrzyżowanych strzałach, a na ścianach połyskały świece w szklannych kinkietach. Na tle brunatno czerwonego mahoniu widniały emblemy wojenne, cyzelowane w złotych płytkach, zaś pośrodku stolika, z taflą zwierciadlaną tykał zegar z błękitną tarczą, przyozdobioną księżycem o ludzkiej twarzy, wykrzywiającym się zębiastym gwiazdom. Ze ścian spoglądały, obramione w ciemne listwy, portrety zielonawo-bladych mężczyzn w pudrowanych perukach, oraz czarno ubranej damy, z białą krezą i czepcem, która trzymała w palcach jaskrawo czerwony goździk. Złośliwe, chłodne spojrzenie jej szarych oczu biegło za patrzącym wszędzie, a po dłuższej chwili obserwacji zdawało się, że mruga oczyma.
Zmieszanie krewniaków wzrastało coraz to bardziej, to też za wybawcę uznali Olsona, który wrócił nareszcie i z pewnem namaszczeniem oznajmił, że wieczerza na stole.
Przeszli do jadalni o dwu kaflowych piecach, w których płonęły drwa. Wuj Didrik odmówił po cichu modlitwę, poczem zasiedli do stołu, na którym stał czteroramienny, srebrny świecznik, a Olson wniósł tacę. Była na niej zupa z krup, przypominająca lemiszkę, wino, które miano pić po pieczeni, oraz owoce, przeznaczone zazwyczaj w stanie świeżym na deser, tu jednak, przez suszenie, gotowanie i cukrzenie, na trzy sposoby zepsute. Hans wspomniał czasy, kiedy to jadał u Sardanapala marynowane liście różane.
— Jest to zupa słodka! — powiedział wuj Didrik. — Daje ona przedsmak deseru, podobnie jak zaręczyny przedsmak małżeństwa. Kocioł czarownicy jest, mój drogi, pierwowzorem kuchni szwedzkiej. Sądzą tutaj, że potrawa jest tem wykwintniejsza, im więcej posiada części składowych. Zresztą ten smakołyk wywodzi się z Wersalu. Za każdem stuleciem głosi pokolenie nowe: — Tak winno się przyrządzać zupę! Tak pieczeń! Minęły czasy niedołęstwa! — Cieszę się, żem z tego wszystkiego wyszedł i żyję sobie spokojnie na wsi.
Wzruszony skinął głową, gdy zaś zmieniono talerze, wniósł Olson wspaniały półmisek porcelanowy, z czarną, buchającą parą, potrawą i rzekł, kłaniając się:
— Krwawa kiszka!
— Szwedzka arystokracja tak jada zazwyczaj! — powiedział wuj Didrik. — Jestem narazie gospodynią twego ojca, gdy mi tedy oznajmił twój niespodziany powrót, kazałem przyrządzić małą ucztę. Jak wiesz, obowiązują w tym domu starodawne przepisy prostoty.
W obecności służącego nie mogli poruszać drażliwych tematów, skrytych poza każdą myślą, a wspólność tego przymusu, uczyniła ich ostatecznie swobodniejszymi. Zaczęli mówić o Grobie Świętym i obcych krajach. Wuj Didrik przebywał swego czasu, jako młody oficer w Travemünde, dla poratowania zdrowia przez sześć tygodni. Posiadał też niewyczerpany zapas poglądów na Niemcy i zagranicę wogóle. Nie tykał zupy, ni innych potraw, ale spożył, jak zwykle, kilka łyżek wodzianki i siedm, czy dziewięć śliwek-katarzynek. Trzymał się przesądnie liczby nieparzystej.
Był on natomiast gorliwym podczaszym, przypijał czerwonem winem, to też nabierał coraz to większego rezonu i rozmowności. Przez drewnianą ścianę sali dolatywał z kuchni wesoły rozgwar głosów i brzęk talerzy, tak, że przez długi czas cały dwór zdawał się pogrążony w beztroskiem ucztowaniu.
Usługujący Olson patrzył z niesłabnącem zdumieniem na tego pielgrzyma, przypominającego stare legendy, który siedział przy ojcowskim stole z rękami, skrzyżowanemi na skraju obrusa. Na kołnierzu jego połyskiwały muszle, a od pasa zwisał na sznurze kapelusz, aż na podłogę, którą deptały dziecięce ongiś stopy tego podstarzałego już człowieka. Zmiękła teraz ponura linja ponad brwiami jego, a w zwróconych na świece oczach pustelnika błyszczały dziwne, nieznane myśli.
Po wieczerzy krewniacy wrócili do żółtego gabinetu, a wuj Didrik, usiadłszy na sofie, podjął na nowo swój haft. Był tak rozweselony, że kazał przyrządzić poncz i pił szklankę po szklance. Ale ni słowo nie padło o ojcu i przeszłości. Zamknięte szczelnie drzwi w węższej ścianie gabinetu wiodły do pokoju ojca. Przywoływany ręcznym dzwonkiem, wchodził tam kilka razy Olson z tacą, wkońcu zaś z zaświeconą lampką nocną. Krewniacy byli ślepi i głusi na wszystko, co się działo za temi drzwiami, jak to pamiętali najstarsi ludzie, krzywo osadzonemi na zawiasach. Jakby się umówili, wiedli rozmowę jeno o rzeczach obojętnych, wuj Didrik sypał anegdotkami z czasów wojskowych, a wkońcu wszedł na tory zwierzeń miłosnych.
Był to jego właściwy rewir i nikt przewidzieć nie mógł końca. Od czasu do czasu brał złotą łyżeczką niuch z tabakierki, ozdobionej Ledą z łabędziem, albo też przechyliwszy na bok głowę, badał poprawność haftu. Pracował z niejakim wysiłkiem i, ciągnąc długą nić, trzymał tamborek tuż pod lewem okiem. Późną dopiero nocą zauważył, że sam jeden podtrzymuje rozmowę.
— Jesteś znużony, mój drogi, i pora ci spocząć! — powiedział.
Ale był w tak świetnym nastroju, że nie mógł puścić krewniaka bez pomówienia z nim poważnie i serdecznie. Łzy mu znowu napełniły oczy, odłożył robotę, wstał żywo i pociągnął pielgrzyma we wnęk okna, tak jakby chciał przed meblami nawet zataić swe słowa.
— Drogi Hansie! — szepnął. — Czy sądzisz, że możliwą jest zgoda twoja z ojcem? Nie... nie łudź się. Jest tak dziwaczny jak dawniej, a wiem to najlepiej, gdyż tuczy mnie codziennie sarkazmami swemi. Sam się przekonasz! Co więcej, jest on dla ciebie uosobieniem tego przygniatającego musu i tej melancholji, które osmuciły młodość twą. Był dla ciebie zawsze karygodnie zimny. Przebacz, że tak bez ogródek mówię o ojcu twoim. Wszyscy, w całej okolicy, mówią to i myślą zdawiendawna. Jest to przejawem naturalnem życia, że młodość i starość walczą z sobą jak wrogi. Wokoło tego wieczystego konfliktu wiruje czas, niby wkoło osi, miażdżąc niezliczone serca i niwecząc szczęście domowe.
Zapał, z jakim mówił, uderzył mu do głowy i gwałtowne łkanie wstrząsnęło jego piersią.
— Obawiam się, że go sądzą zbyt surowo! — rzekł Hans.
Wuj Didrik wstrząsnął przecząco głową, powiedział: dobranoc i wziął z lustrzanego stoliczka koszyk, w którym tkwiła pośród kluczy gospodarczych mała książka rachunkowa w błękitnej okładce. Podszedł do drzwi, wołając raz po raz Olsena, a w mózgu mu tętniły ostatnie słowa Hansa. Sądził, że będzie on surowy i wyda wyrok potępienia, to też zdumiała go ta wyrozumiałość.
— Kieruje nim widać skłonność do oponowania! — rzekł do siebie. — Jeśli w ten sposób możnaby doprowadzić do zgody, chętnie będę mówił jak najgorzej o biednym, chorym bracie, którego tak cenię. Teraz wiem, jak się brać do rzeczy!...
Wszedł Olson, niosąc czteroramienny świecznik z jadalni wzięty. Był to mężczyzna nikły, niski i miał kokieteryjne bokobrody. Wuj Didrik miał w nim stale rywala wobec młodych kobiet, przychodzących do dworu po nabiał. Wchodząc, przejrzał się w zwierciedle.
Uroczyście poświecił Hansowi po schodach na tajemniczy, długi strych, pełen starej uprzęży i przyborów myśliwskich wiszących w ciemku. Hansowi przeznaczono ten sam wielki, niski pokój na poddaszu, gdzie mieszkał za młodu, i gdy wszedł, spostrzegł ze zdumieniem, iż nic się tu nie zmieniło. Zdawało się, że od czasu jego wyjazdu nikt tu nie mieszkał i bezwiednie przyszło Hansowi na myśl, że był to może przejaw ojcowskiej żałoby. Na półkach ściennych dostrzegł jeszcze kilka starych książek szkolnych, ta sama serweta w kostkę leżała na stole, a ściany wydzielały znany dobrze odór pleśni. Całe życie przesunęło się w barwnych obrazach, pomiędzy dniem, kiedy po raz ostatni przekroczył ten próg, a nocą dzisiejszą. Tu tylko, w tym zakątku nie było zmiany.
Olson zaświecił dwie świece na stoliczku nocnym, obok firanek łóżka w brunatne pasy, potem wyszedł z ukłonem przez strych.
Hans legł zaraz i zasnął twardo, zapomniawszy nawet spuścić znaną dobrze storę z wyobrażeniem strzelców i psów pośród sitowia. Śnieg pokrył kasztany ogrodu i ziemię, zaś z wystającej rynny poddasza nie ciekła dziś woda z szelestem, jakiego podsłuchiwał ongiś, w jesienne noce, jakby mu te dźwięki niosły opowieść z podziemnej krainy cieniów.
Woda milczała, ścięta zamrozem, zaś świat zmarłych, wabiący bajkami książek szkolnych, owładnął już teraz nim zupełnie, czyniąc zeń zmartwychwstałego nieboszczyka. Niby zapach stogu siana w ciepłą noc letnią, owiewały go wspomnienia w głębokim śnie.
Przeżył ową wspaniałą uroczystość, kiedy to w kościele św. Brygidy sam się koronował władcą państwa, nazwanego Lajlsputtą. Kucharki, dziewki dworskie, stangret i parobek od wołów siedzieli w ławkach, jako zaproszeni goście, poważni, nie ważąc się uśmiechać, on zaś zajął miejsce po lewej stronie ołtarza, pod obrazem, przedstawiającym Trzech Królów. Włożył na głowę zębatą koronę ze złoconego papieru, ujął berło, z rękojeści szczotki, wykładanej perłową masą, i odział się płaszczem z bladobrunatnego, ongiś czerwonego aksamitu, zrobionym ze starej kapy kościelnej. Na plecach widniały jeszcze ślady krzyża, wyszytego srebrnym, pokruszonym już naonczas galonem. Po koronacji rozdawał ordery i godności. Starej kucharce, która go bardzo lubiła, dał prowincję, nazwaną „Krajem Poduszek“. Królewskie jego czynności polegały zresztą na tem jeno, że na poddaszu swem, otoczony niewidzialnym haremem, wznosił rozliczne toasty, pijąc powietrze samo z cynowego kielicha, również z kościoła wziętego, oraz strzegł pilnie wieczystego ognia, poświęconego istocie najwyższej, zwanej „Kurr“! Bóstwo to siedziało ze skrzyżowanemi nogami, a bezwłosa głowa jego, nie posiadająca też uszu i twarzy, lśniła jak kula kręglowa i posiadała jedno tylko, wielkie oko na ciemieniu. Sam nie wiedział, czemu w fantazji nadał taką postać bóstwu „Kurr“, ponieważ się tak jednak stało, nie było na to rady.
Blady odblask śniegu, wpadający przez wąskie szyby, uwydatniał kaflowy, zielony piec, oraz ciemno błękitne liście tapety.
Na drugi dzień wszedł Hans Alienus bez zawiadomienia do pokoju ojca.
Przy oknie, w pradziadowskim fotelu siedział starzec, plecami zwrócony na pokój, i układał „trzynastkę“ na małym stoliczku z szachownicą. Słońce przeświecało pomiędzy doniczkami na oknie i lśniło w siwych, długich włosach, których srebrne nitki spływały na wytarte, błękitne obicie fotelu. Szara opończa z jaskrawo czerwonemi wykładami spoczywała na wychudłych ale szerokich ramionach, cera twarzy starca była żółtawo-blada, a pod wysokiem czołem tkwiły w głębokich jamach oczy, jak wielkie kule. Żarzyła się w nich dotąd żądza czynu, a na ustach, skrytych w białej brodzie, leżał wyraz stanowczy. Nos był duży, zgięty, zaś na czole i w fałdach policzków, toczyły z sobą walkę surowość i melancholja.
Obrócił głowę w bok tyle tylko, by dostrzec syna, który przystąpił szybko, bez namysłu do fotelu.
— Nie masz już, widzę, na sobie teatralnego kostjumu, o którym wspomniał Olson! — rzekł ojciec oschle, jakby syn wrócił z kilkugodzinnej przechadzki.
— Przebrałem się dziś rano! — odparł Hans, a dawny gniew ukłuł go znowu w serce.
Wielki pokój o czterech oknach, największy w całym domu, otaczały półki ścienne z książkami, a na wkręconych w mury hakach mosiężnych wisiały karabiny, pistolety, noże i torby myśliwskie, rogi, trąbki, wędki, przyrządy żelazne i sieci rybackie. Przed pękiem kijów wędkowych stała nawskos tokarnia, a na osobnym postumencie widniała cała zbrojownia hebli, pił, młotków i świdrów. U góry, na jednej z półek połyskiwała długa luneta, oparta mosiężną stopą o szkatułę, zaś na dole stała baterja elektryczna, retorta, oraz długie szeregi skrzyneczek, pudełek tekturowych, garnków do farb, pęków pędzli, paczek gwoździ i motków nici żaglowych. Pośród tych różnorakich przedmiotów panował surowy porządek i widać było, że każdy z nich wracał po użyciu ściśle na swoje miejsce. W jednym kącie stał na wysokim statywie, nakryty zieloną zasłoną aparat fotograficzny, zaś po obu stronach biura oszklone szafy ze zbiorami minerałów, oraz jaj ptasich. Połyskały tu kruszce rozmaite, blenda cynkowa rzucała matowe lśnienia, naśladowały złoto zarozumiałe piryty, obok zaś leżał fosfor i obojętna, dobroduszna kreda. Wokoło wypchanego i nadwerężonego już nurka widniało mnóstwo jaj w pudełkach z łacińskiemi napisami, a na szafie siedział czarny bocian obok gniazda zrobionego z gnoju, chróstu i ziemi. Intarsja z masy perłowej, zdobiąca szafkę narożną i, po dyletancku trochę rzeźbione, kręte nogi biura były to widać twory samego właściciela. Pod jednem oknem stał fortepian, zaś na jego płycie leżała, obok worka z suszonem zielem, duża teka, pełna muzycznych kompozycyj ojca. Cały pokój wyglądał na siedzibę uzdolnionego eksperymentatora, który jednak rozprasza się na przeróżne pola działania, niby fontanna, nie rzucająca wody jednym słupem, ale tracąca impet przez rozliczne odpływy boczne.
Hans Alienus wyjrzał oknem.
— To dziwne, — powiedział z wysiłkiem — jak zuchwałe są sroki. Podlatują aż do szyb.
— A jakie białe mają brzuchy! — dodał ojciec.
Hans ścisnął oparcie krzesła, o które był oparty, a gniew tłumiony dotąd rozgorzał w nim silniej, niż poprzód. Złośliwe, oschłe słowa ojca zraniły go, nie odrzekł tedy nic i patrzył dalej przez okno. Z oddali wytworzył koło głowy starca nimb dobroci, teraz zaś ujrzał go, jakim był zawsze, chłodnym i wyzywającym. Jak sięgał pamięcią, nie dostał odeń jednego serdecznego wyrazu. Szorstkich przygan i łajań nie pamiętał również, gdyż ojciec nie miał skłonności brutalnych. Albo milczał, albo dawał folgę swej niechęci w złośliwych przytykach.
Po urodzeniu Hansa cała miłość matki przeszła z ojca na dziecko i tu był początek urazy. Po zerwaniu, gdy Hans wrócił z ojcem do Szwecji, sąsiedzi zaopiekowali się osierociałym chłopcem i Hans słyszał często niekorzystne ich uwagi o ojcu. Wiedział o tem samotnik, zamykał się coraz bardziej w sobie i odstręczał syna, który wzrastał bez towarzyszy zabaw i opuszczony. Blady, cichy, chodził ojciec po wielkim, pustym domu, a gdy Hans podrósł i zaczął czytać książki, Monte Christo przedstawił mu się w postaci ojca. Niedługo po wyjeździe Hansa z rodzinnego domu nadszedł list z doniesieniem o śmierci matki, a wuj Didrick, który właśnie wystąpił z wojska i objął zarząd domu przyrodniego brata, podjął wraz ze znajomymi starania, by doprowadzić do zgody. Twierdził, że matka przewraca się w grobie wobec oziębłości ojca dla własnego dziecka. Samotnik podchwycił ten frazes i używał go odtąd w sposób sarkastyczny, ile razy wspomniano o Hansie. Twierdził, że gdy tylko któryś z zasiadających do stołu nie nazwie Hansa genjuszem, to matka zaraz zaczyna przewracać się w grobie. Wkońcu zapewnił Didricka, że jego ciągłe napomykania o synu i oziębłości ojca zmuszają matkę do obracania się w grobie, niby koło.
Teraz siedział u stolika i kładł dalej „trzynastkę”, nie objawiając chęci przerwania milczenia.
Dopiero po kwadransie spojrzał, obrócił głowę i rzekł:
— Gazeta leży na stole, może przeczytasz?
— Dziękuję, nie jestem obeznany z kwestjami bieżącemi! — odparł spokojnie i wyszedł z pokoju.
Przez ten czas chodził wuj Didrick niespokojnie pod drzwiami żółtego gabinetu. Nie zadał pytania i milczał długo. Potem jął mówić o rzeczach postronnych, gospodarstwie rolnem, cenach masła i śmiał się z własnych dowcipów.
Po wieczerzy wziął się do swego haftu i gdy przyniesiono poncz, długo szukał tematu rozmowy.
Wkońcu przygnębiony milczeniem zaczął w te słowa:
— Czemużto jednak musieliśmy obaj zostać starymi kawalerami? Ha, mogło nam się przydarzyć coś gorszego. Żonaci muszą, gdy są zaproszeni, wchodzić do pokoju razem, na ulicy też kroczą razem, niby skuci z sobą galernicy. Czyż istnieje w świecie para małżonków, nie budząca wrażenia komicznego? Nic takiego nie widziałem w życiu! Wystarczy zdjąć wieniec mirtowy i welon, oraz usunąwszy całą mistykę, załatwić sprawę trzeźwo wobec burmistrza... Eros lubi zasłony i niecierpi burmistrza. Oto moja filozofja!
— W Europie, — odparł Hans — małżonek bywa zawsze figurą komiczną. Inaczej wygląda żonaty człowiek wschodu. Występuje zawsze sam, odcięty od drugiej płci, a za bezwstyd uważa wszelkie pytania o swych stosunkach małżeńskich. Przedstawia się tedy znacznie dostojniej, a małżeństwo jego nabiera pewnego uroku tajemniczości.
Godzili się na to obaj, przeto nie było o czem mówić dalej i znowu zaległo przygnębiające milczenie.
Wuj Didrick nawlókł świeżą nitkę. Nie mógł wytrzymać, by nie wrócić do drażliwego tematu.
— Dziwny to człowiek z twego ojca, Hansie! — powiedział. — Nie ma dla ciebie serca. A jednak jest rozumny i rycerski bez żadnej przygany. Najbardziej mnie jednak zastanawia to, że jest właściwie przywiązany do rodziny i nieraz mówi z wielką serdecznością o różnych krewniakach, których niema w pobliżu.
Hans uczuł ponownie ukłucie w sercu, słysząc z ust obcych surowy wyrok na ojca. Zamilkł i zamknął się w sobie.
— Sądzę, — rzekł po chwili, — że gdybyśmy razem z ojcem posłyszeli śpiew, lub brzękanie gitary, słowem, gdyby zaszło coś podniecającego wyobraźnię, zgoda mogłaby nastąpić. Niestety, ciemno narazie.
Wuj Didrick pochylił się nad haftem, a Hans spoglądał po portretach na ścianie.
Rudawy jegomość w pudrowanej peruce z warkoczykiem, królewski medyk przyboczny, był tak skromny w obyczajach swych, jak straszny w gniewie. Za jego czasów, wiedza posiadała jeszcze cechę pogody, a uczoność nie mąciła spokoju domu, gdzie dorastało siedemnastu synów. Jeśli atoli któryś z nich nie stawi się w chwili, kiedy ojciec dawał klaskaniem znak rozpoczynania modlitwy przedobiednej, naówczas zdolny był, w pasji, zdruzgotać w rękach talerz.
Po prawej stronie widniał w ramach, niby w otwartem oknie, jeden z synów. Podczas napoleońskiego cernowania Anglji przeżył mnóstwo dzikich przygód na Morzu Północnem, zaś za wojny fińskiej dostał rosyjskim bagnetem w ramię. Leżał z pozoru martwy i odzyskał zmysły wówczas dopiero, kiedy niepewny swej sprawy sanitarjusz jął go smagać ostem, chcąc się przekonać, czy to wywołuje oparzenie skóry. Bez końca opowiadał, wychylony z ram, swe przedziwne dzieje. Oczy świadczyły o dobrem sercu, a słuchaczom wydawało się, że całemi godzinami jadą ciasną kibitką, mogącą pomieścić zaledwo jego samego i jego trójgraniasty kapelusz.
Pod nim wisiała akwarela syna, ojca Hansa Alienusa, z lat młodych.
Było to oblicze marzyciela, o żywych, jasnych oczach, nie wiedzących zgoła, że kiedyś wiedza, smutek i wyobraźnia staną się owocem zakazanym. I on też, zanim go los zamknął w wiejskiej pustelni, skazując na badanie i objaśnianie, zwiedzał odległe kraje, a nawet przebył cały rok na małej wysepce, rzuconej na szaro zielony Bałtyk, zmuszony grzebać sam nielicznych mieszkańców, zmarłych w tym czasie.
Przez cały wieczór słuchał Hans opowiadań portretu i nie spostrzegł, że czas płynie.
Znowu poświecił mu Olson w drodze na poddasze, gdy zaś po chwili otwarł drzwi, by przełożyć do wnętrza klucz usłyszał słowa Olsona, wyrzeczone do któregoś ze służby:
— Tak to przyjmuje ten łotr stary własnego syna!
Hans cofnął się i zatrzasnął tak silnie drzwi, że strych zatętnił donośnem echem. W pierwszej chwili chciał wezwać nazajutrz ojca, by oddalił Olsona, gdyż znowu ogarnęło go współczucie dla tego chorego śmiertelnie człowieka, który pędził żywot samotniczy. Pogasłe wspomnienia wypełzły z zakątków domu i przemienione w motyle jęły wirować wkoło niego. Przypomniał sobie, jak to nieraz uczuwał wielką cześć dla ojca, który, będąc nierównie inteligentniejszym od otoczenia, rzucał przybyłym w odwiedziny, naiwnym sąsiadom najbardziej mordercze i heretyckie paradoksy w twarz, oraz głosił oburzające ich do głębi poglądy. Nic dziwnego, że człowiek taki, pędzący schyłek życia w smutnem otoczeniu, zgorzkniał wkońcu. Zresztą syn pierwszy rzucił rękawicę zuchwałym postępkiem swoim. Teraz zaś mogła lada chwila rozdzielić ich wieczność nieprzebytą ścianą, tak że niesposób im będzie powiedzieć sobie wzajem, jak bardzo się cenili, nie mówiąc o tem.
Hans nie mógł zasnąć, słyszał godziny, wybijane przez zegar stojący na zwierciadlanym stoliku w żółtym gabinecie, szmery i piski szczurów na strychu i czuwał aż do rana, do chwili kiedy Olson wszedł by zapalić w piecu, a ponury, zimowy świt zajrzał przez haftowane w kwiaty mrozu szyby poddasza.
W chwilę potem wstał ojciec i spytał, opierając się drżącemi rękami na ramieniu Olsona:
— Czy syn mój chory? Słyszałem w nocy jego kroki.
— Cudzoziemcy miewają często dziwne nawyczki! — odparł Olson.
Ojciec zmarszczył czoło i nie powiedział nic.
— Więc do tego doszło, — pomyślał — że służący wyraża się urągliwie o mym synu, chcąc mi się przypochlebić!
Milczał uporczywie.
Wszedłszy przed południem do pokoju, zastał Hans ojca w fotelu, czytającego przez okulary niemiecką książkę z wielu rycinami szkieletów i czaszek zwierzęcych.
Spojrzał, skinął głową i położył palec na doczytanym wierszu, by nie zmylić lektury.
— To dziwna wędka — zauważył Hans, stając przed rybackiemi przyborami.
— Tak, w istocie, a obok stoi wędzisko i kołowrotek do zwijania.
— Rybołóstwo, to nudna zabawa!
— Być może, że nudzi ona tego, kto musi przewędrować pół świata poto, by się samym sobą nie znudzić. Ja natomiast czuję wielką przykrość z powodu, że nie mogę już siedzieć w łódce i słuchać szumu wody. Od roku przeszło nie zarzuciłem gruntówki i nie brałem do ręki wędek moich. Nie patrz na tę wędkę tam, jest staromodna, ma za wielkie zwijadło, dziś mamy już o wiele lepsze konstrukcje. Wszystko tak się szybko rozwija, że człowiek, siedzący w kącie na wsi, musi zostać w tyle. Niewiadomo wkońcu, co jest mądre, lub głupie, dobre, lub złe. Jeden tylko wuj Didrick powiada zawsze, ile razy dysputujemy poważnie, że czuje sam po sobie, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Ojciec spojrzał na syna i przybrał pogodniejszy wyraz, zauważywszy, że uśmiechnął się na wzmiankę o wuju Didricku.
— Podróżowałeś długo po świecie, — rzekł — nie wiesz tedy, jak pewni są mieszkańcy wsi w poglądach swoich. Ja jednak muszę tu siedzieć i słuchać ich z dnia na dzień, a to wcale nie wesołe.
Hans przystąpił do tokarni.
— Widzę tu gotowy niemal taburet, — powiedział — czemuż jednak tylko nogi jego są polakierowane?
— Nie miałem czasu polakierować siedzenia.
— Mógłbym to zrobić ja!
— Nie potrafisz. Lakierowanie, to rzecz trudna. Widzisz, niesposób dobierać sobie na wsi towarzystwa, trzeba brać, co jest. Dawniej, sądziłem, że wiejski człowiek, to apostoł pokoju, siedzący na progu z Bogiem w sercu i fajką w zębach. Ale człowiek taki, to istota jednostronna i nieznośna wprost. Wyobraź sobie, od całych lat włóczyłem się tu, za jedyną rozrywkę mając plotki przy niedzielnej hulance. Wobec tego, polubiłem samotność, wiosłowanie i rybołóstwo.
— Mógłbym spróbować, czy mi się uda lakierowanie?
— Dobrze, spróbuj. Ale musisz zacząć od polerowania. W tem pudełku, na lewo, pod półką z książkami jest pumeks i proszek. Nie, nie... odstaw naprzód na swoje miejsce tamto pudełko... teraz musisz...
— Wezmę trochę proszku na pumeks i będę pocierał wpoprzek włókien drzewa.
— Tak, ale lekko, całkiem lekko! Nie masz, widzę, najmniejszej zdolności do tego. Patrz, jak ja to robię. Ten, kto się ze wszystkiem w życiu spieszy, musi potem siedzieć i kitować pęknięcia.
Ojciec rozruszał się, wstał, opierając drżące ręce o fotel, i zaczął polerować siedzenie taburetu.
— Sądzę, — zauważył Hans — że trochę pośpiechu czasem nie zawadzi. Trudno korzystać z cudzego doświadczenia, a ten, kto nie musi kitować pęknięć własnych, czuje się niezdarą, jakby nigdy w życiu nie był młodym.
— Może masz słuszność. I ja za lat młodych nie drepciłem spokojnie, to też siadłem potem w kącie do polerowania. Nie wiodło mi się zrazu. Znam tu na pamięć każdy kamień, kołek w płocie, łatę pokrycia mebli, oraz każdą, tak zwaną myśl mego drogiego brata Didricka. Znam też samego siebie na pamięć i wiem, że stałem się jeno mniej gładki i bardziej kańciasty. Niedobrze jest, widać, tak być ciągle samotny i uczyć się na pamięć siebie samego. Wiem dobrze, iż człowiek musi kształtować siebie i iść w tym kierunku, który uzna za swój. To, co człowiek wybierze, jest dlań najodpowiedniejsze. Ale weż pumeks i spróbuj raz jeszcze. Widzisz, teraz idzie już o wiele lepiej.
Ojciec usiadł, odsuwając fotel w bok tak, by móc śledzić pracę syna. Zdjął okulary i położył je na książce. Rzucał czasami spojrzenie na dwór, gdzie niebo pokryły chmury i zaczął padać śnieg.
— Deska już dość gładka, zdaje się! — powiedział Hans po chwili.
— Weź tedy z pudełka po prawej... nie, z tego mniejszego... szczotkę i płatek. Zdrapane wióra należy starannie usunąć, inaczej bowiem, lakierowanie wypadnie źle. Nie masz pojęcia, ile przyjemności dawała mi ta praca, teraz zaś każdy ruch ręki przypomina mi, co mnie czeka. Urodziłem się do czynu i nader boleśnie odczuwam niemoc, która sprawia, że jestem ciężarem sobie samemu i innym. W wieku moim jest samozniszczenie obowiązkiem. O, gdybym mógł wleźć w jakiś zakątek na strychu i umrzeć bez świadków!
Hans, pochylony, pracował tak gorliwie, że mu pot wystąpił na czoło. Chciał coś powiedzieć, zaoponować, ale ścisnęło go za gardło, a sprzeczne myśli wirowały mu w głowie. Pochylił się bardziej jeszcze i, przyłożywszy oko do deski, badał długo i bacznie polerowaną płaszczyznę.
— Możnaby się, sądzę, wziąć do kitowania! — powiedział po długiem milczeniu.
— Weż puszkę, stojącą przy teleskopie. Jest tam jeszcze trochę kitu, zdatnego, myślę, jeszcze do użytku. Kit, którym się wypełnia szczeliny i rysy, musi być miękki i elastyczny, inaczej użyć go niesposób. Dajno mi go w palce! Gdy wyschnie, trzeba raz jeszcze spolerować powierzchnię. Nigdy tego nie dość, ale trzeba brać się do rzeczy umiejętnie.
Hans jął kitować nierówności i praca ta, w pokoju ojca, zajęła mu całe przedobiedzie.
Olson zawiadomił, że podano obiad, a gdy Hans wychodził, ujrzał zawieszoną na ramie drzwi gitarę z fioletową kokardą i zniszczonym, rudym wieńcem klonowym. Przystanął i rzekł:
— Pamiętam z czasów dziecięcych tę gitarę.
— To jedyna pamiątka po matce twojej — odparł ojciec. — Nie pamiętasz zapewne, ale grywała na niej, a ja także próbowałem swego czasu potrosze.
Hans wrócił po obiedzie do pokoju ojca, gdzie panował już mrok i ogień płonął na kominie. Ojciec spał w fotelu w pobliżu płonących drew, ale usłyszawszy skrzyp drzwi, podniósł głowę. Ujrzawszy syna, rozpromienił się, lecz zaraz zmarszczył czoło.
— Zdaje mi się, — rzekł szorstko — że w młodości mej ludzie nie dudnili tak nogami, chodząc.
— Przez całe poobiedzie myślałem o tej gitarze! — odparł syn, zdjął instrument i przyniósł go do kominka. — Czy da się nastroić jeszcze?
— Oczywiście, ale trzeba mieć dobry słuch.
Hans usiadł na niskim taburecie, położył na kolanach gitarę i zaczął stroić.
Wisiał przy niej cienki zeszycik nut, oprawny w szary papier, zaś zwiędły wianek klonowy pękł na dwoje i spadł na dywan.
— Więc grasz także na gitarze? — rzekł ojciec ze złośliwym naciskiem. — Ale nie trzymaj jej tak wysoko na piersiach.
Hans dotykał niezręcznie strun i kręcił kołki.
— Nie, nie... musisz zaprzeć rękę na małym palcu tuż przy kwincie... Tak... tak, tylko nieco bliżej prożka... I miękko... całkiem miękko uderzaj... Niema już dziś gracji. Dajże mi gitarę i potrzymaj nuty, bym mógł czytać.
Leć, chrząszczyku, leć wesoło,
Gdzie nić cudną przędą duchy,
Utkajże mi rękawice,
Bym bez cierpień i bez troski
Żył w serdecznych druhów kole...
Niech mi, z łoża kiedy wstaję,
Świat promiennie się uśmiecha,
Niech żałoba zniknie blada,
Radość wiecznie brzmi...
Drzwi od żółtego gabinetu były jeno przymknięte, po chwili ukazał się w progu wuj Didrick. Podszedł zcicha po dywanie i podniósł rękę, by klepnąć brata po plecach, ale rozmyślił się na szczęście i stał bez ruchu przy fotelu.
Starzec odstawił gitarę nagle i tak porywczo, że jęk przebiegł po strunach.
— Zestarzałem się! — zawołał drżącym głosem. — Pora mi wstąpić w szeregi milczących. Ale w takich chwilach wstają wspomnienia.
Jął opowiadać o ojcu swym i czasach dawnych, kiedy to parobek dostawał rocznie dziesięć talarów i grube ubranie wełniane, a podczas pierwszego kiermaszu wyprowadzano na paszę krowę Gulleborgę w wieńcu na rogach, przy dźwiękach cytry, furtką, ustrojoną gałęźmi. Opowiadał też o dalekich wędrówkach po zaczarowanych lasach, gdzie rosła błędna trawa, tak że, chcąc ujść złemu, należało obracać kamizelkę podszewką na wierzch. W dali leżała obrosła tarniną sadzawka, z odbiciem obalonej sosny, oraz omszałej płyty skalnej. Dolatywały stąd słabe dźwięki, niby harfy duchów, w istocie zaś był to jeno śpiew szarego drozda o świtaniu.
Zapadłe oczy starca rozbłysły, mówił porywczo, gorąco, kwieciście i coraz prędzej, jakby się bał, że nie zdąży wyrzec tego, co leżało osnute mgłą zapomnienia, teraz zaś wstało i zrzuciło przeszłość, co na niem legła grobowym głazem. Zdawało się, że chce to wszystko swym bliskim powierzyć, oddać i uratować w chwili, kiedy ma się sam stać wspomnieniem. Hans i wuj Didrick przerywali mu pytaniami, pomysłami, łączyli obrazy w uroczy zespół tradycji, zaś pomiędzy tę opowieść wsuwały się stare legendy rodzinne i bajki o strachach w brunatnych, ściągniętych na oczy kapuzach. Wielki kamień schodów podjazdu nosił wyryte trzy litery: K. L. S., to znaczy: Kamieniu, leż spokojnie! Gdyby go ruszono z miejsca, całe obejście spłonęłoby niechybnie. Jesiennemi wieczorami widywano jaskrawo-żółty, pusty wóz, z szarym koniem, pędzącym galopem, niewiadomo skąd, ni dokąd dążący. Podobnie też zdarzyło się dawnemi czasy, że gość, nocujący w pokoju na poddaszu, został muśnięty zimną dłonią w chwili, gdy zgasił świecę.
— Była to pewnie zaginiona tajemniczo dziewka folwarczna, która chodzi po strychu! — zauważył wuj Didrick.
Ojciec potrząsnął głową przecząco. Co innego słyszał od ludzi. Wszedł Olson w celu posłania łóżka i zajęło go to do tego stopnia, że długo stał w ciemku z poduszką na ręce, a wkońcu, nie mogąc wytrzymać, wyjawił również swój pogląd na sprawę. Za powrotem do kuchni opowiedział to służbie, tak że zaraz wszyscy jęli paplać i opowiadać. Kucharka z zakasanemi rękawami, zajęta pieczywem świątecznem, odeszła od ciasta, a dwie służebne siadły przy dwu małych świeczkach łojowych i rozpoczęły gadać na wyścigi. Trzecia, niosąca właśnie przez głęboki śnieg mleko ze stajni, zawiadomiła żonę karbownika, co mówią „w domu“ i niebawem wszyscy w obejściu zatonęli w baśniach i historjach z duchami, drżąc jakby z chłodu, właziły podrostki płci obu na ławy, stały i nadsłuchiwały cichych opowieści. Szepty wypełniły wszystkie zakątki i na czas długi ustała cała praca, zaś w ciemni nocy sypały się miljony białych płatków na dachy budynków mieszkalnych i stodół.
Gdy Olson wrócił do swego pana ustały już wszelkie względy na różnice stanów. Służący stanął w kole innych przy dogasającym kominku, opowiadając coraz to nowe historje, z coraz to innemi objaśnieniami, jakie posłyszał w kuchni. Ożywiony ojciec stał również rzeźko i podkreślał słowa wymownemi gestami.
Nagle zadudniło głucho w sąsiednim, żółtym gabinecie.
Rumieniec znikł z policzków starca, tak że stał się żółto-biały.
— Zaświeć świece, Olsonie, i popatrz, co się stało! — rozkazał.
Olson blady również jak jego pan zaświecił jeden z kandelabrów na biurku i uchylił ostrożnie zapadłych na klamkę drzwi. Stojąc w progu, świecił w głąb pokoju.
— Dama z goździkiem spadła ze ściany! — powiedział po chwili.
Oparty ciężko o ramię syna, podszedł chwiejnie ojciec ze świecą w ręku do żółtego gabinetu, chcąc się przekonać naocznie. Portret spadł na dywan malowaną stroną ku ziemi, listwowa rama była pęknięta, a ochwiany gwoźdź, który przedarł tapetę, wyrwał trochę wyprawy i rozsypał ją na pobliski fotel.
Śnieg padał przez cały tydzień przedświąteczny, a dni były jeno żółtawem świtaniem, czy mrokiem. Strumienie i pola skryły się pod tę samą białą kołdrę, tak że nie można było odróżnić wody od lądu. Drogi zawiane były i niedostępne, a domek biednej, starej komornicy w lesie otoczyły zaspy, sięgające powyż okien i drzwi, tak że musiano posyłać ludzi na ratunek. Śnieg tkwił w szczelinach desek czerwonej stodoły, leżał na płotach, gałęziach, blasze okiennej i dachach, a ruch pocztowy ustał całkiem. Dopiero nad ranem w pierwsze święto oczyściło się niebo i wieczorem gwiazdy rozbłysły w wąskich oknach, przysnutych szarą łuszczką, niby chore oczy.
Zbudziła się wczesnym rankiem krowa Kruskula i wetknęła głowę do zagrodzeń swych towarzyszek, Silkessippy i Fagerliny, by zobaczyć, czy nie śpią już, gdyż nadchodziła godzina zwyczajnej wizyty dozorców osiedla słońca. Zbliżyli się też niebawem ze świecami w rękach, wglądając w żłoby i bacząc, czy świeżą słomę podrzucono pod każde zwierzę. Potem odeszli dalej przez głębokie zaspy, w stronę domu mieszkalnego. Hans, który nie spał, słyszał, jak wchodzą boso na strych, a potem do jego pokoju. Szli parami, przodował im zaś najstarszy, z lirą na plecach, osłaniając dłonią światło. Ostatni podnosili rąbki koszul, jak fartuszki, niosąc w podołkach błękitne jabłka, zerwane z drzew, rosnących pod murem pałacu Boga, które padały ludziom na kolana, gdy, jak powiadano, nadchodził jakiś szczęśliwy przypadek. Wysypali jabłka na sękatą podłogę, zużytą od całych pokoleń stopami tańczących wesoło, lub też chodzących po nocy bezsennie i ponuro. Obek najstarszego brata kroczył, trzymając się jego koszuli, malec barczysty, krągły, o nierozwiniętych zaczątkach skrzydeł na ramionach i ciekawie wytrzeszczonych oczach. Po raz pierwszy wzięto go na wędrówkę.
Najstarszy poświecił Hansowi w oczy, a widząc, że nie śpi, szepnął mu zcicha:
— Poznaję cię. Wszakże dotarłeś aż do nieba i chciałeś zostać Bogiem! Cóż chcesz dostać w podarunku na Gwiazdkę?
— Ano, — odparł Hans, zakładając na kark ręce — chcę mieć człowieka, wobec którego nie czułbym się obcym.
— Ten podarek daję ci.
Chłopiec podniósł z ziemi jedno jabłko, położył je na kołdrze i właśnie otworzył usta, by coś jeszcze rzec, gdy rozbrzmiały dzwony poranne, wzywające na modlitwę. Oświetlony blaskiem świecy, chłopak dał znak towarzyszom, poczem wszyscy wyszli drogą przez strych. Hans usłyszał jeszcze, że najmłodszy malec potknął się na schodach i zaczął płakać.
Dzwony biły ciężko, zaś od czasu do czasu padał w okna poddasza blask pochodni pędzących sanek, docierając aż tu, poprzez oszroniałe konary drzew.
Hans usłyszał, jak w całym domu zaczęto wstawać, suwać pantoflami i trzaskać drzwiami, to też podniósł się także i ubrał. Na dole, gdzie woniały smażone ryby i grzane wino, płonęły już w świecznikach świece, jak również stały szeregami w oknach, z których przez ostrożność odsunięto firanki, błyszczące wzdłuż zamarzniętych szyb.
Mimo wczesnej pory, ojciec, ubrany w szary szlafrok, stał w progu pomiędzy swym pokojem, a żółtym gabinetem.
— Nie mogłem spać tej nocy! — powiedział. — Możebyśmy zagrali w szachy?
Ojciec i syn usiedli naprzeciw siebie o tej uroczystej, odziedziczonej po przodkach godzinie Bożego Narodzenia i ustawili na szachownicy kościane figury, rzezane w jakiejś hinduskiej pracowni. Wieże spoczywały na grzbietach słoni, jeźdźcy o wytrzeszczonych oczach, z krzywemi szablami, jechali na koniach, a król brodaty miał twarz bramina i wysoki, zdobny perłami turban.
Żaden nie wyrzekł słowa, nie dotyczącego samej gry, ale czynili ruchy szybkie, nierozważne, często przewracając figury. Wygrywali i przegrywali kolejno, nie wiedząc o tem niemal, tak usilnie bowiem starali się kryć przed sobą wzajem swe uczucia wnętrzne. Szamotały nimi tysiączne wspomnienia i myśli, nie chcące zamilknąć, to też wilgły im oczy, a głos brzmiał chrapliwie, ile razy wymawiali: szach, albo ostrzegali odsłoniętą królowę. Wydawało im się, że sprzęty domowe, aż do najmarniejszego, opowiadają swą historję, zarówno fotel ojca, jak tykocący w żółtym gabinecie zegar, czy wyczyszczone świeżo klamki, dotykane dłońmi pomarłych dawno członków rodziny, którzy wchodzili i wychodzili spiesznie, to otwierając półciemną komorę małżeńską, to w ostatni wieczór sypialnię, krocząc ku czekającemu łożu śmierci. Obaj gracze siedzieli pochyleni, osłaniając dłonią oczy i odsuwając jak najdalej na bok światło. Syn wstawał dwa razy ruchem porywczym i podchodził do okna, by się napić wody.
Po długiem milczeniu jęły znowu bić dzwony i wydało się, że cały ośnieżony krajobraz śpiewa. Ranna poświata migotała w kwiatach zamrozu, wróble skakały w podwórzu wkoło wysypanego dla nich ziarna, ale syn i ojciec głusi byli i ślepi, niczego poza grą nie dostrzegając.
— Olson, — powiedział ojciec — możesz tu przynieść śniadanie dla nas obu, postaw je na tym stoliku pod ręką, tak, byśmy nie musieli przerywać partji.
Olson świętował już i ledwo otwierał oczy, po chwili wniósł herbatę i jaja, stawiając tacę w ten sposób, że mogli jeść podczas grania. Nie mieli jednak apetytu, zaś Hansa ściskało w gardle za każdą łyżką. Nigdy tak jasno i jaskrawo, jak dziś, nie odczuł całej wagi gorzkiego osamotnienia, jakie ojciec znosić musiał przez długie lata, to też przepajało go nietylko współczucie, ale najgłębsze oddanie dla tego znużonego życiem starca o pięknej, uduchowionej twarzy, siedzącego naprzeciw niego, rodzica swego, z którym nie zamienił nigdy cieplejszego słowa. Dawno już przeminęły czasy młodości, a obaj byli mężami niezłamanymi wprawdzie, ale mieli głębokie zmarszczki wkoło ust. Coraz to bardziej przybierało wygląd drobnostek dziecięcych to wszystko, co ich w ciągu życia dzieliło. Hans doszedł do wniosku, że czysto po ludzku nałożyli na siebie dobrowolnie cierpienie, ale raz jeszcze nabrał ochoty przechytrzenia tego ludzkiego rysu duszy.
Około południa przestali grać, czując, że przez dalszy upór zdradzają się coraz to bardziej przed sobą i odsłaniają swój wnętrzny niepokój.
Zjedli razem obiad, w cztery oczy, w pokoju ojca, a powtórzyło się to także dni następnych. Wkońcu weszło w zwyczaj, że Hans jadał stale sam na sam z ojcem i żaden nie czuł się zadowolonym jak należy, gdy drugi nie był obecny. Wuj Didrick osamotniał, niby pustelnik, i wędrował ze swym haftem i koszykiem kluczy po pustych, wielkich, licznych pokojach.
Tymczasem wysechł kit na siedzeniu taburetu, tak że należało deskę ponownie spolerować pumeksem, a potem nasycić olejem, kunsztownie przyrządzonym. Niedość tego, musiano powtórzyć tę operację, bacząc, by olej wsiąkł dobrze w drzewo przed położeniem farby gruntującej. Tę farbę postanowili zrobić sami i zajęło im to sporo czasu, aż poza nowy rok. Potem polerowali tę farbę gruntową i nakładali farbę zwierzchnią, którą znowu trzeba było polerować starannie trzy razy. Gdy to skończyli, sprawa wcale nie była skończona, bo teraz należało powlec powierzchnię lakierem, który musiał zostać ostatecznie wypolerowany do czysta.
Przez ciąg tej pracy opowiadał syn o swej wędrówce przez Hades, małżeństwie z trzema córkami Abu-Rasaka, oraz wizycie u światłego Ponckiego Piłata. Wszyscy ci ludzie oddziałali nań bardziej, niż ktoś współczesny, z którymby toczył spory, zapominając ich potem zaraz. Głazy umarłych były dlań żywe, widział wyraz ich oczu i czuł ich ręce w swych dłoniach.
Wkońcu wspomniał też o obrazku na woskowej tabliczce, gdy zaś do tego doszło, ojciec i syn przestali się zajmować taburetem. Zdejmowali z półek książki, dysputowali i dawali wyjaśnienia. W ciągu długich tygodni nie widzieli wkoło siebie bieżącego życia. Jadali przynoszone sobie potrawy, otwierali czasem okna dla wpuszczenia świeżego powietrza, ale treścią ich życia była wymiana poglądów i objaśnienie wszystkiego.
Pewnego dnia pomagał Hans ojcu zasuwać firanki i przyśrubowywać do ram okna mikroskop. Ojciec siedział w fotelu, a wąski promień słońca padał szczeliną na szyję jego i rękaw szarej opończy.
— Czemże jest to wszystko, na miły Bóg? — zawołał nagle, pełen niespodzianego podziwu. — Siedzę tu oto, ty stoisz tam, a tam znowu jest piec kaflowy. Radbym, w przybliżeniu bodaj, uchwycić sens wszystkich tych dziwnych rzeczy, jakie zowiemy życiem. Chodzimy jakby z różnej barwy latarniami i najrozmaite natury nasze oświetlają najbliższe swe otoczenie. Nic ponadto uczynić nie jesteśmy w stanie. Zastanówmyż się, czy ja w ciągu tych tygodni zdołałem poznać blask twojej latarki. Użyję własnych słów twoich... dobrze?
W pokoju było ciemno, przeto Hans omackiem znalazł krzesło i usiadł przy oknie, zaś ojciec ciągnął dalej:
— We wszystkich salach szkolnych winnoby się ustawić watykańskich jeńców marmuru. Śpiew, gimnastyka, gry i deklamowanie najwybitniejszych poezyj ważniejsze są, o ile idzie o istotne pożądanie życia, od znajomości drgania atomów i szybkości światła. Taki Poncki Piłat nie wiedział, że ziemia jest okrągła, a mimo to był mniejszym barbarzyńcą od Olsona, który tę wiadomość posiada. Dziewczyna lapońska, chodząca do szkoły, jest uczoną w porównaniu z hinduską tancerką, ale jest zarazem nierównie bardziej barbarzyńską, gdyż rozwój instynktu, to znak kultury. Obojętna to, aż do śmieszności rzecz, czy Sardanapal znał fizykę. Każde pojęcie, przenikające nas, każda tradycja, uznana za cenną, wogóle wszystko, co bogaci wyobraźnię, podnosi również siłę życia. Wyobraźnia, to miejsce urodzin indywidualności. Jest ona również magazynem, w który rzeczywistość wnosi drzwiami badania wszystkie swe możliwości, oraz ciemno migocące pożądanie, które zbudowało zarówno wszystkie cuda prawieków, jak i Partenon. W jej niespokojnych, wielkich oczach odbija się to wszystko, niby płód, który w rozwoju swym przechodzi stadja leżące już poza nami. Najgłębsza to tajemnica z wszystkich! Jakże mogę w swej wyobraźni odtwarzać głosy zmarłych, czy dostrzec najdrobniejsze zmarszczki ich twarzy? Jakże dać im mogę nieśmiertelność, odmówioną przez skon? Jakże zdołasz umeblować komórki swego mózgu matami i poduszkami, które oddawna są próchnem, i budować w nich domy, pogrzebionych dawno miast? Jakże może mózg twój od wnętrza rozbłysnąć jasnością nieba, pod którem widnieją krajobrazy i roją się wojska?
Ojciec umilkł na chwilę i pociągnął w ciemku ze szklanki łyk wody, potem podjął na nowo:
— Wszak prawda... tak sądzisz? Jesteś wszechświatem w kuferku podróżnym... Koniec końcem nasze samospalanie się, by „zatonąć w inteligencji“, jest rodzoną siostrą asketycznego rozpłynienia w kontemplacji. Wokoło nas brzmi pośród życia stare kazanie anachoretów: — Ach, jakże kwaśne są te winogrona, rzekł lis! Ach, jakże są kwaśne! — Taki jest twój pogląd? Nie mogę cię teraz widzieć w ciemku, ale spodziewasz się pewnie, że zacznę oponować na podstawie zielnika, czy mikroskopu. Zwę się wolnomyślicielem, gdyż wyobraźnia moja tworzy bez pierwowzoru teologicznego, ale prawdziwego wolnomyśliciela nie wydał zgoła świat. Zarówno pewnie wiem, że kiedyś człowiek zacznie wznosić swemu pożądaniu świątynie wspanialsze, niż wszystkie dworce kolei, jak wiem, i to niewątpliwie, iż głupi nasz materjalizm zostanie zrewidowany. Otóż wiedz, że poglądy nas obu na te sprawy są bardzo podobne.
Stuknął okularami po stole, i ciągnął dalej:
— I ja również podjąłem dawnemi laty podróż, kierując się atoli ku samotnej skale, zwanej wyspą gwoździa i młota. Leży ona tam, w pobliżu tokarni poza oceanem tego dywanu. Jako doświadczony żeglarz przepłynąłem morze w małej łódce i mieszkałem na wyspie siedemset lat. Ludność wysepki cicha była i dobroduszna, przytem wyłącznie praktyczna. Ludzie ci kręcili koła tokarń i rzezali deszczułki, mieli bowiem duszę w palcach. Były to postaci małe, przysadkowate, o spokojnych, mądrych rysach, a gdy im dałem receptę na lakier, by zostać obrany królem, poprzyjaźniliśmy się wielce. Słuchaj dalej: Niebawem zauważyłem, że zaczęliśmy z sobą iść w zawody, kto najpiękniej toczy i najkunsztowniej buduje domy. Nadawałbyś się na kapłana tej wysepki gwoździa i młota. W pięknie zbudowanym człowieku, w tkaninie mej opończy, w szybie okna odnajdywaliśmy jak i ty pożądanie stuleci, które samo jedno przecież przeniosło te wytwory z kręgu wyobraźni w rzeczywistość, to też czuliśmy religijnie niemal każdą rzecz istniejącą. Szkoda żeś nie widział, z jaką ostrożnością i szacunkiem używaliśmy narzędzi. Wkońcu atoli dręczyć nas zaczęła brzydota tego robotniczego życia. Spostrzegłem, że każdy niemal skaczący po wyspie chłopak, czy bosonoga dziewczyna, mówił: — Ojcze! — temu z nas, który posiadał najwybitniejszy instynkt piękna. Zauważyłem też, że umiał wynajdywać to co zwał ideałami, a to dla ciebie jest najistotniejszym wymagalnikiem instynktu piękna. Nie było, rzeczywiście pomiędzy nami, ludźmi mądrymi nikogo, ktoby nie wiedział, że jest to dla osobistego szczęścia rzecz zgoła obojętna, czy mamy prezydenta, czy króla. Nic to jednak nie pomogło, republika okazała się koniecznością i zostałem zdetronizowany. Domagało się tego poczucie sprawiedliwości, usiekane razem z instynktem piękna. Potem odkryliśmy metodę przyrządzania wszelakiego pożywienia drogą chemiczną. Przed każdem jedzeniem otwierano mnóstwo flaszek i puszek z rozmaitemi etykietami, a ile razy ktoś opowiadał przy stole o czasach dzikości, kiedy spożywano krwawe zwłoki pomordowanych zwierząt, damy dostawały nudności i czyniły gesty błagalne, by zmienić temat. Magazynowaliśmy też ciepło rozmaitych słońc i daliśmy wyspie naszej wieczyste lato, bowiem klimat łagodny jest alfą i omegą każdego piękna, a więc i kultury. Wkońcu budowaliśmy tak tanie domy z masy papierowej, że każdy posiadał własny pałac w stylu rzymskim, lub orjentalnym. Odkrywca ideałów obalił teraz republikę i zaprowadził coś w rodzaju anarchistycznego komunizmu. Spalono księgi prawa. Dla dzikich, czy dzieci nadawało się jeszcze moje przesłuchiwanie sądowe, lub zamykanie w drewnianych komorach, ludziom kulturalnym starczyła kara wstydu i wyrok własnego sumienia. Jeśli ktoś popełnił czyn hańbiący, wydawał sam na siebie wyrok śmierci i to godziło społeczeństwo z pamięcią o nim. Nauczyliśmy się z powrotem szanować Rzymian, którzy dotknięci nieszczęściem otwierali sobie po uczcie żyły. Puste, głupie wieki mieszczaństwa uznały to za lekkomyślność, my jednak wiedzieliśmy, że śmierć taka, jedynie godna człowieka, w gruncie rzeczy oznacza uszlachetniony zmysł piękna, oraz pogląd na świat, głęboki i przepojony miłością, oraz szacunkiem dla słonecznej strony życia. Wyraz: państwo, uznano za przestarzały. Gdybyś się był u nas zjawił, zostałbyś samoistnem królestwem, Hansem Alienusem.
Ojciec odkrząknął, roześmiał się i dodał:
— Jednak w chwili największego rozkwitu wyspy gwoździa i młota ogarnęła mnie iście człowiecza tęsknota za tem, co opuściłem, rozpiąwszy tedy żagiel mej łódeczki, przepłynąłem z powrotem przez dywan do fotela. Ale już odtąd miałem te same niemal co ty poglądy na znaczenie instynktu piękna, choć nie wiem, jak się to stało. Może posiadamy obaj to samo dziedzictwo myśli. Odsłoń firanki i zdejm czarną skrzynkę, a pokażę ci coś... Nie... nie, tę która stoi pod teleskopem.
Hans zdjął ciężką dość skrzynkę, pokrytą czerwonawo brunatną skórą, o mosiężnych okuciach i postawił ją na stole przed ojcem, który zdmuchnął troskliwie kurz z pokrywki, zanim ją otwarł. Lekki odór pleśni i zamkniętego powietrza uniósł się z ponad obwiązaną sznurkiem paczką listów i dokumentów, zaś z wnętrza wybiegł przerażony pająk i przez brzeg szkatułki skoczył na ziemię.
— To są nasze papiery rodzinne! — powiedział ojciec, rozwiązując kruche, na zagięciach przeważnie popękane arkusze.
Ojciec i syn siedli czytać zapiski i sprawozdania pomarłych krewniaków. Wydało im się, że widzą długi łańcuch, łączący ich samych przesnową lat nie przeliczonych z morzem i ziemią. Pierwsze ogniwa łańcucha były zwierzętami, następne zaś ludźmi, podobnymi do nich z głosu, wyrazu twarzy i postawy. Ostatnie ogniwo stanowił Hans Alienus, który jako bezdzietny miał ponownie złączyć łańcuch z morzem i ziemią. Ludzie będą wprawdzie dalej roić się spiesznie po ulicach i dudnić obcasami po posadzce kościelnej, nikt już nie zdoła atoli do tego właśnie łańcucha dodać ni jednego ogniwa.
Zapiski sięgały jeno w wieki średnie, kiedy to żył w Grenadzie pierwszy, znany protoplasta rodu, mający w herbie półksiężyc, na znak, że brał udział w krzyżowej wyprawie. Niespokojnego ducha, dotknięci popędem włóczęgowskim, potomkowie jego ruszyli w dalsze wędrówki. Niektórzy z nich próbowali spoczywać przez czas pewien w warownych zamkach Niemiec północnych, przy puharach wina, słuchając jak strażnicy otrębują ubiegające godziny. Ale niedługo bramy zostały strzaskane, oni zaś ubrani w pudrowane peruki i białe pończochy jedwabne, ruszyli jeszcze dalej ku północy. I tutaj jednak nie osiedli spokojnie, mając na półce księgę ustaw, a w komodzie metrykę, ale poszli dalej na tułaczkę. Pędzeni instynktem wolności osobistej i zamiłowaniem kolorów, nie zwrócili się ku zachodowi, ale wprost naprzeciw słońca i czasu. Powędrowali na wschód, gdzie doszli do różnych stanowisk, a niektórzy z nich oparli się aż o Indje.
— W tem wszystkiem — rzekł ojciec — widoczna jest tęsknota za przeszłością, umiłowanie tego co minęło i szczątków onego czasu, kiedy instynkt piękna, widoczny jeszcze wszystkim, tkwił niby gałka wieńcząca berło jedynowładcy.
Listy datowane były przeważnie z Konstantynopola, Smyrny i Teheranu, a gruby, szaro niebieski papier, zżółkły po brzegach, zachował mimo pleśni wiernie korzenną woń bazarów i ogrodów orjentalnych.
Ojciec rzekł:
— Drogi synu mój, powinieneś i ty wziąć ze stołu leżące tu pióro i kazać, by opowiedziało twe życie, by po latach stu oblicze twe ujrzeli i głos posłyszeli ci nieurodzeni, których nie ujrzymy, nie usłyszymy nigdy, i u kominka których nie czeka nas fotel.
Hans wzbraniał się.
— Wątpię, czy zdołałbym to uczynić! — rzekł. — Nie chcę być natrętnym wobec samego siebie. Raczej mógłbym napisać historję o czemś innem, ale tak, że wziąłbym ją za swą własną.
— Dobrze! Mimowoli szczere listy przyjaciół to jedyne portrety duszy, posiadające wartość prawdy. Czemużto nie pisywaliśmy obaj do siebie? Bylibyśmy się poznali wzajem.
Dłużej niż tydzień ojciec i syn sylabizowali listy, od czasu do czasu podnosząc na się oczy, gdy ich zdumiała myśl jakaś, zupełnie podobna do własnej. Wydawało im się, że są podobni do siebie i dziadów, niby trzy powtórzone dźwięki tej samej struny. Natrafiali nawet na zwroty i określenia, których używali sami zazwyczaj. Ojciec porządkował przeczytane paczki z nieznużoną jak zawsze starannością, potrząsając przytem głową w zadumie.
W ten sposób snuły się coraz to jaśniejsze nici pomiędzy przodkami a potomkami, oraz pomiędzy ojcem a synem. Coraz rzadsze bywały kłujące sarkazmy, wrzeszczące niby mewy, gdy nadciągała burza. Ojciec przypominał klasztor pustynny, gdzie pośród szorstkich murów, zgrzytliwych zamków i dziur od kul, mieszczą się rozkoszne sady, pełne śpiewających ptaków. Trudno było jeno dotrzeć tam. Ale Hans wyjął bramę spokojnie, podniecony twierdzeniem innych, że jest to niemożliwością.
Kiedy czasem w zielono-jasne dni zimowe wędrował przez zaspy lasem, podobnym wytworowi cukiernika, opanowało go uczucie osamotnienia. Zawracał rychło i szedł do domu. Zastawał często w przedsionku wuja Didricka z dwoma flaszkami w rękach, jedna zawierała rycynus, lekarstwo przeciw wszelkim chorobom wnętrznym, druga spirytus kamforowy, leczący wszystkie zewnętrzne niedomagania. Wuj kurował biedne komornice, które błagały Boga, by zlał na jego głowę wszystkie dobrodziejstwa niebiosów.
— Dobrze, żeś wrócił! — mawiał wuj za każdym niemal razem. — Kilka razy pytał o ciebie.
Siadywali sobie tak razem ojciec i syn, jeden, dowodzący ongiś wojskami Babilonu, drugi królujący cichemu ludkowi tokarzy i snycerzy.
— Miło siedzieć w cieple podczas gdy od mrozu trzeszczą wiązania domu! — rzucał uwagę Hans.
— To prawda! — przyznawał ojciec. — Tylko za dużo teraz ludzi na świecie. Powinno być nas jeno dwu, a wkońcu jeszcze wuj Didrick, bo zacna to dusza.
Jaskółki wróciły już do gniazd swych pod szczytem dachu, a słońce świeciło przez liście brzóz i brodate pędy sosen zielonawo, niby przez witraże kościoła. Na wrzosowisku, kędy przypadł do ziemi niski, karłowaty las brzęczał dzwonek Kruskuli. Silkesvippa i Fagerlina stały zanurzone, aż po łopatki w lśniącem jeziorze, który samo jedno posiada moc wydawania tarniny, czerwonej jak czapeczka krasnoludka, kto zaś w młodości pił to czarne wino, ten tęsknić za niem, dorosłym będąc, nie przestanie. Zapatrzone kędyś ponad lasy, siedziały szare poręby przyodziane w smutek, zadzierzystych pniaków i opuszczonych mielerzy pełne, wśród których, obok wygasłych ognisk, zaległa ciemń groźna i podejrzliwa. Ile razy niosące koszyki dzieci zmyliły drogę i biegły przerażone ścieżką, wydeptaną przez bydło, wstawały poręby i kroczyły obok nich, napoły skryte za sosny. Dopiero na dole, tam gdzie wielkie jezioro leży opodal roztoczy morza, przystrajały się poręby w szatę pastwisk, żywopłotów i płaczących brzóz, a działo się to tak szybko i radośnie, jak gdyby szereg mnichów idących ponuro, zrzucił nagle kapoty, przeistoczony w igrających pasterzy i pasterki.
Jezioro było tak spokojne i czyste, że widziało się na parę sążni w głąb, przypadłe błotem kamienne płyty skalne. Ludzie płynęli kończastemi łódkami do kościoła, który stał na przylądku, obok dworu, czerwony niski z zegarem słonecznym na ścianie frontowej. Kapłan stojący przed ołtarzem widział przez otwarte naściężaj drzwi, krzaki róż w podwórzu otoczone chmurą pszczół i trzmieli.
Nadchodziła potem noc gwiaździsta, ustawały kuć młoty w dali, zaś starzy i młodzi obsiadywali progi domów, przysłonionych liśćmi. Aż do północy dostrzec można było znaki zegara słonecznego, lekka złota poświata oblewała sosny i wodę zatoki, a życie leżało ciche, ale z otwartemi oczyma na łonie nocy.
Pewnego wieczora, podczas pełnych żniw, pracowało mnóstwo ludzi na dworskich łąkach, zaś karbowy znaczył pełne, drabiniaste fury siana nacięciem na ścianie stodoły. Była już ósma na zegarze w żółtym gabinecie, a mimo to nikt nie dał dzwonkiem hasła zakończenia roboty. Bose dziewczęta, ubrane w spódnice ziemistego koloru, grabiły dalej skrzętnie spadłe kłosy, zaś parobcy podnosili na błyszczących widłach wiązki siana. Radosne upojenie życiem i swawola ludzi tych, przez długą zimę trzymanych na uwięzi, wybuchały co chwilę, krasząc pracę. Rzucali sobie przytyki, żarty, i wybuchali śmiechem, zaś pod brzozami stały szeregi koszyków z pałąkami, nakrytych szafirowemi chustkami, z pod których wyzierały flaszki z mlekiem, kawałki chleba i blade skibki sera.
— Pogoda, zda się, dopisuje na stałe, a ci biedacy dość się już napracowali — rzekł ojciec. — Każ Olsonowi zadzwonić!
— Mogę to zrobić i sam! — odparł Hans i poszedł ku domowi karbowego, gdzie widniał dzwonek, skryty napoły wśród wysokich czereśni, zawieszony na słupie. W chwili, gdy się zbliżył, ujrzał ze zdumieniem cienie, przebiegające po krzakach pod murem, a jednocześnie rozbrzmiało dzwonienie. Zobaczył teraz strażników pałacu słonecznego, dziatwę z nocy Bożego Narodzenia, stłoczoną u sznura. Dzwonili gorliwie, a z boku stał rozkraczony szeroko malec, o nierozwiniętych pąkach skrzydeł na ramionach, i spoglądał z niezadowoleniem, wysuwając dolną wargę.
— Jak się macie, dzieci! — rzekł Hans, kiwając głową. — Poznaję was dobrze i nie dziwi mnie wcale, iż pilnujecie spoczynku. Gdybym atoli wrócił i powiedział o spotkaniu, nie uwierzonoby mi bez jakiegoś datku, który mógłbym pokazać, mówiąc: To dostałem od strażników niebiańskiego pałacu.
Na te słowa wyrwał najstarszy z dzwoniących chłopców lotkę z prawego swego skrzydła i podał ją Hansowi.
— Dziękuję! — rzekł Hans, pogładził mu głowę i wrócił do pokoju, oglądając pióro. Było całkiem białe i miało na chorągiewce lśniące srebrno punkciki, przez co przypominało wspaniałe skrzydło owada. Pokazał pióro ojcu, potem zaś złożył je w szklannem pudełku, by pokazywać wszystkim, bez narażenia na uszkodzenie. Pudełko to postawiono na zwierciadlanym stoliku w żółtym gabinecie.
Tymczasem jednak duszne powietrze lata wyczerpało resztę sił ojca, a wskazówka jego życia zbliżyła się do godziny ostatniej. Wiedzieli wszyscy, chociaż nie mówił, że cierpi bardzo po nocach skutkiem bezsenności. Starał się trzymać prościej jeszcze, a rysy jego opromieniała większa, niż dotąd, niezwyciężona siła woli. Odrzucał w tył głowę, a w powiększonych jakby oczach jego lśnił jasny blask. Raz tylko, wszedłszy niespodzianie, zastał Hans ojca na klęczkach przed fotelem ze złożonemi rękami, wstrząsanego gwałtownem łkaniem. Wstał jednak niezwłocznie, obrócił się do okna i rzekł zdławionym głosem:
— To nic... nic, to tylko upał... Przodkom naszym wydawało się, że w moim wieku mają pewien obowiązek spełnić, ja zaś wierzę im więcej w tym punkcie, niż naprzykład bratu Didrickowi. Jakież jest twoje zdanie?
Hans zbladł aż do nasady włosów i nie rzekł nic.
— Zostaniesz po odejściu mojem samotny, — podjął ojciec na nowo — ale nie samotniejszy, niźli przed naszem spotkaniem. Szkoda, że to nie nastąpiło wcześniej, gdyż sądzę, iż mogliśmy żyć długo razem. Teraz atoli za późno już!
Przez chwilę milczał, potem zaś dodał:
— Jakże szybko mijają teraz dni, wlokące się dawniej z kamieniami na plecach. A jednak, nie zostaje nam dwu starym ludziom nic, jak siedzieć przy sobie i objaśniać świat. Tak jest, przeto posuńmy się w badaniu na sam szczyt i obejmijmy niem również i śmierć. Jeśli zdołam porozumieć się w jakiś sposób z tobą, to uczynię to w dziesiątą rocznicę mego skonu. Przyobiecuję ci to, bądź tedy w tym pokoju sam, dokładnie o godzinie śmierci. Niech fotel tam stoi, gdzie jest teraz, ty zaś przywiedź mnie sobie na pamięć takim, jakim mnie widzisz w tej chwili. Podaj mi rękę na przybicie układu.
Potrząsnęli dłońmi, zaś Hans długo patrzył na ojca. Starzec siadł w fotelu, położył ramiona na poręczach, oparł się głową o poduszkę i posłał smutne spojrzenie po zielonem sklepieniu ogrodu. Hans zajął krzesło obok, a szpakowate włosy nadawały teraz ogorzałej twarzy jego cechę przedwczesnej starości. Siedzieli tak dwaj starzy przyjaciele, którzy przebyli życie, zrywali jego owoce, ale nie widzieli się wzajem, i uścisnęli sobie dłonie dopiero w chwili osamotnienia.
Wiatr chwiał oknem, komnatę zalewała ciężka fala woni letnich kwiatów i wzrastających zawiewów, zaś co chwila wpadał brzękliwy trzmiel, lub wielka mucha. Owad polatywał wzdłuż ścian i mebli, uderzał głową o powałę i spadał na dywan poto, by za chwilę rozpocząć na nowo tę karkołomną ewolucję.
— Ach! — westchnął znowu ojciec. — Największa słabość moja, to umiłowanie tych wszystkich rzeczy, tej tokarni, zbioru jaj i książek. Ile razy ujrzę pióro na stole, czuję dawny popęd, by pisać i notować. Bądź tak dobry i zabierz mi z przed oczu to pióro. Proszę o to całkiem na serjo. Schowaj je do szuflady i zabierz klucz.
Hans spełnił życzenie ojca. W nocy jednak i samotności, gdy poczuł zęby ciemni, uświadomił sobie z jaskrawą dokładnością każde z ojcowskich słów. Nie przygnębiło go to i nie odebrało tężyzny umysłu. Przeciwnie odczuł, jak zawsze w godzinach męki i wewnętrznego niepokoju, żądzę czynu i pełń kipiącego wojowniczym rozmachem zdrowia duszy i ciała. Odzyskiwał, niejako, elastyczność młodości, a myśli jego drżały od podniecenia, jak w momencie szczęścia i wesela. Kupiły się w rymowane wiersze, to kryjące pod drwiącą, błazeńską czapkę ciemne strony życia, to wybuchające z piersi gorącym, wyzwoleńczym szlochem. Cóż miał czynić jednak? Czyż mógł się wtrącać w postępki ojca, on, który w ciągu ostatnich miesięcy tak jasno poznał autorytet jego? Czy może zmącić miał przyjaźń jakiemś naiwnem napomnieniem, któreby zostało poprostu odrzucone? Miałże go szpiegować, tak, by ludzie rzec mogli: Oto Hans Alienus, syn wzorowy, człowiek o miękkiem sercu, czuwający nad odzyskanym ojcem swoim! Poznał całkiem wyraźnie, że jedynym jego obowiązkiem było nie czynić nic.
Atoli drżał za każdym szmerem w domu, skrobaniem robaka w drzewie zbutwiałej ściany sosnowej, czy odgłosem szczurów, gmerających pośród starej uprzęży, wiszącej na strychu. Po całych godzinach patrzył szczeliną w deskach podłogi, a słuch jego czuwał nawet podczas snu.
Czasem wstawał i szukał ukojenia w chłodzie nocnym. Biegł szybko, naoślep, po czarnych, usypanych szpilkami sosen drożynach leśnych, ale jednocześnie każda, poza domem spędzona godzina rozżarzała bardziej jeszcze niepokój jego, tak że wracał biegiem, potrącając gałęzie jabłoni ogrodowych i wślizgiwał się z powrotem ostrożnie, by czekać i nadsłuchiwać.
Pewnego poobiedzia siedział ojciec, jak zwykle, przy otwartem oknie.
— Podaj mi wody! — rzekł.
W pokoju stały dwa dzbany wody z lodem, zaczerpnięte z dwu odrębnych studzien, gdyż ojciec i syn byli wielkimi znawcami wody źródlanej. Hans wziął dzban i spostrzegł, że Olson zapomniał przynieść szklanek.
Wyszedł do jadalni. W kredensie leżały na półkach, przykrytych strzyżonym papierem, serwety i ścierki, stały tu też długiemi szeregami żółte szklanice na postumentach, brzuchate srebrne puhary toastowe, ujrzał też kielich mszalny, którym się bawił będąc dzieckiem, a wkońcu dwa kubki srebrne, jakie sam otrzymał w podarunku chrzestnym. Imię jego nosiły na sobie, a Hans marzył dawniej, że je kiedyś napełni u siebie, w domu, dla gości.
Miast wziąć szklankę, ujął w dłoń jeden po drugim te kubki i zaniósł je na tacy do pokoju ojca.
Gdy nalewał wody, drżała mu jednak ręka, tak że kilka kropel spadło na niebiesko kratkowane przykrycie stołu.
Ujrzawszy kubki chrzestne, uśmiechnął się ojciec trochę ironicznie i skinął głową, potem zaś wziął jeden.
Oparł palec wskazujący i średni wolnej ręki o deskę okienną, popatrzył w zapadający mrok nocy, potem trącił się z synem i obaj spełnili kubki do dna.
— Nigdy wieczór nie wydawał mi się tak pięknym! — powiedział. — Godziny takiej nie powinnoby się przeżywać. Dość już długo siedziałem zamknięty z książkami i narzędziami mojemi. Było to jakby w oknach pozawieszano kir, nie pozwalający wyjrzeć. Teraz atoli zasłony te zostały podniesione i widzę jasno, czego żałować winienem. Myślę, zwłaszcza o czółnie mojem. Usiądź tutaj.
Wyprostował się w fotelu, w pozycji nakazującej szacunek, zaś Hans stał dalej przed tym władcą lat siedemdziesięciu.
Starzec jął opowiadać o młodości swej. Dzwony kościelne dźwięczą jeszcze po zapadnięciu rusztowania dachu, strawionego pożarem, podobnie też tej nocy ostatniej, dźwięczało w jego słowach umiłowanie życia w rozlicznych zawarte wspomnieniach. Opisywał pomarłe już osoby, przywodził wydarzenia, których nikt już nie pamiętał i których, do końca istnienia świata, żaden głos nie wyrwie z zapomnienia, ogarniającego zwolna wszystkich i wszystko. Mówił przez kilka godzin, powoli jednak słowa jego stawały się coraz to chłodniejsze i mniej żywe. Zaczął badać i roztrząsać, czemu to i owo miało taki, czy inny przebieg, a różni ludzie dokonywali tych, czy innych uczynków. Wkońcu, zapomniawszy o wszystkiem, jął objaśniać życie.
Hans Alienus trącił kubkiem o szklanny dzban, ale ojciec nie dosłyszał. Mówił teraz nie jak ojciec, lecz jak uczony, ogarniający ostatniem spojrzeniem swe wiadomości, cały dorobek wiedzy. Było mu to najbliższe. Wspomnienia życia stanowiły jeno dowody możliwości w długim łańcuchu przyczynowym.
Klucz bekasów ciągnął ponad lasem, stogi siana obległa mgła. Nie było tak jasno, jak w wygwieżdżoną noc, bo też nie zapadła jeszcze i dzień jeno zamykał oczy. Ale ojciec nie zwracał uwagi na otoczenie. Przysłoniwszy dłonią zamknięte oczy, badacz ten schodził coraz to głębiej w myśli i kwestje swoje, by je żalem pożegnać, oraz ocenić i zważyć plon, jaki mu przyniosły.
Hans chciał mu przerwać i z umysłu pobrzękiwał mosiężnym łańcuszkiem firanki, ale ojciec nie słyszał nic. Hans uczuł pot na czole swem. Czyż taką mieli wieść rozmowę ostatnią, czyż badać jeno i tłumaczyć, gdy błagały o słowa wszystkie te uczucia, których byli pozbawieni przez długie lata minione, które milczały w ciągu całego niemal życia?
Stał dalej przed fotelem i myślał:
— Teraźniejszość przygniotła nam kark stopą.
Nie przerywał już ojcu zarzutami i nie próbował go wywabiać z kręgu migocących trwożnie błędnych ogników wiedzy, które go trzymały w wielkiej odległości od komnaty, gdzie siedział wraz z synem. Ale, nie zdając sobie sprawy co czyni, postąpił wkońcu krok i położył rękę na oparciu fotela.
Ojciec podniósł głowę i na moment ujrzał mroczący się krajobraz. Ujrzał też syna przed sobą, a patrzył teraz oczyma ojca nie filozofa i zrozumiał zamiar Hansa. Dostrzegł, że wszystkie te lata szare, spędzone w towarzystwie nauki, to przeszkoda, dzieląca ich, a głowa jego opadła miękko na stronę, gdzie leżała oparta ręka syna.
W dali turkotał pośród mgły wóz po drodze, a czysty, choć słaby głos kobiecy nucił pieśń. Nikło to wszystko coraz bardziej i ścichło wkońcu poza górą.
— Dobranoc! — rzekł ojciec, a ręka jego spoczęła na długo w dłoni jedynego syna.
Zostawszy sam, wstał i zaczął szukać po stole pióra. Nie znalazłszy, przypomniał sobie, że Hans, na własne jego życzenie, schował je do szuflady. Rozglądeł się przez chwilę bezradnie, potem zaś ujrzał przez otwarte drzwi do żółtego gabinetu szklanne pudełko z piórem anielskiem.
Przekroczył szaro malowany próg, który wyżłobił własnemi stopami w ciągu samotniczego życia, otwarł szklanne pudełko i zaczął ciąć pióro nożem, oraz rozskubywać je.
Skończywszy, wrócił do swego stołu, zanurzył pióro w kałamarzu i napisał na kawałku papieru jedno jedyne, biedne i bogate zarazem słowo: Dziękuję...
Hans spalił zwłoki ojca, potem zaś zaciążyła nad nim ponownie samotność, z całym swym majestatem i grozą. Jadał sam, bez gości i krewnych, gdyż nawet wuj Didrick wyjechał z posiadłości i osiadł na starość w małem miasteczku.
Zegar w żółtym gabinecie wydzwaniał, jak poprzód, godziny i płynęły lata. Hans uczuwał już ich brzemię, nie mogąc dać się unieść dawnej chętce wędrowania, siedział w domu i z trudem jeno powłóczył nogami. Elastyczność gasła wraz z upadaniem pożądań, zaś smutek wychylał coraz to częściej głowę ze smutnych lasów okolicznych i podsycał do wzrostu zaródź melancholji, odziedziczonej po ojcu, a zwalczanej tak usilnie przezeń w ciągu całego życia.
— Sardanapal pozazdrości mi mego wełnianego kaftana! — mawiał sobie. — Jak Epikur chcę iść z Zeusem w zawody co do szczęśliwości. Wszakże nic nie mam prócz chleba i wody. Jeśli nie zdołam iść za pożądaniem życia, to mogę je w razie potrzeby skreślić poprostu.
Najdziwniejsze krążyły pogłoski o jego sposobie uprawiania roli w sobotnie wieczory, kiedy wyrobnicy w sztywnych, skórzanych fartuchach gadali, siedząc na pryczach, zaś kobiety przędły przy wątłych lampach na warczących kołowrotkach.
— Gdzie mamy popędzić woły? — spytali go pewnego dnia.
Przez chwilę milczał zatopiony w inne myśli, potem zaś rozwarł szeroko oczy i powiedział:
— Wpędźcie je w łan pszenicy.
Kazał zburzyć wszystkie płoty, zaprzestać orki, a pola przemienił w pastwiska. Wszelka ciężka praca miała ustać, lub zostać przynajmniej ograniczoną jak najbardziej. Pozarzynano bydło rogate i zaprowadzono hodowlę owiec i świń, którym wolno było paść się nawet w dworskim parku.
— Nauczył mnie gospodarki stary Abu-Rasak w Babilonie! — mawiał Hans.
Zapadły siodłowato, ceglany dach dworu niszczał coraz to bardziej. Hans zarezerwował dla siebie parę jeno komnat, zaś reszta stała pustką, z popękanemi tapetami i okruchami gipsu u pował uwikłanemi w gęstwę pajęczyny. Gabinet ojca służył teraz za coś w rodzaju śpichrza, a osy zbudowały sobie w drewnianych ramach okien wielkie gniazda. W pokoju na poddaszu przechowywano siano, zaś z pomiędzy szczelin koślawego dachu spadła raz na kupę zboża, przeznaczonego dla parobków, wielka żmija.
Hans stał się śledziennikiem i rzadko rzucił komuś słowo. Zgromadził wkoło siebie książki ojca i one ciągnęły go coraz to głębiej w chaotyczny świat objaśnień słownych. Z latami gasła jego wyobraźnia, ongiś główna kierowniczka, w której szukał świadectwa przeciw zarzutom zewnętrznym, teraz zaś jeno puste dowody i przeciwdowody otoczyły go na starość. W młodości widziałem jaśniej, mawiał do siebie. Czasem błysło jeszcze światełko fantazji, ale mdła poświata jego nadawała wszystkiemu wokół wygląd zimny i obcy.
Pewnego dnia letniego wstąpił na ambonę i wygłosił kazanie na temat:
— Dość ma jeden dzień troski swojej.
Cynowy świecznik kościoła otaczały wieńce stokrotek, czereśnie pukały konarami do szyb, zaś ponad drzwiami widniały malowane na deskach przez wioskowego twórcę naiwne herby z lwami i gryfami.
Zrazu mówił spokojnie i z rozwagą, ale gdy rozgorzał, słowa stały się coraz bardziej obce, a zdania mniej zrozumiałe. Spędził tak dużo czasu pośród wspomnień i książek, że nie mógł jasno powiedzieć co chciał grupce ograniczonych dzieci natury. Zmiarkowawszy to, umilkł smutnie, nie skończywszy łacińskiej jakiej maksymy, i zszedł z kazalnicy.
Słuchacze zapamiętali, wróciwszy do domu, to jeno, że mówił o pogańskim bogu Jowiszu.
Tymczasem nadszedł dzień dziesiątej rocznicy skonu ojca. Umarł o pół do trzeciej w nocy, a Hans przeczekał cały wieczór, od samego zmierzchu siedząc z laską w ręku, przy zegarze, w żółtym gabinecie.
Kazał wnieść do pokoju, gdzie przedtem przesiadywał z ojcem, stary fotel jego i postawić przy otwartem oknie, z którego na tę noc usunięto drewniane okiennice.
Gdy zegar wybił drugą, wstał Hans. Zimny dreszcz go objął aż do skroni, ale opanował się zaraz, gdyż pragnął bardzo zobaczyć zmarłego, choćby jeno w postaci przemijającego widziadła. Strach znikł, Alienus poszedł do siebie, wziął świeżo wyprasowaną chustkę i wetknął ją pomiędzy guziki surduta na piersi. Czuł wzruszenie i nie był pewny, czy nie wybuchnie lada chwila płaczem. Kroczył, a po całym zaśnionym domu tętnił stuk jego laski.
Po chwili wrócił do żółtego gabinetu, otwarł drzwi do dawnego pokoju ojca i wszedł. W kącie stało kilka pełnych worów, na ścianie wisiały powrozy i liny tręzlowe, część zaś podłogi pokrywało rozsypane nasienie trawy. Hans dostrzegł wyraźnie mimo ciemności fotel ojca przy oknie. Stał długo u drzwi, aż osłabłe jego oczy nawykły zwolna do mroku. Potem podszedł do fotela ostrożnie, za każdym krokiem stawiając laskę przed sobą. Chmiel piął się z zewnątrz po zielonych prętach, cicho spała zatoka pośród lesistych brzegów, a błękitne kwiaty ogrodowych rabat pozamykały kielichy. Czasem przemknął jeno cicho i szybko nietoperz w pościgu za łupem, lub też spadł na biały piasek. Panowała taka cisza, że Hans słyszał szelest każdego spadającego liścia i tykot zegara w żółtym gabinecie.
Wybiło pół do trzeciej.
Stojąc przed fotelem, zamknął oczy i przywiódł sobie na pamięć tę dawno minioną chwilę, kiedy siedzący u okna ojciec polecił mu wyryć w pamięci każdy rys swej twarzy. Widział go najwyraźniej w duchu, gdy jednak otwarł oczy, na fotelu nie było nikogo. Przez całą noc fotel pozostał pusty.
Nie spuszczając z oka ni jednego cienia, czekał, ale całe wzruszenie minęło teraz bez śladu. Pozostała jeno ciekawość bacznego eksperymentatora wobec rzadkiego doświadczenia. Z góry przysposobił sobie trafne objaśnienie na wypadek ujrzenia widziadła i sprawiło mu to taką przyjemność, że radby był sam zwieść oczy własne. Oczywiście, człowiek ograniczony mógł wziąć za widziadło tamten oto jasny punkt w kącie. Śmiejąc się zcicha, jął sobie tłumaczyć, przez jakie odbicia podwójne powstał on i jak światło złamane zostało w tym kącie.
— Wiedziałem, że taki będzie koniec! — powiedział półgłosem, krocząc spokojnie ku drzwiom.
Własny głos, w obszernej tętniący komnacie, zbudził go i przeraził niemal. Wspomniał przygotowaną chustkę i poznał, że wzruszenie wywołało ciekawość uczonego, a na widok zjawiska nie uległby uczuciom, ale przystąpił niezwłocznie do badań tego preparatu naukowego. Tak dalece mnie już ogarnął dyletantyzm, myślał, że nawet ukochany ojciec stał mi się jeno przedmiotem analizy. Pocóż mam więc mieszkać dłużej tu, gdzie mi wspomnienia przemawiają do wyobraźni i mącą wywody rozumowe? Nie tutaj miejsce moje.
Zawrzał gniewem, tem więcej bezsilnym, że skierowanym przeciw sobie, zmiął chustkę w garści i wyszedł jak mógł najspieszniej, wspierając się na lasce.
Zaświecił świecę i okrył się opończą. Potem dobył z pak i skrzyń książki, rozprawy i zielniki ojca i, kładąc je w kominek, podpalał raz po razu. Ale jeden piec nie mógł w żaden sposób pomieścić wszystkiego. Stukając laską, chodził Hans z pokoju do pokoju i rozniecał we wszystkich piecach, nawet w piecu ojca, wielkie ognie.
— Te szpargały wzięły w niewolę ojca mego i ze mną to uczynić chciały — myślał. — Ale słyszę dotąd w duszy, jak tańczą pod podłogą córy Hadesu, wołając: Nasz jesteś! Poznaję rzeźki głos Abu-Rasaka, stukanie lasek pasterzy helleńskich i cichy śpiew skromnych dziewic, które płynęły ze mną po morzu, trzymając w dłoniach nuty. Głosów coraz to przybywa, słyszę ich setki, dolatuje mnie trzask kołatek kobiet babilońskich i dźwięk dzwonków u ich warkoczy i szat zawieszonych. Ogrzewam pokoje na przyjęcie szanownych gości moich, których głosy dochodzą coraz wyraźniej w miarę płonienia szpargałów, mieszczących tyle mądrości, wracającej teraz do podziemi w postaci węgla.
Napełniwszy wszystkie piece, zaniósł ostatnią naręcz ksiąg do kuchni i wysypał na węgle ogniska. Służba nocowała w bocznem skrzydle, przeto nikt mu nie przeszkadzał. Buchnęły wysoko płomienie, niecąc, jak dawniej skry w brzuchatym kociołku, oraz długich szeregach miedzianych rondli na ścianie. Z poza szyb kredensu, zakredowanych do połowy, błysły naczynia i szklanice, nakryte gazetami z wierzchu. Suszone rośliny zielników płonęły z trzaskiem, kominem wylatywały iskry, jakby rozpalono wielkie ognisko weselne, a pośród nich wirowały zwoje czarnego papieru z czerwonemi śladami liter. Jasno się zrobiło w wilgotnych, chłodnych komnatach, pałały szyby, a światło przenikało poprzez gałęzie drzew daleko w noc, tak że nie jeden mógł sądzić, iż w tym od tak dawna zamarłym domu odbywa się wielkie przyjęcie.
Przypuszczenie to było słuszne, gdyż właśnie Hans wydawał pierwszą i ostatnią ucztę w osiedlu ojca swego.
Po nocy tej opuścił go spokój. Nieustannie chodził, jak w młodości, po wszystkich pokojach, wolniej tylko i rozpaczniej zarazem.
Kazał wyjąć doryckie kolumny z bramy, pomalować, i ustawiwszy je pośrodku podwórza, nakrył dachem, tworząc coś w rodzaju świątyni. Tu tańczono w wieczory sobotnie przy dźwiękach harmonii i od czasów niepamiętnych nie było w okolicy takiego wrzasku i stuku. W te wieczory wracał Hansowi humor, mimo, że niedawny atak apoplektyczny pozbawił życia połowę jego ciała. Włosy zbielały mu pośrodku czoła, broda przydłużyła się jeszcze, ale gdy tak stał wyprostowany i muskularny, wyglądał ciągle jeszcze, jakby mógł jedną ręką podnieść człowieka z ziemi. Szary kaftan wełniany, skrojony jak opończa, przepasany był w pasie sznurem. Rzadko używał słomianego kapelusza, zazwyczaj stał z gołą głową, wybijając zdrową ręką takt do tańca. Udawał, że nie słyszy ordynarnego stukotu bezkształtnych trzewików i nie dostrzega odrażająco brzydkich twarzy. Urządzał ćwiczenia fizyczne i zabawy, nibyto nie widząc, że za plecami pana domu sprzedaje potajemnie wódkę czerwonawy pospolitak wojskowy, gotowy umrzeć za ojczyznę, w połamanej czapce i o sczerniałych wargach. Nie słyszał też kpin ze swej długiej brody i włosów, na co sobie pozwalał parobczak z plastrem na uchu, ubrany w długie, niebieskie pończochy.
Po tańcach chłopcy szli zazwyczaj do sadu kraść owoce, co było Hansowi na rękę, potem atoli słyszał nocą na ulicy hałas i wyuzdane piosenki, zaś zebrania takie kończyły się bardzo często bijatyką.
Te nowe zarządzenia wywołały wkrótce niezadowolenie. Tany wzburzały ludzi, a pewien krawiec, który odbywał wieczorami modły, nazwał to rozrywką szatańską. Wkońcu zabrzmiała ogólna skarga na brak pracy.
Wszyscy mieli pod dostatkiem jadła, ale krawiec, chciał posiąść piękniejsze tapety w izbie gościnnej, oraz meble wystawniejsze od dawnych, brunatno malowanych. Kobietom zachciało się piękniejszych filiżanek i chustek naplecznych, parobczakom zaś piękniejszych łańcuszków i najpiękniejszych z pośród brzydkich dziewcząt za żony. Woleli raczej pracować, niż się tego wyrzec. Nie wiedzieli, jak Hans Alienus, że, jeśli to osiągną, wyobraźnia pchnie ich pożądania, aż do will z kolumnadami i dalej, że zaś nie wiedzieli, nie byli zdolni do skromności w niedostatku i do rezygnacji z pożądań, oraz żartowania sobie z własnej natury.
Patrząc na to, radował się starzec, albowiem oczy jego z wielkiem zadowoleniem spoglądały na odnowę życia.
Czasu braku pracy popadł jeden z wyrobników w długi, drugiego ogarnął szał religijny, trzeci zaś rozpił się. Rozmawiając o tem z Hansem, płakali, przyrzekali poprawę, ale w tydzień potem wrócili do dawnych nałogów.
— Dobrze czynicie, starając się ziścić pożądanie wasze! — mówił. — Ale czegóż to właściwie pragniecie? W miejskich sklepach jest mnóstwo szkaradnych poduszek i ubrań, które was nęcą, albowiem wasz instynkt piękna jest spaczony. Prosta chata Abu Rasaka, jego pięknie zaokrąglony dzban na wodę i kilka sprzętów miały czar nierównie wyższy od waszych izb, chociaż więcej, niż on, posiadacie. Był on zręcznym tkaczem i zarówno, jak jego córki, nie potrzebował się wstydzić ciała swego, okrywając je szmatami, tkaniną i ozdobami. On tedy sam i kobiety jego nie były zmuszone pracować więcej, niźli to im dawało radości i rozrywki. Zapatrujcież się nań wszyscy!
Słów tych nie rozumiał nikt i Hans musiał niebawem zaprzestać urządzania tańców sobotnich. Odprawił też Olsona, którego uniżoność go raziła. Odtąd rojny do niedawna i hałaśliwy dom rozbrzmiewał jeno stukiem laski bezsennego starca. W jednem jedynem oknie połyskało światło, a liczne, zielone piece kaflowe były zimne. Na krzesłach nie siadywał nikt, a na ławach przedsionka gwarliwi goście nie składali futer i czapek. Pozamykano drzwi łączące pokoje i zawieszono na nich klucze, szafy z bielizną zostawiono otwarte z obawy pleśni, a naczynia na półkach poprzykrywano staremi gazetami. Ogromny kocioł nie syczał na ognisku, a podłóg nie zasnuwała cięta choina. Pospuszczano firanki z wyobrażeniem chat i strzelców, a obrazy osłonięto. W domu tym mieszkał człowiek, uwiedziony przez ducha gór, którego miejsce było nie tu, ale gdzieś daleko, w przeszłości.
Towarzyszyły mu teraz długie godziny smutku i zgorzkniał całkiem, chociaż dawniej lubił żartować. Wspominał biednego Jasona, biednego, a tak energicznego Almeriniego, oraz biednego Sardanapala, który dzierżył w dłoni całe piękno Niniwy, a nie mógł opanować własnych zachcianek płciowych, niweczących jego siły. Wkońcu jął myśleć o sobie, o komedjancie Hansie Alienusie, który wdział na czoło promienistą koronę Rzymu i wcielił w sobie najwyższe dostojeństwo człowiecze, poto jeno, by wyczerpany znużeniem, wrócić do życia wieśniaczego i zasiąść przed dzbanem wody źródlanej.
Środki materjalne Hansa malały coraz to bardziej, tak że wkońcu starczyło ledwo na rzeczy najniezbędniejsze.
Zaczął tedy dumać, czy nie zna tu, w kraju, jakiegoś człowieka. Zrazu nie mógł sobie przypomnieć nikogo, po kilku jednak dniach wpadł mu na myśl stary Ceder, dawny jego nauczyciel, o kilka lat zaledwo odeń starszy. Uczył on przez czas jakiś języków w okolicy, a wkońcu, dostawszy mały spadek, wyruszył do stolicy. Postanowił napisać doń, ale po tygodniu ledwo zdołał skleić parę zdań poprawnych, bowiem nie pisał listu od czasu pozdrowienia, wysłanego Sardanapalowi, na glinianej tabliczce.
Zaledwo jednak wysłał list, pożałował zaraz tego kroku. Chociaż nie mógł nigdzie zaznać spokoju, przykrą mu była myśl, że utraci samotność i ktoś niemal obcy stanie na drodze jego życia. Radowało go, ile razy minął dzień bez odpowiedzi, i powziął wkońcu nadzieję, że Ceder jest w podróży, jak to czynił często.
Pewnego dnia siedział a progu domu. Krew mu wrzała, a oczy biegały trwożnie i niespokojnie. Ogarnęła go ponownie żądza wędrówki i pragnął wyruszyć, choć wiedział, że zacznie zaraz tęsknić za domem. Patrząc na dom, czuł, że jest mu droższy nad wszystko, a jednak nie mógł tu wytrzymać. Stał się obcym pod własnym dachem, nieobecnym, nawet w czasie pobytu. Musiał iść i iść dalej, bez końca, mimo bezwładnej ręki i chwiejnych nóg.
Siedząc tak, zobaczył w alei trzęsącą się bryczkę, zaprzężoną w pocztowego konia. Nie wstał, patrzył jeno bardziej niechętny, niż ciekawy, na przybysza, który jeszcze zdala będąc, usunął na bok swój tłumoczek podróżny. Był to starzec w tak podeszłym wieku, że ledwo mógł trafić nogą na stopień, by zejść z wózka.
Hans uśmiechnął się z przymusem, dopiero kiedy przybysz stanął tuż przed nim i zaczął mówić. Zaprawdę, był to stary Ceder. Ledwo go zdołał poznać. Ubiór jego miał liczne plamy i był zniszczony, a u spodni brakło guzika. Ręka mu tak drżała, że ledwo.
zdołał ją podać na powitanie.
Ceder, szlachcic, o białej brodzie i orlim nosie, był również dziwakiem. Odziedziczył niewielki spadek, pozatem zaś posiadał mały domek w stolicy. Spędził wiele lat we Włoszech, nie dając znaku życia, i odtąd nosił jesienią i wiosną kapelusz skrzydlasty, oraz niebieski, fałdzisty płaszcz.
— Przybywam po mego dawnego ucznia! — oświadczył. — Nie możesz dłużej trwać w samotności, ale musisz ruszyć między ludzi. Wynajmę ci mój domek przy Södermalmie. Jest najmniejszy i najcichszy z wszystkich. Rozumiem cię. I ja tak długo wędrowałem, aż stałem się wszędzie obcym.
— Wyruszę wraz z mym dawnym nauczycielem! — odparł Hans.
W dwa dni potem opuścili obaj starcy posiadłość, a Hans zajął miejsce na przedniem siedzeniu wózka, by móc patrzyć wstecz. Posłał spojrzenie w głąb ścieżki ogrodowej, wiodącej pomiędzy krzakami ostrężyn i róż, ku ciemnej grupie lip. Czuł, że tego już nie zobaczy nigdy. Niebawem drzewa padną, jedno po drugiem od ciosów siekiery, wyrosną inne, a cały krajobraz zamrze i przeistoczy się. Ludzie obcy będą wchodzili i wychodzili, wyrwą gwoździe ze ścian, sheblują podłogi i wkońcu z chłodną wzgardą zniszczą wszystko.
Przewędrował pogrzebione miasta, cóżby jednak ujrzał, gdyby mu zostało danem na jeden jedyny dzień wydostać się w przyszłość? Cóżby znalazł, spróbowawszy po latach pięćdziesięciu zejść na ostatki ruin własnego życia? W jakiejże spelunce ze starzyzną znalazłby fotel, na którym siadywał, zegar, który mu wydzwaniał godziny, lub portrety, których opowiadań słuchał?
Wózek toczył się coraz dalej, a przed Hansem spał Ceder, z gasnącą fajką w ustach.
Dom Cedera stał daleko, przy Bengtekenkjämsstreede i miał podwórze z krzakami bzu, huśtawkę w ogrodzie, grządki rzodkiewek, oraz dwie armatki dla oddawania strzałów wiwatowych. Był to ostatni budynek, po prawej stronie stojący, w tem miejscu ulicy, gdzie spadała stromo po zboczu góry. Naprzeciwko widniał drewniany, czerwony dom, z złoconym butem na żelaznej sztabie, sterczącym ponad wejściem.
Wieczorem, po ich przybyciu, Ceder jął chodzić po wszystkich, dobrze umeblowanych pokojach, dla sprawdzenia, czy wszystko w porządku, i znalazł w jadalni na stole list. Podniósł go do oczu.
— List z zagranicy do ciebie, Hansie! — powiedział, przeczytawszy adres. — Odesłano go tu i uprzedził nas. Dwa dni spędziliśmy w drodze.
Hans zaniepokoił się. Nie otrzymywał listów i radby był nie otwierać pisma, przynajmniej przez dwa lub trzy dni, dopóki nie wypocznie po podróży.
Odłożono tedy list na bok, Ceder zbadał, czy pościel na łóżku nie jest wilgotna, powiedział: dobranoc i poszedł spać.
Była późna, pogodna jesień, a powietrze chłodne. Pewnego popołudnia siedział Hans, otulony w futro, na desce ogrodowej huśtawki. Obok niego stała szklanka z wodą. W otwartem napoły oknie kuchennem ukazywała się od czasu do czasu starsza kobieta, zawiadująca gospodarstwem.
Poza nim, oddzielony parkanem z desek widniał ogród z altaną, w której młode dziewczątka przysposobiały stół urodzinowy. Upinały wzdłuż obrusa szpilkami zielone listki i otaczały niemi filiżanki. Większa, brunatna filiżanka, przeznaczona widocznie dla honorowego gościa, otoczona była potrójnym wiankiem listowia. Najstarsza z dziewczynek była podlotkiem jeszcze, ale miała pełną godności minę i strój dorosłej kobiety. Wyszła na chwilę, ale wróciła zaraz spiesznie rozgorączkowana, niosąc dzbanek z kawą i talerz z pieczywem. Był też czas ostatni, gdyż tuż za nią ukazał się gość honorowy. Był to starzec bezbrody z pogodnym wyrazem twarzy. Za nim szło kilku mężczyzn różnego wieku, rozmawiając wesoło i żywo, gdyż właśnie wstali od obiadu. Jedna z dziewczynek zrobiła rozmyślnie głęboki dyg i rzekła: Życzymy dziadziowi szczęścia. Tymczasem druga nalewała kawę w brunatną filiżankę.
Hans Alienus nie widział, co się wkoło niego działo, siedział pochylony, przebywając myślami całkiem gdzieindziej.
Podniósł dopiero głowę na skrzyp drzwi domu i ujrzał wchodzącego Cedera.
Hans tak dalece nawykł do samotności, że serce mu biło gwałtownie za każdem zbliżaniem się człowieka. Najbłahsza nawet nowość ze świata zewnętrznego napawała go strachem i sprawiała coś niby ból w myślach. I teraz więc, usuwając laskę z siedzenia, nie doznał szczerej radości.
Ceder był mimo lat ciągle jeszcze człowiekiem wyobraźni. Miał pod płaszczem flaszkę czerwonego wina. Lubił je zaprawiać cukrem i gorącą wodą, budząc tem wspomnienia dawniej pitego vino caldo. Po całych wieczorach opowiadał bez znużenia o podróżach swych, a z biegiem lat opisywane przezeń niebo stawało się coraz niemożliwiej błękitne, zaś południowe słońce coraz jaskrawszem.
Zapukał w okno kuchenne, a dostawszy od służącej szklankę gorącej wody, dał jej pieniądz dziesięcio oerowy. Miał zwyczaj dawać wszędzie, gdzie był, taki pieniądz za sprawioną przez się fatygę.
Hans sięgnął w roztargnieniu również do kieszeni, ale przyjaciel położył drżącą dłoń na gałce jego laski.
— Pozwól mi zapłacić! — rzekł. — Wszakże to służąca mego brata.
Potem siadł na desce huśtawki i zaczął przyrządzać napój.
Dwaj starcy siedzieli naprzeciwko grządek rzodkiewkowych, ponad któremi sterczały ciemne wyloty armatek. Ceder zapytał o list zagraniczny.
— Pisali do mnie przyjaciele z lat młodych! — odparł Hans. — Właściwie niema co mówić o przyjaciołach. Mimochodem jeno napotykałem ludzi, przestawałem z nimi czas pewien, jadłem i piłem, potem zaś ruszałem w swoją drogę. Przed pięćdziesięciu laty, będąc dwudziestodwuletnim młokosem, znalazłem się jakoś w Westfalii, gdzie dostałem przytułek w jednej gospodzie, zajętej już przez wesołą gromadkę artystów. O zmierzchu siedzieliśmy przy pełnych szklankach i nagle przyszło nam do głowy, by spotkać się tam po latach pięćdziesięciu, w dzień Św. Trójcy. Przypada to właśnie w najbliższą wiosnę. Dla uzyskania podniety, celem dopełnienia układu postanowiliśmy coś niezwykłego. Zapadła uchwała, że zebrawszy się razem, święcić będziemy uroczystość...
człowieka.
To ślub, co się zowie! — zawołał Ceder. — Czy nie chcesz jednak, Hansie, trochę wina do wody?
— Nie, dziękuję. Może to dziwactwo i słabostka, ale język wyczula się niesłychanie u człowieka, będącego znawcą wody. Teraz jednak opowiem ci coś więcej jeszcze o naszem ślubowaniu. Przed wsią, w polu stoi tam stara katolicka kapliczka, z jakimś nadwerężonym posążkiem, bez głowy, wyobrażającym człowieka, siedzącego okrakiem na kuli ziemskiej. Uradziliśmy tedy, że w dniu św. Trójcy wyjmiemy ten posążek i włożymy mu głowę o rysach człowieka. Rzucaliśmy kości, by wiedzieć kto ma dokonać tego dzieła zaufania, że zaś miałem wówczas do wszystkiego szczęście, los padł na mnie. Przyrzekłem, że wyszukam w muzeach głowę najgodniejszą i postaram się tak sam do niej upodobnić, by głowa ta siedziała na mym własnym karku, w chwili gdy stanę jako starzec pod kapliczką.
— Niezmiernej wagi było to przyrzeczenie! — zawołał Ceder. — Ale każdego ślubu należy dopełniać. Czuję, że chcesz jechać, nie wiem tylko, jak zniesiesz trudy podróży.
Hans Alienus jął grzebać laską w piasku, potem zaś rzekł:
— Ślub jest już właściwie złamany! Wszakże nie noszę na karku głowy, jaką posiadać pragnąłem. Tymczasem list powiada, że trzech żyjących jeszcze uczestników zamierza jechać niezadługo do tej wsi, celem rozpoczęcia przygotowań. Będzie to, jak sądzę, nielada zabawa ludowa.
Nie słuchając Cedera, snuł dalej opowiadania swe Hans, albowiem myśli jego nawykły w samotni do takiej wyłączności, że nie był w stanie rozumieć innych. Za każdem jednak słowem wzrastał jego niepokój i wzburzenie.
O zmierzchu wstał Ceder i wetknął pod płaszcz flaszkę, a Hans objął jego ramię i ruszył wraz z nim.
Starcy kroczyli chwiejnie ulicą pomiędzy czerwonemi parkanami, podobni osiwiałym żeglarzom, którzy snują opowieści przedziwnych przygód i katastrof okrętowych. Gdy Ceder posłyszał o tabliczce woskowej i złoconej brodzie Sardanapala, przyszło mu do głowy tyle wspomnień, że przecinał każde zdanie przyjaciela opowiadaniem własnych cudownych przeżyć. Miast odczuwać znużenie, szli coraz prędzej, krocząc przez mrok coraz to dalej, wzdłuż wzgórzy, aż przystanęli na wielkim kranie, który drżąc w wietrze, wisiał niby statek powietrzny nad szczytami dachów.
Tyleż mieli nad głowami świateł niebieskich, co pod sobą. Latarnie i okna wysp i przedmieść siały niezliczone połyski, zaś poza masztami i rejami padały w wodę drżące krople płomieni. Wskazówki połyskiwały matowo na szpiczastych wieżach i słodki jakiś kobiecy nastrój przepajał całe to miasto, którego wybitni przedstawiciele leżeli pochowani tuż przed kościołem, w samem łonie życia, tak, że biegły przez nich koła wozów i stąpały po nich igrające dzieci.
— Gdzież najtrwożniej migoce światełko, w ostatnich pasmach poświaty, na krańcach miasta? — spytał Hans Alienus oparty o poręcz. — Któż to przeniknąć zdoła? Któż powie, po czem przesunęły się te wszystkie promyki, zanim zapadną w ciemń? Wiem to tylko jedno, że nigdzie, w żadnym z tych tysiącznych domów nie siedzi przy świetle człowiek, któryby mnie oczekiwał z utęsknieniem. Wokoło siebie mam, jak zawsze, pustynię.
Wyprostował się, puścił poręcz i, wkładając laskę pod pachę, ujął ramię towarzysza.
— Ludzie współcześni udają się w dalekie kraje miast iść do klasztoru, to ich zwyczaj, ja zaś byłem mnichem w tym klasztorze. W tej atoli chwili widzę jasno, że jechać muszę. Hans Alienus dotrzymuje słowa. Ten ślub był treścią mego życia, moją niejako religją, a człowiek prawdziwy nie rzuca zobowiązań swych, jeno umiera za nie.
— Nie wrócisz z tej podróży, Hansie! — rzekł Ceder. — Przeznaczeniem jest twojem iść i iść dalej, bez końca. Chciałeś ongiś żyć dla szczęścia... powiedz, czy było tak bodaj przez dzień jeden? Cóż osiągnąłeś temi licznemi krokami swemi? Jak żebrak wędrowałeś od drzwi do drzwi z tabliczką swoją.
Hans Alienus pochylił się, nie puszczając ramienia przyjaciela.
— Dość mi tego szczęścia, — rzekł — iż przebyłem długie życie, doznawszy jego najrozkoszniejszych mąk i najszaleńszych radości.
Po pięćdziesięciu wreszcie ujrzał latach
Miejsce, gdzie, wierni rzuconemu słowu,
Mieli się spotkać w Świętą Trójcę znowu,
Na uroczystych, świętalnych objatach.
———————————
Ruch tu panował wielki w całej wiosce,
Dziewczęta szyły sobie białe szatki,
Znoszono zewsząd co piękniejsze statki,
Każdy się jednej tylko oddał trosce,
By godnie uczcić dzień ten, tak pamiętny.
Na pracujących księżyc patrzył smętny,
Zdziwiony owym ruchem aż do nocy.
W biesiadnej sali radzono nad świętem,
I jako bywa ogólnie przyjętem,
Najwięksi mówcy i tędzy prorocy,
Co się nawzajem prześcigali społem,
Już przed uchwałą polegli... pod stołem.
———————————
Trudna rzecz była dla tych jegomości!
Nie mogli pojąć miejscowi wielmoże,
Że ktoś bezgłową postać wielbić może,
Co godna chyba potrochu litości,
Ale ciekawi, co też tu ich czeka,
Przystali wreszcie na święto... człowieka.
———————————
Rozbłysła kwieciem każda wioski chata.
Biel domów lśniła w rozjarzonem słońcu,
Czyszczono, myto, strojono, a wkońcu
Wyjęto z niszy ciemnej jubilata.
Gdy na wieczornem niebie, wśród gwiazd wielu,
Błysła uroczo najjaśniejsza Wenus,
Po wielkich trudach, dotarłszy do celu,
Stanął na miejscu stary Hans Alienus.
———————————
Myśląc o domu, gdzie pośród pamiątek,
Zamglonych luster i poblakłych obić,
Stał stary fotel zasunięty w kątek,
Gdzie cierpiał tyle, nie wiedząc co robić,
Stał Hans i dumał ze zwieszoną głową,
Z której mu długie opadały włosy...
Stał pośród nocy, wpatrzony w niebiosy,
I nagle uczuł, że tuż obok niego,
Stoi złowroga, straszna, dawna Święta,
Nieprzyjaciółka twarda, nieugięta.
Na ręku miała Zeusa z Otrikoli,
Wstawiła odlew w pustą teraz niszę
I przedświtową przerywając ciszę,
Tak jęła mówić cicho i powoli:
———————————
— Królewsko patrzy na nas twarz ta biała,
Od wiośnianego wioski tła odbita.
Zda się od wieków na nas spozierała,
Po wiekach znowu nas oczyma wita.
Wszystko, co górne, co jasno się jarzy,
Zawarł artysta w tej kamiennej twarzy,
A chociaż życie wciąż wstaje i kona,
Ona trwa wieczna i nieprzedawniona.
Co się w marzeniach, w szale jeno iści,
Ów mglisty odblask gwiazd, czy słońc wszechświata,
Żar namiętności, czy jaśń nienawiści,
Tutaj się w cudzie czystej formy brata.
„Wczoraj” i „jutro”, co przelata gońcem,
Tutaj zaklęte trwa jak źródło siły,
Bo słusznie dziady nasze ogłosiły:
Nic tu zaprawdę nowego pod słońcem
Lecz boje życia trwają nieskończenie,
Przeto do śmierci musimy być wrogi!
Hansie, na ciebie już padają cienie,
Nad grobem stoją twoje wątłe nogi,
Rzuć tedy o ziem głowę z Otrikoli,
Lub wezmę ciebie żywcem do niewoli!
———————————
Sparty o laskę stał Hans zadumany,
Potem jął mówić bezgłosym szelestem:
— O jakże piękny świat na którym jestem!
Czemuż chcesz życiu zamurować ściany?
Czemuż urągasz ludziom nieopatrznie
I nocą stawiasz pierwowzory stare
Dniowi, co rychło młodzieńczy się zacznie.
Raczej mu podaj uniesienia czarę!
Niech idzie w trzaski wszystko co zbutwiałe,
Tęsknoty rumak niech ziemię przelata,
U schyłku życia piję zdrowie świata
I śpiewam nocą, słońcu jutra chwałę!
Wieki przez duszę mi przeszły bez kresu,
Czy słyszysz taniec i rozgwar Hadesu?
Niezdolen dźwignąć tego, com ukochał,
Nie będę tutaj jako starzec szlochał,
Nie weźmiesz ducha mego dziś w niewolę!
Ideał życia raczej strzaskać wolę!
———————————
Zebrawszy siły sięgnął Hans do niszy,
Zadrgała hukiem nocy cisza głucha,
Jęk gdzieś od ludzkich ozwał się komyszy,
On padł na szczątki i wyzionął ducha.
———————————
Stopą mu piersi przycisnęła Święta:
— O jakże dumną jego dusza była...
Do ostatniego tchu nieogarnięta,
Z potęgi mojej urągliwie drwiła!
Zaprawdę, niemasz człowieka na świecie
Równie śmiałego, co szarpał me siecie,
Co wbrew mi stawał, co gardził mą czarą
I żył jak wolny, sam będąc ofiarą.
———————————
Odeszła, płaszczem szczelnie otulona.
Zaraz się liści rozchyliła brona,
Nadeszli ludzie, pytając ciekawie
O imię tego, co tu legł na trawie.
To Hans Alienus! — rzekł jeden człek stary —
Dochował ślubu i dochował wiary!
Oto jest głowa onego człowieka,
Co święta swego dzisiaj właśnie czeka!
To nie potomek wygasłego rodu,
Co czerpie darmo z krynicy wyschniętej,
Te oczy martwe, jeszcze patrzą wschodu,
Te uszy jutra chwytają tętenty!
Przeszedł stulecia silny niezachwiany
I przyniósł głowę, swoją własną głowę,
Okrytą w męki i szczęścia posowę...
Dokonał tego, poco był wysłany.
Więc nie zadajmyż żadnych pytań dalej,
Ale niech radość wkoło się rozpali,
Już słychać wdali skoczne skrzypków tony,
Ciągnie korowód młodzi nieskończony!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Odniesiono zwłoki. Z gniazdka, skrytego w gęstwie, wyjrzała ciekawa i trwożna główka jaskółki. Zwolna nadciągał orszak dzieci. Szły parami, najmłodsze przodem, starsze za niemi, a każde niosło w ręku pęk rozkwitłych gałęzi owocowych. Za chwilę zaczęto przy długich stołach zapijać piwo. Długo jeszcze w noc brzmiała muzyka i śpiew, gdy już wszyscy wrócili do domów, okurzeni i przybrani w pęki kwiecia na kapeluszach i zawiniątkach, niesionych w ręku, a wozy okrywały gałęzie jedliny. Rozmawiano żartobliwie, lub też poważnie siedząc jeszcze na progach domów, kiedy już dawno zagasły ostatnie blaski zachodu.