Hans Alienus/Część I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hans Alienus |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Hans Alienus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przychodzę, by z tobą pomówić na rozum! — zaczął Jason mrukliwie i z pewnem zakłopotaniem, zastępując drogę Hansowi, który kroczył szybko przez jedną z sal biblioteki papieskiej, z plikiem książek pod pachą.
Hans uszczypnął Jasona wolną ręką w pośladek i pociągnął do małego pokoju bocznego.
Były tu już dwie osoby, młody amanuent, pochylony nad jakąś pracą przy oknie, i tłusty, łysy jegomość, piszący przy stole. Miał silny zarost i bardzo krótkie, jakby przystrzyżone nogi. Gruby kark opadał fałdami na sztywny kołnierzyk. Czarny jego surdut zapięty był szczelnie. Oczy miał wyłupiaste, wielkie i martwe, tak że spoglądając zezem, ponad okulary, przypominał zupełnie żabę.
— Kto jest ten tłuścioch? — szepnął Jason podejrzliwie.
— To człowiek niezwykle postępowy! — odparł Hans. — Niemiecki przyrodnik, coś w rodzaju fizjologicznego opata. Dlatego też jest on podobno wędrownym kaznodzieją misji pogańskiej i karci przeklęte piękno. Należy podkreślić, że duch współczesny zakłada chętnie swe ognisko domowe w tego rodzaju barakach cielesnych.
— Ano więc... — podjął Jason tymsamym szeptem — możemy mówić swobodnie. Chcę cię prosić, byś nie deklamował nigdy na temat szczęścia w obecności Almeriniego. Znasz go przecież. Mimo swych wąsów, wrzaskliwego śmiechu i demonicznego wyglądu, jest to poprostu wosk. Wynajm lepiej salę i wygłaszaj zwyczajne odczyty.
— Cóż do licha!
— Rób co chcesz, tylko nie rezonuj wobec Almeriniego. Wiesz, że to Don Żuan... teoretyczny! A jak łże! Niema wieczoru, bym nie musiał wysłuchać mnóstwa najfantastyczniejszych przygód miłosnych z ostatniego tygodnia. Szkoda, że nie spojrzy w zwierciadło! Jeśli mu nie przestaniesz nabijać głowy swemi bredniami o szczęściu, pójdzie na marne. Znam go i ręczę ci! Betty dobrze czyni, oponując mu i to ci chciałem powiedzieć właśnie. Takie moje zdanie. Takie jest moje najgłębsze przekonanie! Przyrzeknij, że będziesz z nim mówił o czemś innem, o interesach, polityce, wyborach i t. p., byle tylko nie o filozofji!
— Przyznaję, nie jestem jego wielbicielem, — odparł Hans Alienus — toteż przyrzeknę ci, co chcesz, jeśli mi również dasz ze swej strony pewne przyrzeczenie.
— O cóż idzie?
— Przyrzeknij mi mówić zawsze basem!
Pestkowate oczka Jasona błysły.
— Wiesz przecież, że nie mogę! — powiedział.
— Podobnie też i ja nie mogę mówić sprzecznie ze swą naturą. Ale mogę unikać z nim rozmowy wogóle, i to ci przyrzekam, Jasonie!
Piskliwy głosik Jasona zwrócił uwagę amanuenta i niemieckiego uczonego, tak że spojrzeli nań obaj jednocześnie. Oczy Niemca, rozwarte szeroko, nabrały wyrazu osłupienia. Ale zbudził się po chwili z tego stanu, ziewnął z demokratyczną bezceremonjalnością, przeciągnął ramiona i podsuwając w górę rękawy, zaproponował ludziom, znanym sobie ledwo z nazwiska, i trzeciemu całkiem nieznanemu, by dla rozprostowania członków zagrali z nim w pewną rzecz. Oświadczył, że w domu grywa w to dla rozrywki, po pracy. Należy stanąć na rękach i nogach... Ano... spróbuj pan naprzykład! — rzekł, wskazując Jasona. — Nie tak! Źle! W ten sposób stać należy! A teraz podnoszę poły pańskiego surduta — objaśniał dalej uczony — i... każdy z nas daje panu klapsa. Musisz pan odgadnąć, kto to! Ale nie patrzyć! Oczy zamknąć! Taaak! To jest stara zabawka marynarska.
— Nieco smołą cuchnie, mojem zdaniem! — wtrącił Hans. — Przebija w niej tak zwany duch współczesnej epoki.
— Możnaby ją nazwać duchem współczesnym! — rzekł amanuent, śmiejąc się do łez, a uczony podsunął okulary na czoło.
Padło pierwsze uderzenie, a Hans spytał:
— Jasonie, chłopcze drogi, powiedz, kto to?
W tej chwili otwarto drzwi sali i stanął w nich starszy bibliotekarz. Podniósł obie ręce i spytał głosem cienkim i ostrym, jak igła:
— Czyż panowie nie wiecie, że tutaj winien panować spokój i cisza? Cóż to znaczy? Przechodzę właśnie koło tych drzwi i słyszę tumult, jakby... Zazieram przez dziurkę od klucza... Niesłychane! Zabraniam scen podobnych! Proszę przebaczyć me gwałtowne słowa.
To rzekłszy odszedł.
Jason spojrzał po wszystkich pytająco, obrócił się i opuścił pokój coprędzej. Tosamo uczynił amanuent, kryjąc daremnie strach pod maską nagłej powagi. Natomiast uczony zasiadł z powrotem do pracy, a Hans jął porządkować przyniesione książki.
Tymczasem wieść o tem, co zaszło, śmignęła, niby wiatr przez bibljoteczne sale. Dotarłszy do dozorcy przyległych sal muzealnych, otrzymała już mnóstwo najdwuznaczniejszych objaśnień i dodatków. W końcu jednej z nieskończenie długich galerji stali naprzeciw siebie dwaj uśmiechnięci niezmiennie dostojnicy, rozmawiając i ściskając się serdecznie za ręce. Jeden zapraszał drugiego w odwiedziny tegoż samego dnia, zaraz po nieszporach. Nie wymieniali godziny, gdyż czas nie istniał w tym pałacu, gdzie dni mijają bezgłośnie i spokojnie, jak chmury po niebie. W ciągu rozmowy pochwycili z ust przechodzących kapucynów fragment historji i ponieśli to, niby zarazek choroby dalej, w inne części gmachu. Służący, zajęci w podwórzu stajennem czyszczeniem olbrzymich, złoconych grubo karet galowych, z czasów wielkości papiestwa, opowiadali sobie to na drugi dopiero dzień, ale rzecz przybrała kształty tak skandaliczne, że ci poczciwcy zaręczali, iż w życiu nie usłyszeli równego szkaradzieństwa.
Niebawem wieść dotarła do ogrodów, gdzie papież zażywał w południowej porze zwykłej przejażdżki powozem. Pan tego osiedla piękna, którego bieżące stulecie zmienić nie zdołało, jechał w pojeździe częścią złoconym, częścią lakierowanym na czarno, który miast siedzenia posiadał stojący wolno fotel, oraz taburet. Jego Świętobliwość odziany był w jasno czerwoną, białem futrem bramowaną czapkę, oraz czerwoną, podbitą futrem pelerynę. Od czasu do czasu, gdy powóz przystawał, zwracał się z kilku słowami do siedzącego naprzeciw na taburecie dostojnika, lub też, wyglądając oknem, do oficera wysokiego rodu, który jechał konno po lewej. Historja wczorajszego zdarzenia w jednej z bocznych sal bibljoteki dopędziła już powóz, ale w tak nieprzyzwoitej formie, że dostojnik pozwolił sobie, opowiadając ją, jeno na domyślniki i omówienia. Ale przez to rzecz nabrała jeszcze potworniejszej treści.
Ojciec Święty potrząsnął głową i odmawiał wiary sprawozdawcy. Po chwili spytał, czy nie mógłby dać bliższych wyjaśnień starszy bibljotekarz, który wszedł do wiadomego pokoju.
Niestety nie mogło się to stać, albowiem bibljotekarz wyjechał zeszłego wieczoru na kilka dni, we własnych sprawach.
Chuda twarz Ojca Świętego promieniowała dalej spokojem, który przepajał uśmiech. Przypominał obraz Fiesola, wyobrażający jakiegoś świętego, malowanego jasno na złotem tle. Budzący szacunek biały włos, wymykający się z pod czapki, igrał z wiatrem, a żywe, brunatne oczy połyskały rozumem, sprytem i świadczyły, że starzec ten nietylko przez swe pochodzenie, ale też i zdolności, oraz nieskalane życie osięgnął najwyższy stopień dostojeństwa człowieczego.
Uderzył zlekka dłonią po futrynie okna powozowego, jakby chciał zakończyć rozmowę na dany temat i zawołał tak głośno, że posłyszał nawet stangret.
— Sam tedy rzecz zbadam!
W godzinę potem stanął szambelan przed Hansem, który miał znowu dnia tego służbę w bibljotece i spytał:
— Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Hansem Alienusem?
Hans skłonił się.
— Pozwolę sobie tedy spytać, czy znajduje się może tutaj jeszcze ktoś z pośród trzech osób, które wczoraj... które...
— Nie sądzę! — odparł. — Chociaż prawda! Uczony niemiecki pracuje i dziś także w sąsiednim pokoju.
Weszli obaj.
— Jego Świętobliwość rozkazał mi prosić obu panów, byście raczyli udać się ze mną, w zupełnej ciszy do jego apartamentów.
Niemiec osłupiał.
— To niemożliwe! — bąknął. — Mam szare spodnie i turystyczne trzewiki, a krawatka nie zasłania dobrze na piersiach jegierowskiej koszuli. Jestem człowiekiem pracy, mam plamy z atramentu na mankietach... Chyba jutro... chyba popołudniu!...
— Czyż mam tedy zawiadomić Jego Świętobliwość, że panowie nie chcą spełnić jego życzenia? — spytał szambelan z lekką ironią.
— Nie! O tem niema mowy!... Ale jakże...
w takiem ubraniu... i... w dodatku mam przy sobie woreczek kali chloricum, który muszę gdzieś podziać...
Uczony skubał z zakłopotaniem swe mankiety i strzepywał kurz ze surduta. Gdy jednak spostrzegł, że Hans, który nie miał poplamionych mankietów, idzie za szambelanem, ruszył za nimi z konieczności.
Przez bezlik kurytarzy i schodów doszli nakoniec do sali o niezmiernie wysokim stropie, gdzie stał pod węższą ścianą, zwieńczony tiarą papieską i kluczami piotrowemi złocisty tron. Stąd dostali się przez kilka mniejszych komnat do jasnej logji przedzielonej purpurowemi draperjami. Tutaj minęli dwu sztywnych, jak posągi halabardjerów i zostali przyjęci w mniejszym przedpokoju przez czerwono ubranego lokaja. Szambelan dał im znak, by zaczekali i wrócił dopiero po dobrym kwadransie. Podczas tego czekania dopiero uświadomili sobie całą niezwykłość i dziwaczność tego wydarzenia. Nie tracąc gęstej miny, poklepał Hans lokaja po plecach i spytał, czy nie ma przy sobie tabakierki.
Nie zażywał wprawdzie tabaki, jak wyznał, ale chcąc nabrać uroczystego wyglądu duchownego, radby mieć kilka czarnych okruszków na kamizelce.
Lokaj podał tabakierkę, a uczony wziął też spory niuch, coprawda bez elegancji i gracji młodego abbé!
Szambelan wrócił, poprosił grzecznie, by maszerowali dalej, sam jednak został.
Weszli do małego, niemal pozbawionego mebli pokoju. Stał tu, oparty o konsolę Ojciec Święty, ubrany biało, w czerwonych pantoflach, ze złotym krzyżem na piersi i stukał złoto oprawnym ołówkiem po paznokciu lewej dłoni.
Przyklękli na powitanie, a papież spytał bez śladu surowości w twarzy.
— Co to zaszło właściwie wczoraj w bibljotece?
— Ii... nic! — odparł Hans, tłumiąc wesołość, ale z szacunkiem. — Zabawialiśmy się wraz z dwu innymi, niewinną zgoła grą, by rozprostować trochę członki po pracy. Jeśli Wasza Świętobliwość życzy sobie, to możemy zaraz pokazać jak to było.
— Dobrze, życzę sobie i pozwalam panom wstać.
— Schyl się pan! Schylże się pan! — szepnął Hans uczonemu. — Jeśli pan nie stanie na czworakach, nie potrafię pokazać Jego Świętobliwości, cośmy robili. Niema tu, jak pan widzisz krzesła, nie pozostaje tedy nic innego, jak stanąć na czworakach.
Hans odgiął poły surduta uczonego, podciągnął rękawy, jak wczoraj tamten, a potem palnął go z całej siły w miejsce, które służy mężom nauki współczesnej do polerowania stołków. Niemiec podjechał kilka kroków po śliskiej posadzce mozajkowej, a okulary, spadłszy mu z nosa, zawisły na jednem uchu.
— No... — zawołał Hans — zgadujże pan teraz, kto bił, Hans Alienus, czy Jego Świętobliwość może?
Uczony wyprostował się niezdarnym ruchem, wybałuszył wielkie, żabie oczy i wyciągnął mankiety, ale zobaczywszy plamy, wsunął je coprędzej w rękawy surduta, tak głęboko, że wyjrzała obszewka szarej koszuli jegierowskiej.
— To cała gra? Jakże ją panowie nazywacie? — spytał papież i przystąpiwszy do okna, spojrzał na plac, gdzie tryskały fontanny. W tej chwili przechodził oddział włoskich strzelców, grzmiąc donośny marsz, będący niejako radosnym znakiem triumfu z powodu zwycięstwa kolby karabinowej nad krzyżem. Nie zmieniła się wcale spokojna twarz jego, nie rozwarł ust, tylko drgnęły zlekka zmarszczki otaczające oczy i zamajaczył w nich smutek.
— O ile pamiętam, zwą tę zabawę „Wypędzaniem dewotek z kościoła“ — odparł Hans — ale myśmy ją nazwali wczoraj „Duchem współczesnej epoki“.
— Nie wolno nawet łączyć imienia kościoła z tego rodzaju figlami! — rzekł Ojciec Święty. — Natomiast drugą nazwę uznaję za bardzo trafną. Przytem jednakże radbym, by ów „duch epoki“ nie mącił narazie ciszy i nie przeciwdziałał pracom i zarządzeniom Stolicy Świętej.
Powiedziawszy to, podał papież obu ręce do pocałowania. Były to ręce kapłańskie, inteligentne, i katolickie, o krótko obciętych paznokciach, przybrane w pierścień i haftowane mitenki. Nie uszło uwagi Hansa, podobnie jak i niemieckiego uczonego, że wyraz twarzy papieża stał się teraz łagodniejszy jeszcze i życzliwszy.
Na schodach otoczyli ich młodsi i starsi urzędnicy i dowiedziawszy się o pomyślnym przebiegu sprawy, winszowali bez końca. Mówili, że wiedzą, iż Ojciec Święty lubi swobodne zachowanie się i prorokowali Hansowi szybką karjerę. Miał widać we wszystkiem szczęście. Czemużby nie wstąpił odrazu do Kościoła? Któż może zaręczyć, że u schyłku życia nie będzie miał na palcu tegożsamego pierścienia papieskiego, który dziś na ręce Jego Świętobliwości całował? Może też w dalekiej przyszłości zapłonie wieczysta lampa u grobu świętego Alienusa, patrona sztuk pięknych i sielskiej szczęśliwości?
Uczony kroczył jak słoń, wyłupiwszy oczy, z rękami w kieszeniach spodni i wyciągniętą szyją. Schodząc po schodach, spozierał ponad okulary i napychał je od czasu do czasu palcem na nos. Dotarłszy na miejsce, wyszedł bez słowa, ogarnięty głuchym gniewem.
Hans Alienus uśmiechał się w zadumie, słuchając tych wszystkich, napoły żartobliwych, napoły poważnych gratulacyj. Wkońcu zobaczył wśród obecnych gadatliwego kapłana, z którym przed kilku dniami, po uroczystości rozmawiał. Wiedział już, że jest to spowiednik rodziny Almerinich i że nazywa się Paviani, toteż podszedł i pozdrowił go.
— Los mnie popsuł! — rzekł mu, gdy razem zstępowali ze schodów. — Nawykłem tak dalece sam jeden sobą władać, że odczuwam słowo „zabraniam“, wyrzeczone przez starszego bibljotekarza, jako obrazę. Uświadomiłem sobie nagle, że muszę wnieść prośbę o dymisję i wycofać się.
— Nie nadajesz się pan do urzędu — odparł pater Paviani, — musisz pan zostać jeno sobą, Hansem Alienusem, co zresztą zabiera dużo czasu i mieści w sobie wielką odpowiedzialność.
Na tem rozeszli się.
Gdy się Hans znalazł u siebie, nic w nim nie zdradzało, że zdolny jest do wesołego figla. Był przeciwnie smutny i zadumany.
Pustelnicze jego mieszkanie była to, zewnętrznie biorąc, buda najemna na odludziu, pośród niezabudowanych placów stojąca. Kilka miała jeno stancyjek, a dwie były pomalowane na jasno błękitno.
W większym pokoju stał pośrodku, na macie, stół i krzesło. Nie było pozatem nic a nic, gdyż chciał, jak filozof kinejski, posiadać swobodę zwinięcia każdej chwili swego namiotu. Na stole leżały papiery, oraz karta wykopalisk Schliemanna pod Hlissarlikiem.
U drzwi wchodowych, po lewej, widniał na prostym, brunatno pomalowanym słupie odlew gipsowy Zeusa z Otricoli. Wisząca półka zawierała proste urny gliniane, znalezione w ziemi, a na gołej podłodze, wzdłuż czterech pustych ścian, leżały rzędem setki książek grzbietami do góry. Małe drzwi boczne wiodły do kuchni, gdzie królował niepodzielnie służący jego, Giuseppe. Słońce wpadało przez okna, a wszystko razem, był to on sam, Hans Alienus, w postaci izby.
Przyległa sypialnia nie miała również dużo mebli. Pośrodku widniało łóżko, na dywanie perskim stojące, okryte aż do stropu sięgającą siatką przeciw moskitom. W kącie stał na rzeźbionym trójnogu gliniany dzban na wodę, zaś na ścianie wisiało coś, niby katolicka lampa wieczysta z rubinowego szkła, ujęta w srebro. Służyła mu za lampkę nocną.
Zaraz po wejściu zdjął kaftan, a wdział krótką koszulkę z rudego sukna. Wyłożony kołnierz związał sznurem srebrnym o wielkich pomponach, zaś na głowę wdział szpiczastą, jedwabną czapkę z czerwonym, sterczącym pomponem. Potem otwarł wszystkie okna, by mu światło padało prosto w oczy, usiadł przy stole i jął przerzucać kartki zapisków, dotyczących muzyki przedchrześcijańskiej.
Zaczął zbierać materjał dla własnej jeno przyjemności, ale poszukując źródeł, natrafiał na coraz to starsze. Każdy instrument zdawał się posiadać własne drzewo genealogiczne, tak że po paru tygodniach siedział wkopany w robotę. Nie był z tego zadowolony. Nie chciał zostać uczonym, ani dyletantem. Chciał wędrować po zielonych roztoczach życia, leniwy i zdrowy.
Umaczał pióro, ale zaraz je położył i skoczył z krzesła. Nie mógł usiedzieć nigdy długo na tymsamym stołku. Mówił zawsze i czytał chodząc, a przystawał i pochylał się nad stołem tylko, mając coś zanotować. Gdy w nocy nie mógł usnąć, wstawał, chodził tam i z powrotem, a nawet podczas ubierania chodził szybko.
Odłożywszy pióro, pochodził chwilę, czytając książkę, ale niedługo postawił ją w rzędzie właściwym pod ścianą, bardziej jeszcze niż przedtem niezadowolony.
— Chwila bieżąca skusiła mnie zdradliwie do tej całej mądrości książkowej! — pomyślał. — Dałem się uwieść ciekawości i teraz nie mogę wszystkiego odsunąć poprostu na bok.
Wstał i zawołał Giuseppa. Ale głos jego miał brzmienie przykre, podniecone. Zauważył to zaraz i powtórzył wołanie tonem życzliwym, przyjacielskim, pytając, czy Giuseppe ma czas przyjść do niego na chwilę. W domu jego nie mogło paść szorstkie słowo, niezadowolenie nie śmiało zeszpecić jego rysów.
Zjawił się Giuseppe z zasmolonemi rękami. Miał białą cerę, czarne wąsy i był otyły, tak że przypominał zupełnie tenora włoskiego teatru prowincjonalnego. Ubrany w jedwabny, czarny kaftan, miał na głowie białą, szpiczastą czapkę, a więc strój oficjalny dworu Alienusów. Mimo niezaprzeczalnego przywiązania do swego ustępliwego, niemal pokornego pana, nie krępował się wcale i dumając o wczorajszej bijatyce w winiarni, stanął pośrodku pokoju, z ramionami teatralnie podniesionemi.
— Drogi Giuseppe, — rzekł Hans — bądź tak dobry i przynieś mi wieczerzę, bym mógł wyjść o zachodzie słońca. Nie mogę usiedzieć w domu! Nie wiem, doprawdy, co się ze mną dzieje...
Giuseppe rozpostarł obrus na dywanie, a Hans siadł, skrzyżowawszy nogi, i spożył skromny posiłek.
Pił, miast wina, mleko i jadł mało, a Giuseppe zabrał rychło resztki i wyszedł.
Kataryniarz jął wygrywać pod oknem, a chrypliwe akordy rozedrgały, niby wibrujące kryształy szklannego świecznika, duszę Hansa. Dziki marsz jakiś wydał mu się snopem jaskrawych barw. Potem zabrzmiał sentymentalny utwór Verdiego, a Hans opadł na krzesło miękkim, kobiecym ruchem.
Byłaż to równowaga? Otworzył książkę i spróbował czytać. Oczy biegły po wierszach, ale myśli polatały gdzieindziej. Wkońcu wstał i ruszył w stronę Piazza Navona. Szczęście jego biegło przodem i skłoniło Giggję do wyjścia z domu właśnie, gdy nadchodził. Miała w ręku modlitewnik. Pewny był niemal, że ją napotka. Mrok już zapadał.
Zakłopotali się oboje, a Giggja powiedziała żywo:
— Chciałam pójść na chwilę do Św. Agnieszki, gdzie obie z Eleną chodzimy zawsze o tej porze, ale ona ma dużo dziś roboty.
— Czy chcesz się spowiadać? Wyspowiadaj się lepiej przedemną!
— Zawsze stroisz żarty! — odparła z tak poważnym, niemal smutnym błyskiem w oczach, jakiego u niej nie widział jeszcze. — To nuży w końcu. Zresztą nie mam zamiaru spowiadać się.
Wszedł za nią po schodach i pomógł odchylić ciężką zasłonę skórzaną, kryjącą drzwi.
— Dobranoc! — powiedział krótko.
— Nie chcesz wejść?
— W cóżby się obróciła modlitwa, gdybym znów zaczął stroić żarty!
Przekroczyła próg, on zaś trzymał jeszcze zasłonę. Obejrzała się, uniosła czarny welon słoniący jej oczy, który opadł zaraz, ale spostrzegł, że płakała.
— Grają w kościele! — powiedziała.
— Odpowiedz mi na jedno! — rzekł Hans. — Czy uznasz za żart, jeśli powiem, że równie silnie pragnę spotykać cię jaknajczęściej, jak teraz, nie być zmuszonym do odejścia po owem: dobranoc?
Potrząsnęła głową i z dziecięcą szczerością podała mu rękę, którą ujął w dłoń, z wahaniem i serdecznie zarazem. Mimo, że welon opadł znowu na jej twarz, dostrzegł dwie wielkie łzy, spływające po policzkach.
— Giggjo! — powiedział. — Widzę, że z wyjątkiem rzadkim sposobności nie będziemy się mogli widywać sam na sam.
— Jakżeby to uczynić? Ni ja, ni Elena nie wychodzimy same nigdzie, z wyjątkiem do Św. Agnieszki! — potem dodała z uśmiechem: — Jest tedy widocznie powód tej baczności!
Przekroczył za nią próg, skórzana zasłona opadła za nimi i znaleźli się w ciemnym przedsionku. Przed sobą mieli drugą zasłonę skórzaną. Pomiędzy filarem bocznym, a rąbkiem tej zasłony była szpara, przez którą padała żółta jaskrawizna płonących świec woskowych. Rozbrzmiewały też akordy organów i śpiew na chórze, z każdą chwilą potężniejąc i zstępując niejako, stopień po stopniu w coraz głębsze kazamaty podziemne.
Puścił jej rękę i dotknął ramienia, ona zaś załkała i gestem porywczym zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Całuję cię w domu Madonny! — szepnęła przez łzy. — Niech nas ukarze, jeśliby któreś nie dochowało wierności!
Ucałowali się kilka razy przez welon, który okrywał jej twarzyczkę, chłodną od wieczornego wiatru.
Czuli, że lada moment może ich ktoś zobaczyć, toteż odstąpili od siebie w momencie, gdy czyjaś ręka zamajaczyła w szczelinie celem uchylenia zasłony, i weszli do kościoła jarzącego się od blasku niezliczonych świec.
Przeżegnawszy się wodą święconą, stanęła Giggja, przy jednym z bocznych ołtarzy i dobyła z kieszeni zielone pudełko, z prostym, żelaznym pierścionkiem.
— Będąc dzieckiem, dostałam go od pewnego księdza na bierzmowanie! — szepnęła ocierając raz poraz, pod welonem oczy. — Jest to, jak mówił, starorzymski zabytek. Sam go znalazł, do połowy wciśnięty w bryłę ołowiu. Przypatrzże się. Po jednej stronie widać czarną rękę z metalu, czy czegoś, po drugiej — rękę żółtawą. Czy przyjmież go tu, przed ołtarzem, na pamiątkę ode mnie, od dziewczyny, która nie ma prócz tego nic do darowania? Już od przedwczoraj noszę go przy sobie z zamiarem dania tobie. Weźże go tedy tu, przed oblicznością Madonny.
Wziął pierścionek ostrożnie, by nikt nie dostrzegł i włożył na gruby palec, bo na wszystkie inne był za wielki.
— Usiądź tu, na cokole filara, z rękami, jak zawsze złożonemi na kapeluszu — szepnęła, — bym cię widziała, modląc się na chórze. Weź także to pudełko, bo może zechcesz go kiedyś zdjąć.
Siadł, gdzie poleciła, oparty o filar i jął słuchać akordów, co podobne do głuchego warkotu bębnów, pogrzebnego pochodu, towarzyszyły łacińskiemu tekstowi psalmu: Grzech, popełniony w chwili słabości, rodzi owoce nawet wtedy, kiedy ciało twoje w objęciach śmierci spoczywa, a w okół trumny gaśnie świeca po świecy.