Harakiri
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Harakiri |
Pochodzenie | Szkarłatny kwiat kamelji |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
„Szabla jest duszą samuraja.“
Tak mówił niegdyś sławny Szogun Jejas w „Testamencie Gongensamy“, a słowa jego pamiętał młody, waleczny kapitan Taki Zenzaburo, gdy pozostał nareszcie sam w dużej sali, oddzielonej od głównej nawy świątyni ciężką haftowaną złotem kotarą jedwabną. Obejrzał całą salę uważnie, podniósł nawet oczy ku sklepieniu i dopiero wtedy na twarzy oficera odmalowało się zadowolenie i spokój.
Podłoga była zasłana nowemi, białemi „totami“ z ryżowej słomy, na ścianach, pomiędzy oknami wisiały długie i szerokie pasma białej tkaniny i takież wstęgi gęstą siecią prawie całkowicie zasłaniały sklepienie sali. Na oknach stały wazony z czerwonej, gładkiej laki, a w nich duże bukiety z gałęzi żałobnych cyprysów. Dwa proste drewniane świeczniki umieszczono po kątach północnej ściany.
Taki Zenzaburo nigdzie nie spostrzegł przygotowanego posłania i znowu się uśmiechnął i szepnął:
— Konniczi... jarosi! Dziś... dobrze!
Przeszedł się po sali i klasnął w dłonie. Kotara natychmiast się uchyliła i oficer w pełnem uzbrojeniu wszedł i z uprzejmym ukłonem zapytał:
— Czego sobie życzy, szlachetny samuraj? Mój władca — książę Hiogo polecił mi spełniać wszystkie życzenia dostojnego więźnia...
Zenzaburo skinął głową i rzekł:
— Proszę przynieść mi moją „too“[1] i przepisy harakiri.
Po tych słowach zaczął chodzić wzdłuż sali, oficer zaś, skłoniwszy się raz jeszcze, wyszedł.
Taki Zenzaburo jął przypominać sobie, co zaszło w tych ostatnich dniach. Odtworzył wszystko w swojej pamięci z zupełną dokładnością.
— Mikado walczył z Szogunem — nie nasza rycerska rzecz mieszać się w ich sprawy! Powinniśmy słuchać rozkazu. Naszym wodzem jest Szogun. On to kazał mi napaść na dzielnicę cudzoziemską w Kobe, ponieważ, jak powiadają ludzie, cudzoziemcy podbudzili Mikada do wojny z Szogunem, aby bezkarnie mogli wedrzeć się do Daj-Nippon. Spełnił rozkaz wodza, ale dajmio Hiogo, obrońca Mikada, kazał schwytać Zenzaburo i stawić go przed sądem dajmio. Został skazany na śmierć. Wtedy złożył na ręce sędziów prośbę o pozwolenie odebrania sobie życia podług odwiecznego rycerskiego zwyczaju — harakiri. Mikado zgodził się i zaraz potem Taki Zenzaburo został odprowadzony do świątyni Ikuta.
Z oględzin sali wywnioskował, że pobyt jego tu nie przeciągnie się do wschodu słońca. Do wieczora pozostawało jeszcze kilka godzin.
Kapitan usiadł na poduszce przed małym stolikiem z pliką cienkiej bibuły i przyrządami do pisania. Wziąwszy pendzelek, szybko napisał list i znowu klasnął w dłonie. Wszedł inny oficer, powtórzył to samo, co oznajmił jego poprzednik, a, usłyszawszy, że więzień prosi o wysłanie listu, wziął kopertę i wyszedł.
Zenzaburo, oparłszy się łokciem o posadzkę, spojrzał w okno. Ujrzał turkusowe, pogodne niebo bez żadnej chmurki; w oddali, na horyzoncie, niby wygięty grzbiet węża, ciągnął się łańcuch pokrytych lasem pagórków. Nad niemi wznosił się szczyt wysokiej góry.
— To — Maja-San! — westchnął kapitan. Przypomniał sobie, jak niedawno wspinał się na ten szczyt wraz z Kinsuke Izono i jego siostrą. Widział przed sobą barwne kimono małej, figlarnej musme, jej drobne stopki i pałające oczka, patrzące na niego. Odpoczywali w świątyni księżyca, gdzie stały starożytne posągi bogów i cicho, bez szmeru sunęły białe postacie mnichów, poważnych i skupionych.
Tu, przed świątynią, siedząc pod drzewami, przez które przebijały się promienie księżyca, patrzyli na lśniące w jego blaskach morze. Wtedy wyrwały się kapitanowi słowa miłości i wyznań, a musme odpowiedziała cichem westchnieniem i główkę oparła mu na ramieniu.
— Wszystko to już minęło... na zawsze, — pomyślał Zenzaburo, — nie warto myśleć o tem!
Znowu zaczął oglądać salę. Wiedział, że za kotarą mieści się nawa świątyni, ze złoconym ołtarzem i posągiem Buddy z zielonego bronzu.
— Świątynię Ikuta — przypomniał sobie kapitan — zbudowała waleczna cesarzowa Dżingo, która na czele wojsk walczyła w zbroi złotej z Koreańczykami. Opiekunką cesarzowej była mądra bogini Waka-Hirumeno-Mikoto i ona to dała jej zwycięstwo... Dawno to było...
Wszedł oficer i podał mu szablę i książkę w białej oprawne z samotnym, czarnym na niej hieroglifem. Zenzaburo wskazał oficerowi na wolną poduszkę i ten natychmiast usiadł.
Kapitan oglądał z tkliwością ostrą klingę i rękojeść z jaszczura, ze złotemi skówkami. Po chwili, zwracając się do oficera, rzekł:
— Bojowy towarzyszu! Oddaję w ręce twoje tę szlachetną broń. Mój sławny przodek przed sześciu stuleciami znalazł ten miecz w pniu hinoku, rozłupanego przez piorun. Od tej chwili błysk tej stali widziały różne kraje i morza, a nigdy z rąk naszego rodu nie wychodziła. Oddaj ją Teibi Zenzaburo, memu młodszemu bratu, wraz z obietnicą moją, że do ostatniego tchnienia nie splamię honoru rodu i honoru kasty rycerskiej. Powiedziałem!
— Spełnię coś powiedział, szlachetny samuraju! — odparł oficer i odszedł, unosząc szablę, opartą na obu rękach, wyciągniętych przed siebie. Kapitan odprowadzał go wzrokiem, aż zniknął za kotarą. Wtedy zaczął przerzucać kartki książki. Znał ją, jak ustawę wojskową, jak alfabet; czytał ją już setki razy. Był to opis, historja i etykieta harakiri.
Już skończył czytanie, gdy stojący na warcie oficer zameldował przyjście „szlachetnego Sziro Sziba“. Po chwili kotara się uchyliła i wszedł wysoki, barczysty mężczyzna w drogiem, jedwabnem kimonie. Zatrzymał się przy wejściu i pokłon złożył do ziemi.
Długo trwała ceremonja powitania, aż nareszcie kapitan odezwał się:
— Sziro Sziba! Jesteśmy z pokrewnych rodów tego samego klanu. Ojcowie nasi razem chodzili na wojnę i przyjaźń na mieczach i ogniu przysięgli. Pisałem do ciebie, gdyż chcę cię prosić o ostatnią przysługę, przyjacielu.
— Jestem na twoje usługi, Taki! — zawołał, kłaniając się, gość.
— Zapraszam cię na kaiszaku![2] — ciągnął kapitan. — Wiem, że twoja szabla jednem cięciem odwala kark koński ze łbem, więc spokojny jestem, że zetniesz mnie prędzej, niż świadkowie zdążą zmrużyć powieki. Jestem spokojny o to! Proszę cię więc nie o szybkie ścięcie, lecz o to, byś pozwolił mi zdążyć zadać samemu sobie śmiertelny, a zgodny z tradycją cios.
— Taki Zenzaburo... — zaczął Sziba, lecz kapitan przerwał mu słowami:
— Nie sprzeciwiaj się prośbie tego, który dziś jeszcze stanie w otoczeniu cieniów, Sziro, a pamiętaj, że nie drgnę, nie ulęknę się, nie zblednę nawet i hańby i wstydu rodowi, klanowi i kaście samurajów nie przyniosę!
— Wiem, — szepnął gość. — Zgadzam się być twoim kaiszaku...
— Arigato! Dziękuję! — zawołał ucieszony kapitan. — Niech widzą te kruki cudzoziemskie, jak umiera samuraj!
— Wezmę miecz sławnego Goto Arida, który walczył ramię w ramię z wielkim Joritomą! — rzekł Sziro Sziba.
— Arigato! — powtórzył Taki Zenzaburo i pochylił się przed gościem do ziemi, dając mu tem znak do odejścia. — Bądź gotów każdej chwili!...
Kapitan znowu pozostał w samotności. Nadsłuchiwać zaczął i do uszu jego doszły ze świątyni odgłosy piły, stuk młotka i kroki kilku ludzi.
— Tak! niezawodnie, dziś... — pomyślał i wzrok utkwił w błękit nieba.
Już zmierzch zapadać zaczął i Zenzaburo w jakiemś rozmarzeniu śledził złocisto-szkarłatne pasma ostatnich promieni zachodzącego słońca. Czerwone błyski nagle się zapalały na załamaniach gzymsów pod rzeźbionym sufitem i na ostrych krawędziach kolumn. Z zadumy wyprowadziło go głośne stąpanie całego tłumu ludzi. Odsunięto kotarę i do sali wszedł książę Hiogo w otoczeniu uzbrojonych samurajów. Kapitan Zenzaburo powstał i złożył księciu niski pokłon. Dajmio pochylił głowę z uszanowaniem, rycerze zaś przyklękli, na znak powitania kładąc ręce na efezach mieczy.
— Przyszedłem, — rzekł dajmio Hiogo, — aby się dowiedzieć o życzeniach szlachetnego samuraja, którego z wielką radością podejmuję w świątyni Ikuta, stojącej na mojej ziemi.
Taki Zenzaburo schylił się w niskim ukłonie i odpowiedział cichym, wzruszonym głosem:
— Jaśnie panie! Składam podziękowanie możnemu księciu za jego uprzejmość, lecz nie mam żadnych życzeń. Jestem księciu wielce wdzięczny za łaski, jakie mi wyświadcza od chwili, kiedy zostałem oddany w jego ręce. Proszę, żeby książę raczył wyrazić mój głęboki szacunek i ubóstwianie naszemu władcy — Mikado i wdzięczność szlachcie swego klanu za tak łaskawe ze mną obejście.
— Czy szlachetny samuraj poczynił wszelkie zarządzenia? — zapytał mistrz ceremonji.
— Moja „too“ jest już w ręku mego brata — Teibi, który potrafi utrzymać ją w rodzie naszym. Mój „kaiszaku“ — samuraj Sziro Sziba jest w pogotowiu i czeka na rozkaz twój, możny panie.
Zenzaburo skłonił się i usiadł, sztywny i poważny. Od tej chwili przysługiwało mu prawo wypowiedzenia zaledwie kilku słów, wymaganych przez etykietę.
Dajmio i jego rycerze złożyli przed nim, jak przed jakimś władcą, pełne uszanowania ukłony i odeszli. Zenzaburo pozostawał nieruchomy, zapatrzony w nieznany świat, widzialny już dla jego oczu. Nie zwracał uwagi na przesuwających się po sali ludzi, którzy zapalili świeczniki, krwawe błyski i chybkie cienie rzucające w mrok obszernej sali, zaściełali podłogę nowemi totami, śledząc, aby pomiędzy ich brzegami nie pozostawało niepokrytej posadzki; wrzucali do kadzielnicy wonną smołę i płatki kwiatów.
Siedział kapitan Zenzaburo, jak posąg, nic nie widząc i nie słysząc, chociaż wokoło zaczął się wielki ruch. Ustawiano właśnie drewnianą, z nowego, białego drzewa wannę i zaczęto rozpalać piecyk. Dym podnosił się długą smugą i snuł się pod sklepieniem sali, wychodząc przez niewidzialne w ciemności okno. Kapitan nie poruszył się nawet, gdy postawiono przed nim stolik z owiniętem w białą bibułę kimono i długi, miękki ręcznik.
Dopiero, gdy zupełna cisza zapanowała w sali i w świątyni, Taki Zenzaburo obudził się z odrętwienia. Wtedy wstał, obejrzał wszystkie zmiany, zaszłe wokoło niego, odchylił kotarę i zobaczył wnętrze świątyni, ledwie oświecone kilku olejnemi lampkami, zwisającemi z sufitu. Pośrodku przed ołtarzem urządzono niewysokie wzniesienie, zasłane szkarłatnem suknem. Na posadzce zaś ułożono szerokie pasmo białej tkaniny aż do wzniesienia, na którem miał zakończyć swoje życie on — kapitan Zenzaburo. Była to ostatnia droga, prowadząca do Nirwany, do krainy błogich cieniów. Kapitan zasunął kotarę, szybko się rozebrał i wszedł do wanny. Później przebrał się w przyniesione kimono, starannie się uczesał i usiadł, o niczem więcej nie myśląc.
Zostawało około godziny do północy, gdy w świątyni rozległy się kroki i głosy ludzi. Błysnęły na chwilę oczy kapitana, lecz natychmiast zgasły, przykryte powiekami...
Kotara zaczęła się powoli rozsuwać i odkryła wnętrze świątyni mądrej bogini Waka-Hirumeno-Mikoto.
Taki Zenzaburo ujrzał cztery wysokie świeczniki, stojące przy rogach wzniesienia i czternaście siedzących postaci o kilka kroków od niego, twarzami do ołtarza. Na progu stanął kaiszaku i zgiął się w pokłonie do ziemi. Kapitan powstał. Sziro Sziba obejrzał go od stóp do głowy, sprawdził, czy Zenzaburo zdjął obuwie, poprawił mu składki kimona i węzeł wzorzystego pasa, odstąpił parę kroków, złożył ukłon i znowu stanął na progu.
Taki Zenzaburo na jedną chwilę przymknął oczy, jakgdyby skupiając myśl, lecz natychmiast ruszył naprzód. Gdy przestąpił próg świątyni spostrzegł trzech znajomych oficerów, stojących tuż przy wejściu do sali.
Zenzaburo z wysoko podniesioną głową powolnym krokiem sunął „białą ścieżką śmierci“ w stronę świadków, zatrzymał się przed przedstawicielami klanu i złożył im niski pokłon; zwróciwszy się potem do siedmiu cudzoziemców, skłonił się przed nimi.
Świadkowie odpowiedzieli mu pełnemi uszanowania pokłonami; wtedy kapitan wstąpił powolnym, lecz pewnym krokiem na wzniesienie, przyklęknął dwa razy przed ołtarzem, poczem usiadł plecami do niego, podwinąwszy pod siebie nogi.
Zapanowało chwilowe milczenie.
Taki Zenzaburo pomyślał:
— Ile staj odbiegłby mój kary koń przez czas, który upłynie do mojej śmierci?...
Jeden z oficerów w tej chwili zbliżył się do kapitana i na małej tacy z czerwonej laki podał mu małe zawiniątko w białej bibule.
Kapitan odwinął papier i ujrzał „wakinaszi“, krótki sztylet, ostry, połyskujący. Oficer z pokłonem odszedł. Wtedy drugi oficer podszedł do stojącego na lewo od kapitana „kaiszaku“ i podał mu miecz.
Taki Zenzaburo podniósł sztylet obu rękami do wysokości twarzy i złożył broń na swoich kolanach. Spojrzał do góry, spostrzegł błyski na złoceniu zwisających z pułapu lamp i kadzielnic, zgiął się w ukłonie na chwilę i twardym głosem rzekł:
— Ja, kapitan wojsk Szoguna, — Taki z rodu samurajów Zenzaburo, dałem rozkaz bombardowania cudzoziemskiej dzielnicy Kobe. Sąd uznał to za zbrodnię, która zniewala mnie do przerwania pasma mego życia za pomocą harakiri tu, w świątyni Ikuta, poświęconej bogini mądrości. Proszę szlachetnych rycerzy mego klanu i dostojnych cudzoziemców, aby raczyli zrobić mi zaszczyt być świadkami tej ceremonji!
To były ostatnie słowa samuraja Zenzaburo.
Teraz kraina cieni, tajemnicza Nirwana zbliżała się ku niemu. Samuraj jeszcze raz pochylił się w ukłonie, spuścił z ramion i piersi kimono, obnażył swe muskularne ciało do pasa i podłożył szerokie rękawy szat pod nogi w ten sposób, aby, podług rycerskiego zwyczaju, upaść twarzą naprzód.
Ujął w ręce sztylet i przyjrzał mu się bacznie.
Trwało to zaledwie oka mgnienie, ale i tego było dość, aby przed oczami Taki Zenzaburo przemknęły obrazy z bitwy około Kioto i Kamakury, ciemne ściany świątyni księżyca, wzruszona twarzyczka małej musme, siostry Kinsuke Izono, pełne rozpaczy oczy matki samuraja i jeszcze coś, czego uprzytomnić sobie nie miał już czasu.
Jednem pchnięciem wbił sobie sztylet w brzuch, przesunął stal powoli od lewego boku ku prawemu, obrócił klingę w ranie i wyjął sztylet, jednocześnie pochylając się naprzód i wyciągając szyję.
Zamigotała w półmroku w straszliwym zamachu długa „too“ Sziro Sziba, spadła nadół, jak piorun; rozległ się głuchy łoskot toczącej się z wzniesienia głowy i padającego ciała.
Jeden z oficerów podbiegł, uniósł do góry, schwyciwszy za kosmyk włosów, głowę samuraja i podał ją kaiszaku. Ten oparł ją na rękojeści swego miecza i powolnym krokiem przeszedł przed siedzącymi świadkami, mówiąc:
— To jest głowa samuraja Taki Zenzaburo!...
Japończycy i cudzoziemcy powstali, i po wzajemnych ukłonach odeszli. Ceremonja była skończona. Odszedł wierny kaiszaku Sziro Sziba i oficerowie, pomagający mu.
W świątyni na szkarłatnym kobiercu, zalanym gorącą, szlachetną krwią, pozostało nieruchome ciało i leżąca obok na plice białej bibuły głowa tego, który przed kilku minutami był walecznym, kochającym ojczyznę i naród kapitanem Taki Zenzaburo.
O północy bonza bez szmeru otworzył wejście do świątyni Ikuta i zniknął.
Wtedy do świątyni wślizgnęły się dwie niewieście postacie. Na klęczkach podpełzły do złowrogiego miejsca dumnej kaźni i, pochyliwszy się, coś szeptać zaczęły, zginać się w pokłonach do ziemi, ręce do Waka-Hirumeno-Mikoto wyciągać i łkać, łkać, łkać... aż do świtu...
Kogo kryły ciemne, szerokie płaszcze, nasunięte na głowy i zasłaniające twarze?
Może to były płatne pogrzebowe płaczki, które czekały, aż samuraje zabiorą ciało swego bojowego towarzysza i zaniosą za miasto, gdzie go spalą z honorami, jakie należą się rycerzowi?
A może... A może jedna z nich była matką samuraja, zrozpaczoną i zarazem dumną ze swego syna, który nie drgnął przed obliczem śmierci, a druga — małą, wiotką musme, co nie zapomni nigdy nocy księżycowej w objęciach samuraja w gaju świątyni na schyłkach Mai-San?...