Hetmani/6 listopada
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hetmani |
Rozdział | 6 listopada |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Brałem wczoraj udział w wielkim pochodzie narodowym z całą prawie naszą partją.
Rajkowski szedł sztywny i niemy, ale blady od silnego wzruszenia; Wiśniakowski beczał, jak bóbr; młodzież nasza trzymała kordony razem z narodowcami, jakby z nimi kolegowała od lat w jednej szkole. Coś większego od haseł partyjnych, coś większego od nas samych prowadziło te pułki uroczyste, ten nadzwyczajny ordynek palących się serc, ten naród.
Już się był połączył biedny komunik ludowy z krwawej Woli z główną siłą pochodu pod pomnikiem Mickiewicza; już rzeka ludu pod sztandarowemi orłami ruszyć miała dalej w kierunku do Kopernika, gdy mi przyszła myśl wyprzedzenia pochodu i zajrzenia do hotelu Bristol.
Myśl zdrożna, czy zbawcza? — nie wiem. Los mnie poniósł.
Zastałem u Heli Tomiłowa — drugi już raz tam go zastaję — i wicekonsula niemieckiego. Wszyscy troje stali na balkonie pierwszego piętra przybranym dywanami i wstęgami, jak cały hotel. Rozmawiali po niemiecku — i Tomiłow bąka tym językiem. Wystrojony jakiś, uczesany, z lewą ręką na czarnym temblaku.
— A! to bardzo uprzejmie, że pan sobie o mnie przypomniał! — zawołała Hela tonem wielkiej damy, którego z różnych powodów w jej ustach nie znoszę.
I patrzyliśmy na pochód, już znowu płynący. Przyznam, że chowałem się za plecy innych, bo pokazać się na balkonie, w tem towarzystwie, wydało mi się naraz gorzej, niż niestosownem. Stałem jednak przygwożdżony do miejsca przez komplikację wrażeń, której nie będę opisywał. Skronie i gardło i serce czułem w kleszczach jakiejś zakazanej emocji.
Mijały pod nami chorągwie polskie i lała się pieśń, aż paląca mi twarz.
— Szkoda, że niema muzyki na czele — rzekła Hela.
— Bezwątpienia — potwierdził Niemiec — muzyka wojskowa dodałaby tonu.
— Djaków by im naszych dodać! — ruszył konceptem Tomiłow.
— C’est chic, cependant — odezwała się znowu Hela po francusku, zapewne dla mnie.
Stałem tam jeszcze, nie widząc już prawie nic, tylko ciemny przewał ludu, poplamiony jasnemi sztandarami, słysząc bardziej młotki krwi w skroniach, niż śpiewy i słowa.
Przyszła znowu Heli do głowy stosowna uwaga:
— Grzeje to, ale nie pachnie...
Od tłumu buchało rzeczywiście gorąco.
— Panie Sworski, proszę mi przynieść flakon z solam i angielskiemi.
Spojrzałem na nią obłędnie i nie ruszyłem się z miejsca.
— Co panu jest? — — taki rozgrzany? — — Panie Tomiłow! flakonik mały, pękaty, zielony... stoi przy mojem łóżku w sypialni.
Tomiłow wykonał polecenie — i zaczęło się wdychanie soli angielskich, potem poczęstunek niemi gości. Tomiłow pociągnął nosem nie na żarty, aż odskoczył.
— Tfu, czort! — zawołał po rosyjsku.
Hela parsknęła śmiechem.
— Jak to pan powiedział?! proszę powtórzyć — no, proszę — —
Zwróciła się do nas:
— Wasz bohater ostatnich dni lepiej znosi zapach krwi, niż soli angielskich.
Zacząłem się żegnać z towarzystwem. Ale Hela, nawykła do mego posłuszeństwa, kazała mi poprostu zostać jeszcze. Gdym powtórzył ukłon pożegnania, rzekła przymilniej:
— Ależ, mój przyjacielu, trzeba nam pokazać przynajmniej ludzi wybitnych w tym tłumie — my tu przecie obcy wszyscy troje.
Ten argument zatrzymał mnie jeszcze. Wskazałem kilku znajomych, głównie tych, którzy nieśli sztandary, lub szli w bezpośredniem ich pobliżu, bo innych trudno było wyróżnić w zwartym tłumie.
— A to kto, tych dwoje wysokich? widzi pan? — — — taki piękny stary w płaszczu, pod rękę z młodą, z córką? — —
Niepodobna ich było nie zauważyć, szli bowiem trochę przed pierwszym szeregiem rozpoczynającego się nowego oddziału, tuż przy tęgim chorążym w chłopskiej sukmanie. I ja już dawniej patrzyłem na tę parę, porażony nadspodziewanym widokiem.
— Nie wiem — odrzekłem.
Wiedziałem już niezawodnie: pan Wojciech Piast szedł z panną Zofją Czadowską. Ona ubrana jasno — widocznie zrzuciła na dziś swą upartą żałobę — ze wstążkami barw narodowych przy staniku; on bez żadnych oznak niezwykłych, zawsze w swym szarym płaszczu; za legitymację dostojeństwa starczyła mu jego głowa siwego orła. Ale stąpał ciężej dzisiaj, krokiem bardziej zmęczonym, niż tamtej nocy, gdym go ujrzał aresztowanego — i zdawał się nawet opierać na ramieniu panny Zofji, która spoglądała na niego od czasu do czasu, żarliwie i dumnie, jakby przejęta swą funkcją wspierania osoby czcigodnej i umiłowanej.
Błyskały mi szybkie myśli przez mózg: więc on jest tutaj i wolny? — więc ci dwoje znają się dobrze? — — a mnie ani on nie zawiadomił, ani ona nie powiedziała...
Wtem odezwał się Tomiłow do mnie:
— To przecie panna Czadowska z waszego biura?
— A może być — odpowiedziałem.
Hela utkwiła we mnie oczy błyszczące, które wymagały natychmiastowej odpowiedzi.
— Ubrała się inaczej... nie poznałem odrazu...
— A ten pan przy niej to jakiś stary adorator?... lord-płatnik? — dodała jadowicie.
Tym razem pożegnałem się na dobre.
— Poczekaj pan, mam coś do powiedzenia.
I zostawiając gości na balkonie, poszła za mną pani baronowa w głąb salonu.
— Odchodzisz? Idziesz za nimi?!
— Tak jest.
— Pamiętaj, że możesz tu nie wrócić!
Milczałem z zaciętemi zębami. Hela popatrzyła na mnie okrutnie, potem uważnie i rzekła nie tak silnie:
— Jeżeli mi dzisiaj wieczorem tego wszystkiego nie wytłumaczysz, to jesteś... jesteś...
Przerwałem:
— Co tu tłumaczyć? Wiesz dobrze, że obowiązkiem moim być tam, na ulicy.
— Twoim obowiązkiem jestem ja — rozumiesz?
— Rozumiem, co mówisz, ale wiem, co wiem.
I wyszedłem.
Wmieszałem się do pochodu z jedną już tylko chęcią odszukania tej pary, którą widziałem z balkonu. Ale w tłumie dwukroćstotysięcznym nic udało mi się. Do zmroku i do końca pochodu lustrowałem szeregi, to przyśpieszając kroku, to cofając się — i nie spotkałem Piasta, ani panny Zofji. Nerwowy niepokój ściga mnie i chłoszcze.
Poszedłem wieczorem pod znany mi adres panny Badowskiej. Pani jeszcze nie wróciła do domu. Poszedłem raz drugi około dziesiątej wieczorem. Brama była zamknięta, a stróż mi oświadczył, że mnie do domu nie puści, że do panny Czadowskiej nikt nigdy w nocy nie wchodził. Napisałem więc do niej list dzisiaj rano z prośbą o udzielenie wiadomości, gdzie mieszka ten pan, z którym wczoraj szła w pochodzie. Nie mam dotychczas odpowiedzi.
Właściwie poco mi tu potrzebny Wojciech Piast? Mąci mi tylko w głowie. — — Jego teorje nie są do nowego życia Polski zastosowane. Czemś był niegdyś niewątpliwie, dowódcą, hetmanem — — dzisiaj jest już tylko dziwakiem, szanownym z powodu swych cierpień i szlachetnego uporu, lecz tylko dziwakiem.
Niech się ukaże wreszcie, niech przemówi jasno, niech działa, zamiast się migać tylko zmorą w czasach, gdy duchy naczelne tak potrzebne do czynu!
A nuż nie może? — — Jak się uwolnił od owej straży, pod którą spotkałem go wtedy w nocy? — Znowu teraz w biały dzień i z panną Zofją??
Stwierdzić muszę, że zawsze jego zjawa łączy się z najlepszemi osobami, jakie znałem, ze wzruszeniami wręcz odmiennemi od powszedniego wątku mego życia: przy śmierci ojca, w opowiadaniach matki mojej — — na jakichś zakrętach mego istnienia, gdzie jakby blask objawienia i wicher skruchy wdzierał się między ciężkie mgły mnie otaczające.
W tych dniach niepospolitych gdyby ten zapomniany starzec stanął na czele narodu, ciekawym jednak, coby sprawił. — — Zbawienie? — a choćby tylko jasność!...
Elektryzuje mnie ten „stryj“ historyczny, ale i dręczy. Gdy mi się ukaże, dostaję gorączki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Czy to grzech, że powróciłem do Heli? — Jest pewien sadyzm w posiadaniu kobiety, w której przeczuwa się wrogą duszę. Rozumiem rozkosz zabicia jej w uścisku.