Historja kołka w płocie/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja kołka w płocie
Podtytuł według wiarygornych źródeł zebrana i spisana
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Trochę o kołku, i o ludziach trochę

Dąbczak tymczasem wciąż sobie podrastał spokojny, z każdym rokiem nabierając siły bezpieczniejszym się czuł od sąsiadów, burzy i siekiery nawet, która go musiała szanować, bo z niego jeszcze nie mogła sobie obiecywać korzyści.
Wicher mu nie był straszny, gdyż giętka latorośl chyliła się do ziemi i w górę wracała wesoło, chwasty jej zagłuszyć nie zdołały... przyszłość obiecywała się długą i świetną... dąbczak marzył o wiekach długich i rozsianiu do koła swojego rodu. Nawet zazdrośne pniaczki okoliczne patrzały nań z uszanowaniem, jakie wzbudza siła i wiara w przyszłość. Zrazu niewidoczny wśród gęstwiny, wybił się nasz bohater nad poziome tarna i krzewy, tak że zwrócił uwagę Charitona i co dziwniejsza podobał się roztargnionemu Sacharowi, który tam często przychodził. Przyznacie mi, że w lesie, aby oczy ludzkie ściągnąć na siebie i wyróżnić się z tłumu, przynajmniej tyle potrzeba zręczności i zasługi co na naszym świecie. Kto wie nawet, czy przykutemu do miejsca drzewu nie trudniej dobić się pewnego znaczenia niż kancelarzyście bez protekcji wyjść na Radcę Stanu? Dąbczak wszakże był tak piękny, tak obiecujący, tak żwawy i silny, że nietylko Chariton go zobaczywszy naznaczył sobie w pamięci, ale Sachar, często przebywający w lesie, polubił tę latorośl bujną i w chwili weselszej ręką go własną oczyścił w około od otaczających niemiłych sąsiadów.
— Co też to z ciebie będzie? rzekł w sobie obłamując tarna — belka na okręt? czy klepka do beczki, socha do stodoły chłopskiej, czy tram do pańskiego dworu, tarcica do szpichrza, czy denko do jakiego wiadra.... czy tylko polano na komin? ale ci to jeszcze długo rosnąć i zielenić się nim cię stąd zabiorą... długo żyć uśpionemu nim się przydasz na co? Któż wie, może potem burza powali i zgnijesz bez użytku wśród chwastów, a mrówki rozniosą pyłek twój na swoje maluczkie budowy...
To mówiąc w duchu począł śpiewać smutnie, nie wiem, o dąbczaku czy o sobie...
Biedny chłopiec nie wiedział pewnie że i jego losy ważyły się także na szali i wkrótce dziwnie miały rozstrzygnąć. Szczęściem, gdy wieść głucha po wsi przebiegła o nowym do wojska zaciągu, pierwsza ją Sacharowa matka pochwyciła gdzieś na drodze i nim ze dworu wyszły rozkazy brania, serce matki przeczuło, że syn być musi na spisie.
Właśnie chłopak z boru powracał, gdy mu u stodółki, za wsią na polance stojącej, zabiegła drogę Wasylisza.
— Dziecko moje — zawołała niespokojna — oto groszy kilka, oto torba z chlebem i twoja skrzypka, bez którejby ci pewnie było tęskno, choć po niej znowu prędzej cię poznają... uciekaj... uciekaj... bo cię wezmą do wojska.
Sachar cofnął się przestraszony.
— Przeciem ci u was jedynak... jakże mogą mnie wziąć?
— Ja wiem! ja czuję! była tam mowa o tobie, potrzeba uciekać — rzekła matka ściskając go.
— Hej! hej! — odparł Sachar — a na cóż uciekać, poszedłbym służyć, świata zobaczyć i powróciłbym do was potem.
— Lub zginął na wojnie! A nie żal-że by ci było i matki i ojca i nas wszystkich!!! porzucić na długie lata! może na zawsze!...
— Prawda — rzekł chłopak — o! żal-by mi było, ale i uciec to trzeba was porzucić... gdzie pójść? co począć?
— W lesie możesz się ukryć przez złą godzinę, gdy się uspokoi i naszych oddadzą, powrócisz...
Potrzeba było uchodzić. Sachar nie miał ochoty ni siły, przywykły do wioski i maleńkiego kółka, w którym się obracał, myślał, jak sobie pocznie na szerszym świecie, gdzie pójdzie, nawet jak ukryć się potrafi!
Matka ściskała go, przytrzymywała i odpychała razem, pędząc w las, żeby go kto nie zobaczył, przyspieszając odejście i nie mogąc rozstać się z jedynakiem, a prosząc by uchodził i przestrzegając, żeby nie odbiegł daleko.
Szeptem niewyraźnym pożegnała go biedna i uszła oglądając się za nim, a Sachar został, nie wiedząc, dokąd się zwrócić, instynkt zwierzęcia gnanego wpędził go do lasu. Nagle przyszło mu na myśl oddalenie od Dębina, nieznani a straszni ludzie, niewola, praca, przymus... i przerażony począł coraz żywiej uciekać, pędząc ku znajomej polance.
Im konieczniejszą widział ucieczkę, tem srożej bolało go serce za domem, ojcem, siostrami, nawet psem, swobodnie i wygodnie wylegającym się na przyźbie. Cały uznojony i niepokoju pełen przybiegł na Pakułowszczyznę i padł spocząć pod dębczakiem na ziemi.
Dotąd dlań życie szło smutno i jednostajnie, ale nie grożąc mu zmianą, która do gorszego prowadzić mogła — nagle widział się zastraszony nową jakąś dla siebie przyszłością przerażającą i poczuł, że spotkać się może z większemi boleściami nad te, których doznał w życiu. Ale zarazem zaświeciła mu błyskawicą myśl, która już nawiedzała go czasem... polecieć w świat! spróbować szczęścia, wyrwać się z chaty, która go przykutym trzymała... posłyszeć inną mowę, zobaczyć nowych ludzi.
I serce go ciągnęło nazad ku wiosce, a głowa i mary naprzód popychały...
— Uciekać! zostać! — powtarzał — no to uciekać i bywajcie mi zdrowi... w świat! a co będzie, to będzie! Nie jeden chodził i powrócił, czyżbym ja miał być nieszczęśliwszym od innych? Niech i ja białego skosztuję chleba i biały świat zobaczę!
Wstał, przeżegnał się i poszedł kilka kroków. W tem tęsknota jakaś ogarnęła mu serce i ścisnęła piersi. Nie widzieć tych twarzy kochanych, które się witało co rano, nie słyszeć głosów przyjaznych, nie czuć woni dymu wiejskiego i woni lasów Dębina i zbłąkać się wśród obcych.
I szedł tak, i stawał myśląc, a wciąż uparta ciekawość odsłaniała przed jego oczyma dalekie strony, lepsze życie, weselsze krainy i swobodniejszą pielgrzymkę... a pokusy wolności migotały przed oczyma chłopaka, który nigdy nie miał jej zadość.
— Więc pójdę — powtórzył — ale nie w las kryć się z wilkami póki burza nie przeminie; powędruję dalej, zobaczę... a jak mi tęskno będzie, zawsze czas do chaty powrócić!
I błądząc tak po lesie znajomymi sobie ścieżynkami, Sachar wszedł na wysoką górę, która panowała w okolicy... Z niej widać było po za pasem lasów stary dwór Dębina i wioskę wyciągniętą nad stawem i sady, wśród których bielały gdzieniegdzie ściany chat wieśniaczych.. Dostrzegł gruszy znajomej w podwórku, poznał dachy i stodółki, w których młócił, wiśniowy sadek i loszek i na łzy mu się zebrało nie męzkie... Stał tam długo i patrzał, na odchodnem chcąc zapamiętać okolicę, którą miał pożegnać na długo, a w myśli po kolei każdemu słał pokłon serdeczny... dziadowi, ojcu, matce, siostrze, maleńkim dzieciom, czarnej krówce i staremu psu podwórzowemu.
— Bywajcie zdrowi! bywajcie zdrowi... tęskno mi było z wami, tęskno mi po was będzie... ale chyba żyw nie będę, jeżeli do was nie wrócę!...
W tem mgła od stawów zakryła wieś w dolinie i chłopak zszedł z góry smutny, puszczając się gdzie oczy poniosą.