Historja kołka w płocie/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja kołka w płocie
Podtytuł według wiarygornych źródeł zebrana i spisana
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ JEDENASTY.
Jak dąbczak kołkiem został i co się potem z nim działo

Gdy się to dzieje we wsi, we dworze niemniej stanowcze przygotowują się zmiany.
Pan Wincenty Rogala, ów zapalony myśliwiec, jeżdżąc po polowaniach w sąsiedztwo, poznał pannę Dorotę Górnichowską, jedynaczkę i dziedziczkę dwóchkroć sto tysięcy gotówki; na wiadomość o jej posagu mocną się rozpłomienił ku niej miłością, począł usilnie starać, oświadczył, został silnie przez przyjaciół poparty, przez dziewicę przyjęty i w towarzystwie ojca zawiózł jej zaręczynny sygnecik prababki...
Małżeństwo to jednak nie przyszło, jak wszelkie w świecie ważne i wielkie wypadki, bez przełamania trudności, które mu na drodze stanęły. Skład dworu w Dębinie czynił je dla obu stron bardzo ciężkiem; panna Dorota mocno się zastanawiała nad tem, jakie zajmie miejsce obok panny Adelaidy, przy starym marszałku i mężowskim bracie, panu Jakóbie... Uczucie własnej godności nie dozwalało jej cichego i potulnego zająć stanowiska, wnosząc aż dwakroć gotówki, dzielić władzy z panną Adelaidą nie mogła, odebrać jej od niej nie wypadało. Brata pana Jakóba można było spłacić, uściskać i pozbyć się; ale marszałek stary, siedzący pod piecem i nie puszczający z rąk rządów państwa, był przeszkodą i zawalidrogą nie małą...
Panna Dorota, acz dosyć śmiała i pewna siebie, nie bez wewnętrznego uczucia bojaźni rozpoczynała kampanją, z której choć spodziewała się wynijść zwycięsko, nie kryła przed sobą jej trudności. Uśmiechało się jej wszakże panowanie w starym dworze Dębina i nazwisko panów Rogalów, i inne prerogatywy przyszłego stanu...
Stanęło tedy w przedślubnych umowach, że marszałek miał synów obu wyposażyć, że Jakób spłat otrzymywał z posagu pani Wincentowej, Adelaida zostawała przy bracie, a marszałek sam z pod pieca w Dębinie miał się przenieść do małego folwarku, który sobie ekscypował...
Na pozór to wszystko najmniejszego nie ma związku z losem naszego dąbczaka, nie prawdaż, najmilsi czytelnicy? Otóż mylicie się najokrutniej i żal mi was, że tak mało znacie świat i dzieje! Wszystko się z sobą łączy, plecie, krzyżuje, i koniec końcem nie trzeba się dziwować gdy brzęk muchy sprowadza upadek kraju, lub ożenienie szlachcica śmiercią grozi drzewu w lesie.
Świat stoi na cudach, tylko my ich nie widziemy, a przywykliśmy tłómaczyć sobie zawsze gorąco słońcem i wilgoć wodą, gdy często i skwaru i mokroty przyczyny niewidzialne niewiedzieć gdzie się kryją.
Stało się tedy, że pan Wincenty żenił się z panną Dorotą, a z powodu tego musiano obejrzeć w Dębinie dwór, zabudowania, wszystko co mogło długiem zniszczeć zaniedbaniem, aby nowa pani zbyt złego wyobrażenia o Rogalach i ich gospodarstwie nie miała. Chodząc po kątach, pan Wincenty podobno pierwszy raz spostrzegł nadzwyczajne wszędzie opuszczenie... Dachy zaciekały w każdej budowli, ściany się paczyły, ogród, oprócz kawałka panny Adelaidy, zarastał chwastami do pasa i płoty gdzieniegdzie się waliły wraz z podporami, którym już sił brakło by je trzymać dłużej. Pan Wincenty nie był takim pedantem, żeby wymagał poprawienia tego co nie biło w oczy i w kącie sobie gniło lub waliło się, nikogo nie gorsząc, ale na samym wjeździe, od drogi wielkiej, kawał ogrodzenia od sadu wszetecznie się wywrócił, leżał na ziemi na wznak i bydło tamtędy chodziło między drzewami świeżego używać powietrza... Ekonom zgromiony klął się, że dopiero ostatnia burza zrobiła ten wyłom kompromitujący, który już miał być poprawiony, gdy go nowy gospodarz zobaczył. Co najprędzej rozkazano załatać dziurę i nazajutrz dziesięciu ludzi otrzymało polecenie jechania do lasu dla przywiezienia kołków i chrustu.
Między tymi dziesięcią mieścił się znajomy nam Chariton Pakuła, którego podobno dla tego z chaty oddalić chciano, aby łatwej dostać syna przeznaczonego na żołnierza... ale ten już powoli w szeroki świat wędrował.
W chwili więc kiedy w lesie jak najmniej się spodziewano siekiery, pogodnym rankiem letnim, dziesięciu ludzi zbrojnych w nie wjechali, w głębokie ostępy i rozpoczęli rzeź okrutną młodzieniaszków niewinnych.
Nasz Pakuła pomiarkował, że nieźleby było zarazem sobie łąkę oczyścić, i udał się na swoją smugę, przypominając, że na niej nieco kołków znaleźć się może.
Słońce świeciło jasno, wiater powiewał ciepły, liście drzew w cieniu okrywała jeszcze rosa perlista, i maluczkie pączki otwierały się do życia gdy nagle, wśród ciszy szmerem tylko rozmawiających przerywanej gałęzi, rozlegał się złowrogi łoskot siekiery i chrzęst padających drzewek.
Chariton zamyślony przeszedł łączkę swoją, rzucił okiem po drzewinach puszczających się na jej skrajach i postrzegłszy dąbczaka wesoło strzelającego w górę a już przyzwoitej grubości na kół w płocie, nie czekając ciął go od ziemi i dwoma razami obalił. Wypadek ten, niszczący wieków nadzieje w zarodku, stał się tak nagle, przyszedł tak niespodzianie, że biedny dąbek nie poczuł prawie boleści, gdy się ujrzał z żywej istoty przemienionym na martwy kawał drewna.
Co się z nim działo w chwili gdy gałązki jego dotknęły traw i liście drgnęły poszarpane... nie wiem... ale zdaje mi się, że to coś było podobnego do konania.
Inaczej wszakże dzieje się z drzewem niż z nami: z człowieka wybiega dusza, wylatuje duch, ostyga ciało i wszystko się kończy w jednem oka mgnieniu; drzewo ścięte przestaje rosnąć, ale czuć i chorobliwie biednie konać nie przestaje, póki się w próchno nie rozsypie. Ale z swobodnej latorośli, która co roku grubiała, co wiosnę puszczała listki, pracowała na pączki, siliła się na korzonki, patrzała w słońce i piła rosę perlistą, zimny zostaje kołek, kloc, drewno, które sobą nie włada, któremu nic nie przybywa, istota bierna i nieszczęśliwa, krajana, strugana, cięta na kawałki, oczekująca cierpliwie póki się nie rozsypie w próchno.
Nasz dąbczak nagle położony na ziemi, obcięty ze swoich młodych gałązek, poczuł że mu odrąbano głowę, że go oddzielono od korzeni, któremi łączył się z matką ziemią, że się stał czemś uciętem, bez związku ze światem — i na chwilę zamarł z boleści.
W lesie sprawiło to taki skutek, jaki czyni na świecie upadek człowieka, któremu jedni wiele prorokowali, drudzy zazdrościli wiele... zaszumiały gałęzie, ruszyły się konary, wzdrygnęły trawy, ale przyznać musimy z żalem, że tu także jak między nami, nikt nie pożałował biednego, a każdy wewnętrzną poczuł radość, że ten los spotkał sąsiada nie jego...
Brzoza pochylona przechyliła się niżej jeszcze żeby smutnemu upadkowi dąbczaka przypatrzeć, osiczyna zaskrzypiała tryumfująco, tarny zadygotały z radości a jedna sośninka tylko smutnie spojrzała na biedaka, zadrżawszy o własną skórę.
Nie śmiemy malować stanu serc i umysłów łopuchów i ciemierzyc, łozin i różnego tałałajstwa, które rosło dołem; tam prawdziwie gorszące były szelesty zwycięztwa, urągowiska i śmiechy... Łopuch się rozpiął szeroko i prychał z radości, ujrzawszy nieprzyjaciela na ziemi, ciemierzyca jak pijana się zataczała, trawy choć pogniecione szalały, zielone dobywając główki...
W jednem mgnieniu oka rozeszło się to po lesie, jak wszelka zła nowina rozbiegać się zwykła, gałęź podawała gałęzi, liść liściowi i z wierzchołka na wierzchołek przelatując, poleciała aż do starych dębów praszczurów, które zimno i filozoficznie ją przyjęły.
Sosenka była smutna... straciła przyjaciela; stary pień, z pod którego dobył się wyrostek, ani drgnął — próchno mu serce wyjadło...
Tymczasem istota, co lat kilkadziesiąt powoli rosła i z niczego się budowała, pyły zbierając w powietrzu, ziemi, świetle i rosie w którą się odziewała — jednej chwili złamana żyć przestała, Chariton obojętną dłonią rzucił ją na wóz stojący blizko, na którym już podobnych owemu kołków spora leżała kupa.
Mieszkaniec lasu spokojny, znalazł się nagle w towarzystwie obcych zbolałych jak on istot, najróżnorodniejszego pochodzenia i natury.
Nie same tam dębowe znajdowały się kołki, było ich dosyć osikowych, były grube laski leszczyny, ba i gorsze jeszcze, ale to wszystko teraz w świętej równości i braterskiej biedzie z daleka wydawało się jakby jeden kołek pomnożony przez... wiele chcecie.
Nikt poznać by nie potrafił szlachetnego dębu, wielkich nadziei od leszczyny staruchy, która nigdy do większej czci nad kołek wzdychać nie mogła, i osiczyny od grabu, co stękał, że mu życie odjęto nim się zdał na zęby do młyńskiego koła...
Na wozie Charitona leżało to jedno obok drugiego, bez różnicy klasyfikacji, jak na cmentarzysku co los postanowi.
Wszyscy nieszczęśliwi jednak pocieszali się tem że kołkami nie palą, i że im trochę życia lichego zostanie jeszcze, a wierzbina śmiała się szydersko z współbraci, zaręczając, że puści nowe korzenie i zawsze drzewem zostać potrafi, czemu inni wiary dawać nie chcieli.
Szlachetniejsze owe drzewka raz wyrwane z ziemi, na której wzrosły, już do innej przywyknąć i w niej nowego życia rozpocząć nie mogły, filozoficzna i trochę rozłajdaczona wierzbina, byle jej wilgoci nieco i gliny, w błocie czy na piasku, czy na czarnoziemiu, umie się wkorzenić i nie tęskniąc za starymi korzonkami, nowe puścić.
Jest to w naturze drzew co u ludzi: jedne miłują tak swoją ojcowiznę, że w niej tylko im dobrze, drugie byle jamka i dołek, jakie takie życia warunki, gotowe wegetować i w gnoju... Do ostatnich należy właśnie wierzba, której każda gałęź, ledwie od macierzystego pnia odrąbana, zaraz sobie sama gospodarzyć i zielenić się zaczyna.
Trafia się i innym kołkom, że w pierwszej chwili boleści walcząc o życie puszczą liści kilka, ale nim jesień te zwarzy, same one powiędną... Suchy potem kij sterczy już tylko nad ziemią obcą, z którą się pogodzić nie mógł.
Narąbawszy wszelakiego drzewa, Chariton pojechał powoli do dworu...
A że słońce było wysoko i lękał się, by go wcześnie wracającego po drugą furę nie wyprawiono, na skraju lasu z wozem stanął w trawie i długo pasł konie. Nasz kołek leżał nie pewien jeszcze jaki go los spotka, niektórzy z towarzyszów jego, pessymiści, utrzymywali, że choć cienkich wrzucą ich na ogień i spalą; inni protestowali, oczekując rychło się znowu wóz ruszy.
Słońce już było nad zachodem, gdy Chariton dźwignął się z ziemi, konie pozakładał i pomalutku pociągnął ku wsi drogą... Tu go spotkała Wasylissa, oznajmując mu, że synowi znać dała aby uciekał... że Sachar już był w lesie. Ale nie długo mówić mogli z sobą, obawiając się aby ich narady nie podpatrzono; ojciec powinien był udawać, że nie wie o ucieczce syna.
Nareszcie o mroku wóz podjechał pod wygniły płot ogrodowy i tu, obok innych kilku, fura kołków wyrzuconą została na ziemię...
Wszyscy się wielce ucieszyli.
Losem nasz dąbczak upadł tak, że dotknął dębowego także ale starego kołka, oplecionego zeschłym chrustem dawnego płotu... i na widok losu współbrata zadrżał...
Kto wie, czy nie lepiej było zostać na ogień wrzuconym, spłonąć i od razu w popiół się obrócić! W istocie, stary kół ów w najopłakańszym był stanie... leżał na ziemi wilgotnej, obalony od spodu, przegniły, nadbutwiały, okryty pleśnią i mchami, a tak znędzniony, że się i na opał przydać już nie mógł nawet i spalić go było trudno.
Młody kołek wzdrygnął się dotknąwszy jego powierzchni oślizłej i trupiej; ale poznali się i staruszek odezwał się ledwie dosłyszalnym głosem:
— Dębowy waćpan jesteś?
— Mam to szczęście...
— Śliczne szczęście być dębem i zostać kołkiem... Widzisz co mnie spotkało... miarkuj co z tobą będzie.
— Wieleż asan dobrodziej lat przebyłeś w tem położeniu? — zapytał młody.
(Trzeba wiedzieć że i między dębami dobrodziejami się nazywają przez grzeczność...)
— Lat nie dużo a nie do poznania jestem zmieniony — odparł starszy — nie wiem czy dziesięć się tu stało... a dwa się już leży... ale cóż-bo to za służba kołka w płocie... posłuchaj mojej historji.