Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
ZJAWISKO.

Jechali w ten sposób aż do Dammartin, gdzie stanęli około dziesiątej.
Wszyscy się potrzebowali posilić, trzeba było wreszcie postarać o bryczkę i konie pocztowe czem zajął się Baptysta, podczas śniadania Izydora i Sebastjana.
W południe konie zaprzężono do kobrjotki czekały u drzwi gospody.
Izydor, jeżdżąc zawsze własnym powozem a nie końmi pocztowymi, nie wiedział o tem, że powóz trzeba zmieniać co stację.
Poczthalterzy tymczasem, którzy ściśle pilnują reguł względem drugich, ale zaniedbują ich względem siebie, niezawsze mieli bryczki w wozowni, a konie w stajni.
Tym sposobem, wyjechawszy w południe z Dammartin, podróżni nasi przybyli do rogatki o wpół do piątej, a do bramy Tuilleryjskiej o piątej godzinie wieczór dopiero.
Tu trzeba się było meldować, bo pan de Lafayette poobstawiał wszystkie wejścia, bo wziąwszy przed Zgromadzeniem Narodowem odpowiedzialność za osobę króla, pilnował go sumiennie.
Gdy Charny wymienił swe nazwisko i wspomniał o bracie, trudności znikły, wprowadzono też zaraz Izydora z Sebastjanem na dziedziniec Szwajcarów, skąd przeszli na podwórzec środkowy.
Sebastjan chciał się zaraz udać na ulicę Saint-Honore, do mieszkania ojca — ale Izydor uczynił mu uwagę, że Gilbert jako nadworny lekarz króla, może się tu gdzieś prędzej znaleźć.
Logicznego umysłu chłopiec dał się tym argumentem przekonać i poszedł za Izydorem.
Pomimo tak krótkiego pobytu, zdołano już zaprowadzić tutaj pewną etykietę. Izydora wprowadzono przez wielkie schody i służący poprosił go ażeby poczekał w salonie wybitym zielono, słabo oświetlonym dwoma kandelabrami.
Reszta pałacu pogrążona była w półmroku.
Sebastjan usiadł na kanapie; Izydor się przechadzał wszerz i wzdłuż.
Po dziesięciu minutach ukazał się pokojowiec, oświadczając, że hrabina Olivier de Charny jest u królowej; co zaś do doktora Gilberta, temu nic się nie stało, sądzono nawet, że znajduje się u króla, bo jeden z lokajów odpowiedział woźnemu, iż król zamknięty jest ze swym lekarzem.
Ponieważ jednak król miał czterech lekarzy nadzwyczajnych i lekarza zwykłego, nie wiedziano przeto, czy lekarzem zamkniętym z królem jest pan Gilbert, czy kto inny.
Jeżeli on, to przy wejściu dadzą mu znać, że go ktoś oczekuje w przedpokojach królowej.
Sebastjan odetchnął: nie miał się już czego obawiać; ojciec żyje i zdrów.
Podszedł do Izydora, aby mu za to podziękować, iż go tu przywiózł.
Izydor ucałował chłopca ze łzami w oczach.
Myśl, że Sebastjan odnalazł ojca, droższym mu jeszcze uczyniła brata, którego stracił i już nie odzyska.
W tej chwili drzwi się otworzyły, a woźny zawołał:
— Pan wicehrabia de Charny?
— Jestem — odpowiedział Izydor podchodząc.
— Wzywają pana wicehrabiego do królowej, rzekł odstępując woźny.
— Poczekasz na mnie, Sebastjanie, nieprawdaż?... — rzekł Izydor, chyba że pan doktór Gilbert przyjdzie po ciebie... Pamiętaj, że ja za ciebie ojcu odpowiadam.
— Dobrze panie wicehrabio, odparł Sebastjan, tymczasem ponawiam dzięki moje.
Izydor udał się za woźnym i drzwi się zamknęły.
Sebastjan usiadł znowu na kanapie.
Uspokoiwszy się o ojca i o siebie, bo pewien był, że mu ojciec przebaczy tę wycieczkę przez wzgląd na dobrą intencję, wspomniał na księdza Fortiera, na Pitoux, i na niepokój jaki pierwszemu sprawi jego ucieczka, drugiemu jego list.
Nie pojmował nawet, jak się to stało, że przy tylu opóźnieniach jakich w drodze doznali, Pitoux, któremu dość było rozciągnąć kompas swych długich nóg, ażeby biedź równo z pocztą, nie dogonił ich dotąd.
Myśląc o Pitoux, myślał o jego otoczeniu zwykłem, to jest o wielkich drzewach, o drogach cienistych i przestrzeniach błękitnych, zamykających widnokrąg lasów. Potem, przez stopniowe kojarzenie wyobrażeń, wspominał sobie te dziwne wizje, które mu czasami ukazywały się pod temi wielkiemi drzewami, w głębi tych sklepień niezmiernych.
Myślał o kobiecie, którą tylekroć widział w marzeniu, a raz tylko, jak przynajmniej mniemał, w rzeczywistości, w dniu, kiedy się przechadzał po lasach Sartory, kędy ta kobieta przemknęła i znikła jak mgła, uniesiona we wspaniałym powozie, zaprzężonym wre dwa śliczne cwałujące konie.
I przypomniał sobie głębokie wrażenie, jakie zawsze sprawiał mu ten widok, i przez pół zatopiony w tym śnie, wymawiał zcicha:
— Matko moja! matko!
Naraz, drzwi, które zamknęły się za Izydorem, otwarły się znowu. Ukazała się kobieta.
Przypadkiem, chłopiec miał oczy na drzwi zwrócone.
Zjawisko tak było zgodne z tem, co działo się w jego myśli, że widząc sen swój ożywiony istotnością rzeczywistą, Sebastjan drgnął.
Ale stało się z nim coś dziwnego, gdy we wchodzącej kobiecie zobaczył zarazem i cień i rzeczywistość.
Cień swoich marzeń, rzeczywistość z Satory.
Stanął, jakby jakaś sprężyna zerwała go z kanapy i postawiła na nogi.
Usta jego się rozwarły, oko powiększyło, źrenica się rozszerzyła.
Dyszące piersi daremnie się na głos siliły.
Kobieta przeszła majestatycznie, dumnie, lekceważąco, nie zwracając nań uwagi.
Jakkolwiek pozornie spokojna, ta kobieta o brwiach zmarszczonych, o cerze bladej, o oddechu świszczącym, musiała zostawać pod parciem wielkiej irytacji nerwowej.
Przeszła po przekątnej sali, otworzyła drzwi przeciwległe tym, przez które weszła i oddaliła się w korytarz.
Sebastjan zrozumiał, że mu znowu umknie, jeżeli ku niej nie pośpieszy. Patrzał wzrokiem wytężonym, jak gdyby dla przeświadczenia się o jej przejściu, na drzwi, przez które się oddaliła, i puścił się jej śladem, nim jeszcze fałd jej sukni jedwabistej znikł na załamie korytarza.
Ale ona, słysząc po za sobą kroki, poszła prędzej, jakby obawiała się ścigania.
Sebastjan pośpieszył jak mógł: korytarz był ciemny; obawiał się, aby mu i teraz drogie jego widziadło nie znikło.
Ona, słysząc chód coraz bliższy, przyśpieszyła kroku, oglądając się.
Sebastjan wydał lekki okrzyk radości; była to ona, ta sama!
Ze swej strony, kobieta, widząc chłopca biegnącego za nią z wyciągniętemi rękoma, i nie rozumiejąc tego ścigania, przybyła do schodów i spuszczała się po nich.
Ale zaledwie uszła jedną kondygnację, już Sebastjan ukazał się u brzegu korytarza, wołając:
— Pani! pani!
Głos ten wywarł dziwne wrażenie na całą istność młodej kobiety. Zdawało jej się, że czuje jakiś cios, uderzający ją w serce, cios pół bolesny, pół rozkoszny, a z serca płynący razem ze krwią po żyłach i sprowadzający dreszcz po calem ciele.
Nie rozumiejąc jednak jeszcze ani tego wezwania, ani tego wzruszenia, którego doznała, podwoiła kroku i uciekać poczęła.
Nie była już jednak tak oddaloną, iżby jej chłopiec nie dogonił.
Prawie razem znaleźli się na końcu schodów.
Kobieta puściła się na dziedziniec. Tam czekał na nią powóz, służący trzymał drzwiczki otwarte.
Weszła spiesznie i usiadła.
Ale nim drzwiczki się zamknęły, Sebastjan wślizgnął się między nie i lokaja, i uchwyciwszy kraj szaty Andrei, całował go namiętnie, wołając:
— O! pani, o! pani.
Kobieta spojrzała wtedy na tego ślicznego chłopaka, który ją zrazu przestraszył i głosem czulszym niż zwykle, lubo jeszcze nieco wylęknionym zapytała:
— Dlaczego tak biegniesz za mną, moje dziecko? dlaczego wołasz za mną, czego chcesz odemnie?
— Ja ciebie chcę widzieć... — odrzekł chłopiec zadyszany, chcę cię ucałować...
I dodał tak cicho, że go tylko ona dosłyszeć mogła:
— Chcę cię nazywać matką!...
Kobieta wydała okrzyk, chwyciła głowę chłopca w obie ręce i jakby zdjęta nagłem objawieniem, żywo przycisnęła go do siebie, a gorące usta do jego czoła przycisnęła.
Potem jakby lękając się z kolei, by kto nie nadszedł i nie zabrał jej dziecka, które odnalazła, wciągnęła go do karety, posadziła z przeciwległej strony, zatrzasnęła drzwiczki i spuszczając szybę, którą zaraz potem zasunęła, zawołała:
— Do domu! — Ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere.
I zwracając się do chłopca, zapytała:
— Imię twoje?
— Sebastjan.
— O! pójdź, Sebastjanie, pójdź tu... do mego serca!
I opadając w tył, jak gdyby zemdleć miała.
— O! — wyrzekła zcicha — cóż to jest za nowe wzruszenie? Byłożby to owo tak nazywane szczęście?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.