Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
CZŁOWIEK Z PLACU LUDWIKA XV.

Gilbert nie potrzebował tej zachęty. Wybiegł z pokoju, a ponieważ za długo byłoby wracać drogą, którą przyszedł, udał się wprost do drzwi od ulicy Coq-Héron, otworzył je bez pomocy odźwiernego, zatrzasnął za sobą i znalazł się na bruku.
Doskonale zapamiętał tor nakreślony przez Andreę i puścił się śladem Sebastjana.
Tym sposobem znalazł się w zaułku Saint-Hyacinthe.
Tam począł pilnie badać miejscowość.
Na trzecich drzwiach, po prawej stronie, dostrzegł otwór opatrzony kratą krzyżową, według opisu Andrei.
Opis Andrei był tak dokładny, że nie można się było omylić. Zastukał.
Nikt nie odpowiedział. Zastukał po raz drugi.
Wtedy posłyszał na schodach krok nieśmiały i podejrzliwy.
Zastukał po raz trzeci.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— Otwórzcie!... — odparł Gilbert — i nie obawiajcie się niczego, jestem ojcem tego ranionego chłopca, któregoście unieśli.
— Otwórz, Albertyno — odezwał się głos drugi, to doktor Gilbert.
— Ojcze mój, ojcze! — zawołał głos trzeci, w którym Gilbert poznał Sebasitjana.
Odetchnął.
Drzwi się otworzyły. Gil/bert wymawiając podziękowanie, zbiegł ze schodów.
Stanąwszy na dole, znalazł się w jakiejś piwnicy oświetlonej lampą, stojącą na stole założonym papierami, które widziała Andrea.
W cieniu zobaczył Gilbert syna, leżącego na tapczanie, wzywał go rękoma wyciągniętemi. Jakkolwiek wielką miał nad sobą władzę Gilbert, miłość ojcowska wzięła górę nad decorum filozoficznem. Rzucił się ku dziecku i przycisnął je do serca, z uwagą wszakże, aby nie zgnieść ramienia krwawiącego i piersi zbolałej.
Dopiero gdy w długim pocałunku ojcowskim, gdy w tym szepcie słodkich dwóch szukających się ust, wypowiedzieli sobie wszystko, nie wyrzekłszy słowa, Gilbert zwrócił się do gospodarza, którego dotąd widział zaledwie.
Stał on z nogami rozkraczonemi, z jedną ręką opartą na stole, z drugą na biodrze, oświetlony światłem lampy, której spuścił przyciemkę, aby lepiej widzieć scenę odbywającą się przed swemi oczyma.
— Patrz, Albertyno — rzekł — i dziękuj razem ze mną przypadkowi, który pozwolił mi wyświadczyć przysługę jednemu z braci moich.
W chwili gdy chirurg wymawiał te słowa nieco napuszone, Gilbert obejrzał się, jak powiedzieliśmy, i rzucił pierwsze spojrzenie na twór niekształtny, stojący przed jego oczami.
Było to coś żółtego i zielonego, z oczyma szaremi, które występowały z głowy, coś nakształt tych wieśniaków, ściganych gniewem Latony, którzy w trakcie odbywania swej metamorfozy, przestali już być ludźmi, a nie są jeszcze ropuchami.
Dreszcz mimowolny zdjął Gilberta; zdawało mu się, że jak we śnie obrzydłym, jakby przez mgłę krwawą, widział już gdzieś tego człowieka.
Podszedł do Sebastjana i czulej jeszcze przycisnął go serca.
Zapanował jednak nad tem pierwszem wrażeniem i podchodząc do osobliwego człowieka, którego Andrea widziała we śnie magnetycznym i którego tak się przelękła, powiedział:
— Panie, przyjmijcie podziękę ojca, któremu uratowaliście syna; szczerą jest ona i z głębi serca pochodzi.
— Panie — odparł chirurg — spełniłem tylko obowiązek, jaki mi natchnęło serce, a nauka zaleciła. Jestem człowiekiem i jak powiada Terencjusz, nic ludzkiego nie jest mi obcem; czułe mam wreszcie serce, nie mogę patrzeć na cierpienie robaka, a tembardziej bliźniego swego.
— Mogę dowiedzieć się z którym szanownym filantropem mam zaszczyt mówić?
— Czyż mnie nie znacie, kolego? — rzekł chirurg, śmiejąc się śmiechem, który chciał uczynić dobrodusznym, a który był wstrętnym tylko. — Ja was znam jednakże: jesteście doktór Gilbert, przyjaciel Washingtona i Lafayetta. — I uczynił osobliwy nacisk na to ostatnie nazwisko. — Wy jesteście mężem Ameryki i Francji, zacnym utopistą, który o monarchji konstytucyjnej pisał sławne memorjały, nadsyłane z Ameryki Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XVl, a ten wynagrodził was zesłaniem do Bastylji, w chwili, gdybyście zstąpili na ziemię francuską. Myśleliście, że go ocalicie, oczyszczając mu drogę przyszłości, on zaś wam wrota więzienne otworzył!... Zwyczajnie, wdzięczność królewska!...
I tu chirurg znowu jął się śmiać, ale śmiechem strasznym i groźnym.
— Jeżeli mnie znacie, panie doktorze — ponowił Gilbert — to tembardziej obstawać muszę przy mojem żądaniu, abym miał zaszczyt poznać was nawzajem.
— O! myśmy się dawno już poznali, szanowny panie, rzekł chirurg. — Lat temu dwadzieścia, i to w noc straszną, 30 maja 1770 roku. Byliście w wieku waszego syna. Przyniesiono mi was w takim samym stanie w jakim on był przed chwilą; byliście ranionym, umierającym. Przyniósł mi was mistrz mój Rousseau, a ja wam puściłem krew na stole pokrytym członkami trupów. O! w tę noc straszną, a mile mi jej wspomnienie, ja, dzięki żelazu, które wie dokąd sięgnąć, ażeby zabliźnić, uratowałem siła istnień.
— Ah! — zawołał Gilbert, więc pan jesteś Jan Paweł Marat? i cofnął się mimowolnie.
— Widzisz, Albertyno, rzekł Marat, nazwisko me sprawia wrażenie.
I wybuchnął śmiechem złowrogim.
— Ależ, mówił dalej Gilbert, dlaczego w tej piwnicy, dlaczego przy tej dymiącej lampie?... Sądziłem, że jestescie wciąż lekarzem pana hrabiego d‘Artois.
— Weterynarzem jego stajen, chcecie powiedzieć, odpowiedział Marat. — Ależ książę emigrował; bez księcia niema stajen, bez stajen niema weterynarza. Sam wreszcie zażądałem uwolnienia, bo nie chcę służyć tyranom.
I karzeł wyprostował się całą wysokością swego małego wzrostu.
— Nakoniec rzekł Gilbert — dlaczego siedzicie w tej dziurze, w tej piwnicy?
— Dlaczego, panie filozofie? Dlatego, że jestem parjotą, dlatego, ze piszę, ażeby demaskować ambitnych, dlatego, ze Bailly mnie się obawia, Necker mnie nienawidzi, Lafayette tropi przez swą gwardję narodową i, pyszałek, nałożył cenę na moją głowę. A ja drwię sobie z niego! Z głębi tej piwnicy, ścigam go, prześladuję pana dyktatora! Czy wiecie co on teraz uczynił?
— Nie!... — odrzekł naiwnie Gilbert.
— Kazał na przedmieściu św. Antoniego sporządzić piętnaście tabakierek ze swoim portretem, wszak to nie napróżno, hę?... Ja tez Proszę dobrych obywateli, ażeby je roztłukli, jeżeli dostaną. Znajdą tam zagadkę wielkiego spisku monarchicznego, boć to wam nie obce, że kiedy biedny Ludwik XVI gorącemi łzami opłakuje głupstwa, jakie mu każe wyprawiać Austrjaczka, Lafayette spiskuje z królową.
— Z królową? — powtórzył Gilbert z zamyśleniem.
— Tak z królową.. Nie opowiecie przecież że ta nie spiskuje; ostatnimi dniami rozdała tyle kokard białych ze wstążka biała poskoczyła w cenie o trzy sous na łokciu. Rzecz jest niezawodną; dowiedziałem się o niej od jednej z dziewcząt pani Bertin, modniarki królowej, faworyty jej pierwszego ministra, od tej, która mawia: „Pracowałam dziś rano z Jej królewską mością“.
— I gdzież to wszystko? — zapytał Gilbert.
— W mojem dzienniku, który założyłem niedawno, i którego wyszło już dwadzieścia numerów. Jest to „Przyjaciel ludu, czyli publicysta paryski“, dziennik polityczny i bezstronny. Dla zapłacenia papieru i druku pierwszych numerów, patrzcie oto za siebie, sprzedałem nawet prześcieradła i kołdry z łóżka, na którem syn wasz spToczywa.
Gilbert się obejrzał i spostrzegł rzeczywiście, iż Sebastjan leżał na sienniku zupełnie nagim, na którym usnął zmożony bólem i utrudzeniem.
Doktor podszedł do syna, by się przekonać, czy ten sen nie jest omdleniem, ale uspokojony jego oddechem równym i lekkim, wrócił do tego człowieka, który budził w nim mimowolnie taką ciekawość, jak dziki zwierz, tygrys lub hijena.
— A kto są wasi współpracownicy w tem dziele olbrzymiem? — zapytał.
— Moi współpracownicy? — rzekł Marat. — Ha! ha! ha! indyki tylko chodzą gromadą; orzeł sam buja. Moi współpracownicy, oto są..
I pokazał na głowę i ręce.
— Czy widzicie ten stół? — mówił dalej. — Oto pracownia gdzie Wulkan, porównanie niezgorsze, nieprawdaż?... gdzie Wulkan kuje pioruny. Co noc piszę osiem stronic in octavo, które sprzedają się nazajutrz rano: często osiem stronic nie wystarcza i podwajam zeszyt — czasami i szesnaście stronic zamało!... To co rozpocząłem bujnym charakterem, kończę prawie zawsze drobnym. Inni dziennikarze pracują z przerwami, używają pomocy, ja nigdy. „Przyjacielu Ludu”, możecie zobaczyć rękopis, cały jest jednego pióra. To też nietylko dziennik!... To człowiek, osobistość, to ja!
— A jak podołacie tej ogromnej pracy? zapytał Gilbert..
— Otóż to tajemnica natury: Taśmowa pomiędzy mną i śmiercią... ja jej oddaję dziesięć lat mego życia, a ona daje mi dni nie potrzebujące spoczynku, noce nie potrzebujące snu. Życie moje jest jednostajne i proste: piszę, piszę w nocy i we dnie. Policja pana Lafayette, rzucając mnie z duszą i ciałem na pastwę pracy, podwaja mą czynność. Życie to ciążyło mi dawniej, teraz jużem się doń przyzwyczaił. Podoba mi się patrzeć na to nędzne społeczeństwo przez wąski i skośny otwór mej piwnicy, przez lufcik wilgotny i ciemny. Z głębi nocy panuję nad światem żyjących, sadzę bez apelacji naukę i politykę. Jedną ręką rozbijam Newtona, Franklina, Laplace‘a, Mongea, Lavoisiera, drogą wstrząsam Neckerem, Baillym, Lafayettem. Powywracam to wszystko, tak jak Samson wywrócił świątynię, a pod zwaliskami, które mnie zgniotą może, pogrzebię monarchję.
Gillbert mimowolnie zadrżał, człowiek ten w piwnicy i w łachmanach nędzy, powtarzał mu prawie toż samo co mu powiedział w pałacu Cagliostro, strojny w ubiór haftowany koronkami.
— Dlaczegóż, rzekł, będąc tak popularnym, nie postaraliście się o wybór do Zgromadzenia Narodowego?
— Bo jeszcze czas nie nadszedł, odparł Marat.
Potem, wyrażając żal:
— O! gdybym ja był trybunem ludu! — dodał — gdyby mnie podtrzymywało kilka tysięcy ludzi dzielnych, ręczę, że za sześć tygodni konstytucja byłaby doskonałą, machina polityczna szłaby jak najlepiej, żaden szachraj nie śmiałby jej nadwyrężać, naród byłby wolny i szczęśliwy, a w niespełna rok stałby się znowu kwitnącym i groźnym i nie przestałby być takim pókibym ja żył.
I próżne to stworzenie przeobrażało się pod wzrokiem Gilberta; oko jego nabiegło krwią, żółta skóra lśniła potem, potwór stał się wielkim brzydotą, tak jak inny staje się wielkim pięknością.
— Tak... — mówił dalej kończąc myśl, którą przerwał — ale ja nie jestem trybunem, nie mam tych kilku tysięcy ludzi, którychbym potrzebował. A więc jestem dziennikarzem, mam kałamarz, papier i pióro, mam prenumeratorów i czytelników, dla których jestem wyrocznią, prorokiem. Mam swój lud, którego jestem przyjacielem i któremu odkrywam wszystkie tajemnice, wszystkie zdrady, jakich on staje się ofiarą. W pierwszym numerze „Przyjaciela Ludu“, powstałem przeciw arystokratom, mówiłem, że jest we Francji sześciuset występnych i że sześćset powrozów wystarczy... O! myliłem się nieco przed miesiącem! Dnie 5-ty i 6-ty października wzrok mi rozjaśniły. Nie sześciuset to sądzić trzeba, ale dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy trzeba powielić!...
Gilbert uśmiechnął się. Zaciekłość, doprowadzona do tego punktu, wydała mu się pomięszaniem zmysłów.
— Zważcie — rzekł — że we Francji nie stanie konopi na to, co zamierzacie i powrozy pójdą bardzo w górę.
— To też spodziewam się, rzekł Marat, znajdziemy środki nowe i mniej subjekcjonalne. Czy wiesz pan, kogo oczekuję dziś wieczór i kto za dziesięć minut zastuka do tych drzwi?
— Nie, panie.
— Jeden z moich kolegów, członek Zgromadzenia Narodowego, znany wam z nazwiska, obywatel Guillotin.
— Tak, rzekł Gilbert, ten który zaproponował deputowanym ażeby się zebrali w Jeu-de-Paume, kiedy ich wypędzono z izby posiedzeń; człowiek bardzo światły.
— A czy wiecie co wynalazł obywatel Guillotin? Wynalazł machinę cudowną, machinę, która zabija bez bólu, bo trzeba, ażeby śmierć była karą, nie zaś pastwieniem się, on wynalazł taką machinę i lada dzień ją wyprobujemy.
Dreszcz przeszedł Gilberta. Już po raz drugi człowiek ten w swej piwnicy przypomniał mu Caglioatra. To pewnie taż sama machina o której mówił mu Cagliostro.
— Słyszycie, że oto właśnie ktoś stuka, rzekł Marat, — to on. idź otworzyć Albertyno.
Żona, a raczej samica Marata, porwała się ze stołka, na którym siedziała drzemiąc i machinalnie ku drzwiom poszła.
Gilbert odurzony, przejęty zgrozą, z jakimś zawrotem w głowie, instynktownie zwrócił się do Sebastjana, by go wziąć na ręce i przenieść do domu.
— Czy widzicie, mówił dalej Marat z zapałem, machinę, która załatwia się sama, która potrzebuje jednego tylko człowieka do wprawienia jej w ruch, która, trzy razy zmieniwszy ostrze, może przez jeden dzień uciąć głów trzysta!...
— I dodajcie, ozwał się cienki głosik za Maratem, — która może uciąć te trzysta głów bez innego wrażenia, prócz chwili lekkiego chłodu na szyi.
— A! to wy, doktorze, zawołał Marat, odwracając się do człowieka niskiego wzrostu, lat czterdziestu kilku, którego ubiór staranny i mina łagodna, dziwnie odbijały od Marata, a który trzymał pudełko wielkości i kształtu takiego, jak skrzyneczki od zabawek dziecinnych. — Cóżeście tam przynieśli?
— Model mej sławnej machiny, kochany Maracie!... — Ale czy mi się zdaje, dodał mały człowieczek, usiłując rozpoznać w ciemności, wszak to doktor Gilbert?
— On sam, panie, odrzekł Gilbert, kłaniając się przybyłemu.
— Miło mi spotkać was, panie; i rad będę usłyszeć zdanie człowieka tak światłego, o wynalazku, który ujawnić zamyślam. Bo trzeba ci wiedzieć, kochany Maracie, że znalazłem bardzo zdolnego cieślę, nazwiskiem Guidon, który mi tę machinę buduje w naturalnej wielkości. Droga to rzecz! Chce odemnie pięć tysięcy pięćset franków, ale nie cofnę się przed żadną ofiarą dla dobra ludzkości... We dwa miesiące będzie skończona i możemy ją wypróbować; potem przedstawię ją Zgromadzeniu Narodowemu. Spodziewam się, że ty Maracie, poprzesz to przedstawienie w swym dzielnym dzienniku, lubo istotnie machina moja zaleca się sama przez się. Ale kilka wierszy w „Przyjacielu Ludu“ nie zawadzi.
— O! bądź spokojny, nie kilka wierszy jej poświęcę, ale numer cały.
— Dziękuję ci za twą uczynność, kochany Maracie, tylko jak to powiadają, nie chcę, abyś targował kota w worku.
I dobył z kieszeni drugą skrzyneczkę o ćwierć-mniejszą od pierwszej. Szelest wewnętrzny świadczył o zamieszkaniu jej przez jakieś zwierzę, albo przez kilka zwierząt niecierpliwiących się w tem więzieniu.
Szelest ten nie uszedł subtelnego ucha Marata.
— A co tam się zawiera? — zapytał.
— Zobaczysz!... rzekł doktor.
Marat podniósł rękę do skrzynki.
— Ostrożnie! — żywo zawołał doktór — żeby nie uciekły, bobyśmy ich złapać nie mogli: to myszy, którym utniemy głowy. A co wy robicie, doktorze Gilbercie, opuszczacie nas?
— Z żalem, odpowiedział Gilbert, ale oto syn mój, zraniony przez konie. Doktor Marat podniósł go i dał mu opatrunek, tak, jak to już raz był uczynił względem mnie samego, za co jeszcze raz składam mu najszczersze dzięki. Chłopiec potrzebuje świeżego łóżka, spoczynku, starań: nie mogę więc uczestniczyć w waszych interesujących doświadczeniach.
— Ale uczestniczyć będziecie w tych, które za dwa miesiące uczynimy na wielką skalę, nieprawdaż, przyrzekacie mi to, doktorze?
— I owszem.
— Trzymam was za słowo.
— Dałem je.
— Doktorze Gilbercie, rzekł Marat, nie potrzebuję wam zalecać tajemnicy co do mojego schronienia.
— O! panie...
— Bo to ten wasz Lafayette, gdyby mnie odkrył, kazałby mnie rozstrzelać jak psa, albo powiesić jak złodzieja.
— Rozstrzelać! powiesić! zawołał Guillotin. — Skończymy raz przecie z temi barbarzyńskiemi śmierciami. Przyjdzie śmierć łatwa, gładka, natychmiastowa! Śmierć, którą starcy zmęczeni życiem przeniosą nad śmierć naturalną! Pójdź zobacz to, kochany Maracie, pójdź.
I bez względu już na doktora Gilberta, Guillotin otworzył skrzynkę większą i począł ustawiać machinę na stole. — Marat przypatrywał się z ciekawością równą zapałowi wynalazcy.
Gilbert, korzystając z tego zajęcia, podniósł śpiącego Sebastjana i uniósł w objęciach.
Albertyna odprowadziła go do samych drzwi i zamknęła je za nim starannie.
Stanąwszy na ulicy, Gilbert po zimnie na twarzy uczuł, że jest zlany potem i że wiatr nocny mrozi ten pot na jego czole.
— O! Boże, wyrzekł do siebie, w co obróci się ten gród, którego piwnice ukrywają w tej chwili pięciuset filantropów, zajętych dziełami podobnemi temu, które, tylko co widziałem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.