Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XLIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Fryzjer królowej, Leonard, nie sądził, że jedzie daleko.
Dlatego przybywszy do Bondy, gdy powóz się zatrzymał, odetchnął i chciał wysiąść.
Ale pan de Choiseul zatrzymał go, mówiąc:
— To nie tutaj jeszcze.
Konie były naprzód zamówione: w kilka sekund powóz ruszył z miejsca.
To samo powtórzyło się w Claye, a wtedy Leonard:
— A! mości książę — zawołał — czyż my na koniec świata jedziemy?
— Słuchaj, Leonardzie — rzekł doń wtedy poważnie pan de Choiseul — ja cię wiozę nie w okolicę Paryża, ale na granicę.
Leonard krzyknął, oparł ręce na kolanach i patrzył na księcia osłupiały.
— Na... na... granicę?... — bełkotał.
— Tak trzeba dla dobra królowej. Tego królowa żąda.
Na takie dictum Leonard zamilkł.
Jechali szybko jak wiatr; w Montmirail kurjer zamówił dla nich wieczerzę i dwa łóżka, tam mieli resztę nocy przepędzić.
Zastali wszystko gotowe.
Po wieczerzy podróżni położyli się spać, zamówiwszy powóz na czwarta zrana. O świcie wyruszyli w dalszą drogę.
O dziesiątej przybywają do Chalons, o jedenastej stają w Pont-de-Sommevelle. Dowiadują się, że huzarów jeszcze niema. Zatrzymują się w domu pocztowym, gdzie pan de Cholseul najmuje pokój i ubiera się w mundur. Leonard z niepokojem i westchnieniami patrzy na te przygotowania.
— Leonardzie!... rzekł pan de Choiseul wzruszony — czas, ażebym ci prawdę powiedział. Jesteś wiernym twym panom, prawda, kochany Leonardzie?
— Na śmierć i życie, mości książę!
— A więc za dwie godziny oni tu będą.
— O! mój Boże, czy to podobna? — zawołał biedny chłopak.
— Tak — ciągnął książę — tutaj z dziećmi i panią Elżbietą... Wiesz, jakie przebyli niebezpieczeństwa? (Leonard potakująco skinął głową), jakie jeszcze mają przed sobą? (Leonard podniósł oczy w górę).
— A więc za dwie godziny będą ocaleni!...
Leonard nie mógł mówić; płakał rzewnemi łzami, jednak wyszeptał:
— Tutaj, za dwie godziny? czy pan jesteś pewny?
— Tak, za dwie godziny.
Wkrótce usłyszano trąbkę i tentent koni. Przybyli husarzy.
Za chwilą pan de Goguelat oddał panu de Choiseul pakiecik od pana de Bouille, zawierający podwójny rozkaz do wszystkich oficerów armji, aby słuchali pana de Choiseul.
Książę rozdzielił chleb i wino huzarom, a sam usiadł zkolei do obiadu.
Niecierpliwie oczekiwano królewskiej pary. Kurjera spodziewano się przed wpół do drugiej, powozu około godziny drugiej.
Co pięć minut, pan de Choiseul patrzył na zegarek.
Przez ten czas mieszkańcy okoliczni zbierali się, zaciekawieni obecnością wojska. To było niebezpieczne dla mogącego nadjechać króla.
Co najlepszego uczynić? Chyba oddalić się. Oddalenie jego uczyni drogę wolną. Ale jaki znaleźć pozór? Pośród sześciuset ciekawych, z których jedno słowo zrobić może nieprzyjaciół, najbliżej stoi pocztmistrz. Patrzy on jak i wszyscy z założonemi rękami.
— Panie rzecze doń książę — czy nie wiesz o pieniądzach, które w tych dniach do Metz miały być wysłane?
— Dzisiaj rano przewieziono tędy sto tysięcy talarów — odpowiada pocztmistrz — dwóch żandarmów eskortowało.
— W takim razie — rzekł pan de Choiseul, my nie mamy tu już co robić. Dalej, husarzy, siodłajcie konie.
Żołnierze w jednej chwili siedli na konie.
Pan de Choiseul przeszedł frontem, rzucił z westchnieniem spojrzenie ku Chalons i rzekł:
— Dalej, huzary, po czterech, wolno!
I wyjechał z Pont-de-Sommevelle, gdy zegar bił wpół do szóstej.
Właśnie w tej chwili Izydor de Charny, popędzając szpicrutą i ostrogami konia, na którym cztery mile biegł dwie godziny, przybył na pocztę i zmieniał konie.
Król przybywając do Pont-de-Sommevelle i nie widząc huzarów, niespokojnie wychylił się z karety.
Charny wszedł na pocztę, zwiedzieć się, co to znaczy.
W pięć minut wrócił i opowiedział królowi o wszystkiem. Ruszono więc dalej.
Tymczasem brat jego, Izydor udał się do Sainte-Menehould. Tam zapytał go o pocztmistrza.
— Pocztmistrza niema w domu — odparł młodzieniec, do którego się zwrócił — ale ja jestem jego synem, Jan-Baptysta Drouet... Mogę go zastąpić, mów pan.
Młodzieniec z naciskiem wymówił te słowa a raczej nazwisko Jan-Baptysta Drouet, jakby odgadł, że będzie ono miało w historji nieszczęsny rozgłos.
— Chciałbym mieć sześć koni pocztowych dla dwóch powozów, które tu przybędą, i konia dla kurjera.
Drouet skłonił głowę i wyszedłszy na dziedziniec:
— Hej! pocztyljoni — zawołał — sześć koni do powozu i konia dla kurjera.
W tej chwili wszedł margrabia Dandoins.
— Panie — rzekł do Izydora — czy pan wyprzedzasz powóz królewski?
— Tak, panie...
Potem nagle przerywając, rzekł:
— Cicho! szpiegują nas; może nas podsłuchano. Idź pan do swego oddziału, i o ile możności trzymaj ludzi w porządku.
W samej rzeczy Drouet stał na progu kuchni podczas tej rozmowy. Pan Dandois odchodzi.
W tej chwili słychać trzaskanie z bicza i powóz króla zajeżdża przed pocztą.
Ujrzał go Jan Drouet, który na powóz patrzy uważnie; rok temu był na federacji; widział króla i, zdaje się, że go poznaje. Tegoż dnia odebrał znaczną sumą pieniędzy w asygnatach; badał je po kolei każdy z portretem króla, czy nie są fałszywe, a wizerunek ten tak utkwił mu w pamięci, że zdaje się wołać: „Ten człowiek, który stoi przed tobą, to król!“ Wyciąga z kieszeni asygnatę, porównywa oryginał z portretem i szepce:
— Z pewnością to on!
Izydor zauważył to.
— Króla poznano! — rzecze do brata — przyśpiesz odjazd i uważaj na tego czarnego chłopca... To syn pocztmistrza, on poznał króla. Nazywa się Jan-Baptysta Drouet.
— Dobrze! — rzekł Olivier — będę czuwał, jedź!
Izydor pędzi galopem, ażeby zamówić konia w Clermont.
Hrabia nie stracił z oczu Droueta, Drouet nie poruszył się nawet: tylko szepnął coś chłopcu stajennemu.
Charny zbliżył się do niego.
— Panie — odzywa się — czy nie zamówiono konia dla mnie?
— Owszem, panie — mówi Drouet; — ale niema już konia.
— Jakto! niema już konia! — rzecze hrabia; — a cóż to za jeden ten, któż go w podwórzu siodła?
— To mój!
Nalegać, znaczyłoby zbudzić podejrzenia; próbować wziąć przemocą, byłoby to wszystko zepsuć. Charny, zresztą znalazł inny sposób, który wszystko mógł pogodzić.
Idzie do pana Dandois.
— Pst!... — rzecze — to ja, hrabia de Charny... Niema już dla mnie konia na poczcie; każ pan zsiąść z konia jednemu z dragonów! muszę jechać za królem i królową!... Sam tylko wiem, gdzie jest pan de Choiseul; jeżeli nie pojadę, król zostanie w Varennes.
— Hiabio powiada pan Dandoins — dam ci jednego z moich koni.
I obadwaj oddalili się placem, do mieszkania margrabiego Dandoins.
Charny odchodząc, polecił jednemu z wachmistrzów, uważać na wszystkie ruchy Droueta.
Nagle Charny słyszy wielkie krzyki i te wyrazy:
— Król!... królowa!...
Biegnie więc, zalecając panu Dandoins, aby mu konie na rynek przyprowadzono. Całe miasto w ruchu. Zaledwie margrabia i Charny opuścili plac, Drouet jakby na to tylko czekał, bo zawołał:
— Powóz, który przejechał, jest królewski!... Król, królowa i dzieci Francji siedzą w tym powozie!...
I popędził galopem w ślady króla.
Wtedy pogłoska, że król był w tym powozie, rozchodzi się i stąd krzyki, na których odgłos przybiegł Charny.
Wreszcie nadchodzi służący z końmi. Charny chwyta cugle jednego z nich, skacze nań, popędza ostrogą i odjeżdża w ślady Droueta, nie słysząc ostatnich słów pana Dandoins: „pistolety nie nabite!...“ Tymczasem powóz króla, poprzedzany przez Izydora, pędził z Sainte Menehould drogą do Clermont.
O dziewiątej król staje tam wreszcie, w pięć kwadransów ujechano cztery mile.
Izydor wciąż jechał przodem.
Przed miastem, pan de Damas uprzedzony przez Leonarda, czeka na króla; poznaje liberję kurjera i zatrzymuje Izydora.
— Panie — rzecze — w powietrzu wieje prąd buntu, który mnie przeraża i wyznaję, że nie odpowiadam za moich dragonów, jeżeli króla poznają. Mogę tylko stanąć ztyłu za powozem i tamować drogę możliwym napastnikom.
— Czyń, co uważasz za najlepsze — rzekł Izydor — oto król!...
I pośród ciemności ukazuje mu powóz, który poznać można po iskrach, dobywających się z pod kopyt końskich.
Powóz ten niezbyt wspaniały, zwraca jednak uwagę i obsypuje go gromadka ludzi.
Pan de Damas stał przed pocztą, udając, że nie zna dostojnych podróżnych.
Izydor zbliżył się do karety i rzekł zcicha:
Najjaśniejszy Panie, zostałeś poznany z pewnością przez syna pocztmistrza w Sainte Menehould; widziałem, jak młody człowiek, dobywając banknoty z kieszeni, porównywał portret na nich z tobą; brat mój, uprzedzony o tem, pozostał w tyle, i musiało zajść coś ważnego, bo dotąd nie wraca.
— No, skoro zostaliśmy poznani, tem więcej trzeba pośpieszać, Najjaśniejsza Pani. Panie Izydorze, popędź pocztyljonów i pędź naprzód!...
Powóz przeprzeżony w mgnieniu oka, oddalał się jak błyskawica drogą do Varennes.
Charny ma tutaj kierować powozem wśród labiryntu ulic; Charny dwa tygodnie siedział w Varennes, wszystko poznał i nie było dlań żadnego obcego kata lub zakrętu. Na nieszczęście, niema tu teraz hrabiego de Charny. Dlatego niepokój królowej jest podwójny. Musiał zajść jakiś ważny wypadek, kiedy Charnego niema w tak ważnej chwili. Król, zbliżając się do Varennes, równie był niespokojny; licząc na hrabiego, nie miał nawet ze sobą planu miasta.
Jedyną nadzieją było, że panowie de Bouille i de Raigecourt, z niecierpliwości mogliby wyjść naprzeciw króla za miasto.
Od kilku dni byli już w mieście i z łatwością mogliby służyć za przewodników. Lecz i ich nie było.
— Co czynić? — spytał król. Czy zna który z was miasto?
Nikt go nie znał.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł wtedy Izydor — czy Wasza królewska mość nie przypomina sobie nazwy oberży, gdzie konie mają czekać?
— Niestety! nie rzekł król — ale mniejsza o to, jedź pan naprzód, my tymczasem zasięgniemy objaśnień.