Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Widzieliśmy, jak szybko odjeżdżał powóz, unoszący króla w szczegółach ucieczki już towarzyszyli. Wypadek ten jest tak wielki i taki wpływ fatalny wywarł na los ich, że każde zdarzenie w tej podróży, wydaje się nam ciekawości godne.
Nade dniem, koło gadziny trzeciej, przeprzęgano w Meaux. Król był głodny, napoczęto więc zapasy. Składały się one z kawałka zimnej cielęciny, chleba i czterech butelek niemusującego wina szampańskiego, w które hrabia de Charny powóz zaopatrzył.
Ponieważ nie było ani nożów ani widelców, król zawołał Jana.
Janem, jak sobie przypominamy, zwano pana de Malden.
Pan de Malden zbliżył się....
— Janie — rzekł król — pozwól nam twego myśliwskiego noża, dla pokrajania mięsa.
Jan wyciągnął nóż z pochwy i podał go królowi.
Królowa tymczasem wychyliła się z powozu, wyglądając zapewne, czy nie widać Oliviera.
— Czy nie chcesz przekąsić czego, panie de Malden — rzekł król półgłosem.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — równie cicho pan de Malden odpowiedział — nie chce mi się jeść.
— Ani ty, ani twoi towarzysze nie róbcie ceremonji — dodał król.
Potem, zwracając się do królowej, rzekł:
— O czemże myślisz, Najjaśniejsza pani?
— Ja? — odparła królowa, próbując uśmiechu. — Myślę, że pan de Lafayette nie jest zupełnie zadowolony.
A do pana de Valory stojącego przy niej, rzekła:
— Franciszku, zdaje mi się, że wszystko idzie dobrze. Jużby nas zatrzymano do tego czasu, gdyby nas schwytać miano. Nie spostrzegli widać naszego odjazdu.
— Prawdopodobnie, Najjaśniejsza pani, odpowiedział pan de Valory — bo nie widzę nigdzie żadnego poruszenia ani podejrzeli. Dalej, dalej, odwagi, Najjaśniejsza pani, wszystko dobrze.
— W drogę! — zawołał pocztyljon.
Panowie de Malden i de Valory wskoczyli na miejsca i powóz ruszył.
Około ósmej zrana, kareta dojechała do długiego wzgórza.
Po obu bokach był lasek, w nim ptaki śpiewały, a słońce świeciło pierwszemi promieniami pięknego dnia czerwcowego.
Pocztyljon zwolnił koniom kroku.
Kurjerzy zeskoczyli z siedzenia.
— Janie — rzekł król — każ zatrzymać powóz, ja przejdę się, a sądzę, że i królowa i dzieci nie odmówią małej przechadzki pieszej.
Pan de Malden dał znak; pocztyljon stanął, wszyscy wysiedli, oprócz pani Tourzel, która była bardzo cierpiąca.
W tej chwili cała królewska kolonja rozproszyła się na drodze; delfin pobiegł za motylami; siostra jego zbierała kwiaty.
Pani Elżbieta wzięła króla pod rękę; królowa szła sama.
Widząc tę rodzinę, rozrzuconą na drodze, te ładne dzieci, biegnące i bawiące się, tę siostrę, opartą na ramieniu brata i uśmiechniętą do niego; tę piękną kobietę zamyśloną i poza siebie patrzącą; widząc cały obrazek oświecony rannem słońcem czerwcowem, i przezroczystym cieniem lasu, rzekłbyś, że to rodzina szczęśliwa, która wraca do swego zamku, aby pędzić życie spokojne, a nie król i królowa Francji, uciekający od tronu, do którego na to tylko naród ich miał cofnąć, aby niebawem zaprowadzić na rusztowanie.
Prawda, że wkrótce wypadek miał na ten obraz pokoju sprowadzić burzę różnych namiętności, drzemiących na dnie serca każdej z osób tej dziwnej opowieści.
Nagle królowe, zatrzymała się, jakby jej nogi wzrosły w ziemię.
O ćwierć mili okazał się jeździec jakiś, tumanem kurzu osłonięty.
Marja-Antonina nie śmiała powiedzieć: „To hrabia de Charny“.
Ale wymknął się jej okrzyk:
— A! wiadomość z Paryża.
Król, który miał krótki wzrok, wyciągnął z kieszeni lornetkę.
— Ej! — rzekł — to, zdaje się, pan de Charny.
— Tak, Najjaśniejszy panie — rzekła królowa — to on.
— Wsiądźmy, wsiądźmy — rzekł król — dogoni on nas, a niema czasu do stracenia.
Królowa zapewne nie śmiała powiedzieć, że warto było poczekać na wiadomości, które pan de Charny przywoził.
Zresztą i tak jeździec pędził, co tylko koń wyskoczy.
On, także w miarą zbliżania patrzył uważnie i był zdziwiony, czemu olbrzymi powóz swoich podróżnych rozproszył.
Złączył się z nimi u szczytu wzgórza, gdzie się kareta zatrzymała.
Był to rzeczywiście pan de Charny, jak odgadły serce królowej i oczy króla.
Miał na sobie zielony surducik z szerokim kołnierzem, kapelusz z wielkiem rondem i klamrami stalowemi, białą kamizelką, spodnie obcisłe ze skóry i wysokie aż do kolan buty wojskowe.
Cera jego zwykle biała matowa, ożywiona była biegiem, a w błyskawicach, które źrenice jego rzucały i zaróżowiały twarz, w nozdrzach drgających, było coś zwycięskiego.
Nigdy królowa tak pięknym go nie widziała.
Westchnęła głęboko.
On zeskoczył z konia i skłonił się przed królem.
Potem złożył ukłon królowej.
Wszyscy zebrali się dokoła niego, oprócz dwóch oficerów, którzy oddalili się dyskretnie.
Zbliżcie się, panowie, zbliżcie — rzekł król — wiadomości, które pan de Charny przynosi, wszystkich nas obchodzą.
— Najprzód, Najjaśniejszy panie — powiedział Charny wszystko idzie dobrze, o drugiej w nocy nikt nie podejrzewał waszej ucieczki.
Każdy odetchnął.
Posypały się pytania.
Charny opowiedział, jak wrócił do Paryża; jak na ulicy de l‘Echelle spotkał patrol patrjotów, jak go pytali i jak zostawił ich w przekonaniu, że król śpi.
Potem dodał, jak będąc w Touileries, zastał spokój jak zwykle, wszedł do swego pokoju, zmienił ubranie i wyszedłszy przez korytarze królewskie dowiedział się, że nikt nie myśli o ucieczce króla, nawet pan de Gouvion, który oficerów i dowódców bataljonu ze straży rozpuścił.
Wtedy pan de Charny wsiadł na tego samego konia, na którym przyjechał, a nie chcąc budzić nikogo na poczcie w Paryżu, dojechał na nim do Bondy.
Nieszczęśliwy koń dobiegł pół żywy, ale dobiegł.
Stamtąd wziął świeżego konia.
Zresztą nie było nic niepokojącego na przebytej drodze.
Królowa skorzystała ze sposobności, ażeby podać rękę Olivierowi; tak dobre wiadomości zasługiwały na podobna łaskę.
Charny pełen szacunku ucałował rękę królowej.
Dlaczego królowa zbladła?
Czy z radości, że Charny ścisnął ja za rękę?
Czy z boleści, że jej nie uścisnął?
Podróżni wsiedli do powozu. Powóz ruszył, Charny galopował przy drzwiczkach.
Na następnej poczcie nie było jeszcze konia dla hrabiego.
Izydor nie zamówił konia, nie wiedząc, że potrzebny będzie bratu.
Mimo to powóz pojechał. W pięć minut potem Charny był na koniu; zresztą nie miał on towarzyszyć, lecz jechać za powozem.
Jechał jednak tak blisko, że królowa, wychyliwszy się, mogła go widzieć, a na każdym przeprzęgu mógł kilka słów z dostojnymi podróżnymi zamienić.
Charny wyjeżdżając z Montmirail, sądził, że powóz o kwadrans go wyprzedzi, tymczasem, nagle na skręcie drogi koń jego uderzy nosem o tył powozu zatrzymanego, u którego dwaj oficerowie próbowali naprawie lejce. Hrabia zeskoczył z konia, przechylił głowę przez drzwiczki i poprosił króla, ażeby się ukrył a królowę, ażeby była spokojna. Potem otworzył kuferek, gdzie były przybory na wszelki przypadek; wyjął lejce i założył w miejsce przerwanych.
Kurjerzy tymczasem prosili o broń, ale król oparł się, mówiąc, że w każdym razie krew za niego popłynąć nie może.
Wreszcie lejce naprawiono, straż przyboczna wsiadła na kozioł, Charny na konia i ruszono w drogę.
Ale każda minuta była drogą, a stracono z pół godziny.
O drugiej przybyto do Chalons.
— Jeżeli nie zatrzymają nas do Chalons, powiedział król — wszystko pójdzie dobrze.
Do Chalons obyło się bez wypadku.
Król ukazał się na chwilę. Pośród gromadki otaczającej powóz, dwaj ludzie szczególniej przypatrywali się królowi.
Nagłe jeden z nich zniknął w tłumie. Drugi się zbliżył.
— Najjaśniejszy panie — rzekł półgłosem — nie pokazuj się tak, bo się zgubisz.
— Dalejże próżniaki! czy to tak obsługuje się zacnych podróżnych, którzy po trzydzieści sous płacą?...
I sam wziął się do roboty, pomagając pocztyljonom.
Był to właściciel poczty.
Wreszcie konie zaprzężono, pocztyljoni usadowili się. Pierwszy z nich popędzał swe konie.
Oba padają.
Pod razami batów konie się podnoszą, chcą ruszyć z miejsca, gdy z kolei padają konie drugiego pocztyljona.
Pocztyljon leży pod niemi.
Charny, czekający w milczeniu, wyciąga człowieka z pod koni, który tam swoje buty zostawił.
— O! panie — wola Charny do pocztmistrza, o którego wierności nic nie wie — jakież nam dałeś konie?
— Najlepsze, jakie miałem! — odpowiada tenże. — Tylko konie tak się zaplątały w zaprzęg że niepodobna ich uwolnić.
Charny rzuca się na lejce.
— Dalej! — rzecze — wyprzężmy je i na nowo zaprzężmy, będzie prędzej.
Pocztmistrz bierze się do roboty, płącząc z rozpaczy.
Tymczasem człowiek, który się oddalił biegnie do mera: oznajmia mu, że w tej chwili król i królewska rodzina stoją na poczcie, i żąda rozkazu aresztowania.
Na szczęście mer nie jest republikaninem, albo też nie chce brać na siebie takiej odpowiedzialności.
Zamiast przekonać się o rzeczy, żąda rozmaitych tłómaczeń, zaprzecza, i nareszcie w ostateczności przybywa na pocztę w chwili, gdy powóz znika na zakręcie ulicy.
Stracono dwadzieścia minut.
Alarm panuje w powozie królewskim. Te konie padające jedne za drugiemi bez żadnej przyczyny, przypominają królowi gasnące świece.
Jednak wyjeżdżając z bram miasta, król, królowa i pani Elżbieta rzekli równocześnie:
— Jesteśmy ocaleni!
Ale o sto kroków dalej człowiek jakiś podbiegi i zawołał przez drzwiczki do podróżnych:
— Na nic się to wszystko zdało, schwytają was.
Królowa krzyknęła: człowiek znikł w pobliskim lasku.
Na szczęście, tylko cztery mile dzieli ich od Pont-de-Sommeville, gdzie czeka pan de Choiseul z czterdziestu huzarami.
Ale to już trzecia po południu, spóźniono się o cztery godziny!...