Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXI.
KOBIETY I KWIATY.

W kilka miesięcy po opowiedzianych wypadkach, w końcu marca 1791 roku, powóz, jadący szybko z Argenteuil de Besons, skręcił o ćwierć mili od miasta, a pędząc ku zamkowi Marais, którego krata przed nim się otwierała, wpadł aż na drugi dziedziniec i zatrzymał się przy pierwszym stopniu ganka.
Zegar umieszczony na frontonie zamku, wskazywał ósmą godzinę zrana.
Stary sługa, zdający się niecierpliwie czekać przybycia powrozu, rzucił się do drzwiczek, skąd wyskoczył na stopnie człowiek cały czarno ubrany.
— A!... panie Gilbert — rzekł kamerdyner — jesteś pan, nakoniec!...
— Cóż się stało, mój biedny Teisch?... — spytał doktór.
— Niestety, panie!... — zobaczysz — rzekł sługa.
I idąc przed doktorem, przeszedł przez sale bilardową, gdzie lampy późno zaświecone jeszcze się paliły; potem przez salę jadalną, gdzie stół pełen kwiatów, otwartych butelek, owoców i ciast, świadczył, że wieczerza przeciągnęła po za zwykle godziny. Gilbert, rzucił okiem na ten nieporządek, dowodzący, jak mało słuchano jego przepisów, potem, wzruszywszy ramionami, wszedł na schody do pokoju Mirabeau na pierwszem piętrze.
— Panie hrabio — rzekł sługa, wchodząc do pokoju — oto doktór Gilbert.
— Jakto, doktór?... — spytał Mirabeau: — fatygowano go dla takiego głupstwa?...
— Głupstwa!... — szepnął biedny Teisch; — osądź sam, panie doktorze.
— O!... doktorze — rzekł Mirabeau, podnosząc się na łóżku — czy stan mój tak jest groźny, że bez mej wiedzy posyłano po ciebie?...
— Najprzód, kochany hrabio, nigdy mi nie zawadzi sposobność widzenia cię, wiesz, że jestem na usługi kilku tylko przyjaciół, ale do nich całkiem należę. Zobaczmy, cóż to się stało?... A nadewszystko żadnych tajemnic dla nauki!... Teisch, podnieś firanki i otwórz okna.
Gdy wykonano ten rozkaz i światło dostało się do pokoju, Gilbert mógł ujrzeć zmianę, jaka zaszła w sławnym mówcy w ciągu miesiąca, odkąd go nie widział.
— A!... a!... — szepnął mimowoli.
— Tak — rzekł Mirabeau — zmieniony jestem, nieprawdaż?... powiem ci, doktorze, skąd to pochodzi.
Gilbert smutnie się uśmiechnął; ale ponieważ rozumny lekarz wyciąga korzyść z tego, co chory odpowiada, chociażby opowiadał nieprawdę, pozwolił mu mówić.
— Wiesz — ciągnął Mirabeau — jaką kwestję wczoraj rozbierano.
— Wiem, kwestję kopalni.
— Jest to rzecz mało dotąd znana; mało lub wcale nie zgłębiona. Procenty właścicieli i rządu są nie dość wyraźne. Zresztą, hrabia de la Marck, mój przyjaciel, bardzo był w tem interesowany; połowa majątku od tego zależała; jego sakiewka, kochany doktorze, zawsze była moją; trzeba być wdzięcznym. Mówiłem a raczej pięć razy dawałem ognia; za ostatnim wystrzałem zwyciężyłem i rozproszyłem mych nieprzyjaciół, ale prawie, że sam zostałem na miejscu. Jednak wróciwszy do domu, chciałem obchodzić zwycięstwo. Kilku przyjaciół było na wieczerzy; śmiano się, rozmawiano, do trzeciej godziny, o trzeciej położyłem się, o piątej schwyciły mnie bóle wnętrzności, krzyczałem jak głupiec, Teisch bał się i posiał po ciebie. Teraz, wiesz tyle co i ja. Oto puls, język, cierpię jak potępieniec!... Wybaw mnie, jeżeli możesz; co do mnie, nie mieszam się już więcej do tej sprawy.
Gilbert był nadto biegłym lekarzem, aby nie widzieć, bez języka i pulsu, że stan Mirabeau był niebezpiecznym. Chory prawie się dusił, oddychał z trudnością, twarz miał nabrzekłą przez zatrzymanie krwi w płucach; skarżył się na zimno w rękach i nogach, a od czasu do czasu silny ból wyrywał mu krzyk lub westchnienie.
Doktór chciał wszakże mniemanie swoje, prawie pewne, zbadaniem pulsu potwierdzić.
Puls był konwulsyjny i nierówny.
— No — rzekł Gilbert — na ten raz nic nie będzie, kochany hrabio, ale był już wielki czas.
— A!... — rzekł Mirabeau — będziesz mi krew puszczał?...
— W tej chwili.
— Z prawej czy lewej ręki?...
— Ani z jednej ani z drugiej, płuca i tak są dosyć zaduszone. Puszczę ci krew z nogi, a Teisch pojedzie tymczasem do Argenteuil po gorczycę i kantarydy na synopizmy. Weź mój powóz, Teisch.
— Do djabła!... — szepnął Mirabeau — pokazuje się, doktorze, że jak mówiłeś, czas był wielki.
Gilbert, nie odpowiadając, przystąpił do operacji, a niedługo krew czarna i gęsta zawahawszy się chwilę, pociekła z nogi chorego.
Ulga była natychmiastowa.
— A!... do kata!... — odezwał się Mirabeau, oddychając swobodniej — doprawdy, jesteś wielkim człowiekiem, doktorze.
— A ty, hrabio, wielkim szaleńcem, że narażasz dla kilku godzin fałszywej przyjemności, życie tak drogie twym przyjaciołom i Francji.
Mirabeau uśmiechnął się melancholijnie, prawie ironicznie.
— Ba!... kochany doktorze, przesadzasz znaczenie, jakie mam dla moich przyjaciół i dla Francji.
— Na honor!... — zawołał, śmiejąc się Gilbert — wielcy ludzie skarżą się na niewdzięczność innych, a to oni w rzeczy samej są niewdzięczni. Zachoruj na serjo, a jutro cały Paryż będzie przed twojemi oknami, umrzyj pojutrze, a cała Francja iść będzie za pogrzebem.
— Wiesz doktorze, że bardzo pocieszające co mi mówisz?... — odpowiedział z uśmiechem Mirabeau.
— Dlatego właśnie, że możesz pan widzieć jedno nie narażając się na drugie, mówię ci to, i doprawdy potrzebujesz wielkiej demonstracji dla podniesienia stanu moralnego. Pozwól mi przewieźć się do Paryża, hrabio, pozwól powiedzieć na pierwszym rogu ulicy posłańcowi miejskiemu, że jesteś chorym, a zobaczysz...
— Sądzisz, że mogę być do Paryża przewiezionym?...
— Dziś jeszcze nawet... Jak się pan czujesz?...
— Oddycham swobodniej, głowa swobodniejsza, mgła znika z przed oczu... Cierpię wewnątrz tylko.
— O!... temu zaradza synopizmy, kochany hrabio; odpływ krwi zrobił swoje; teraz kolej na synopizmy. Ale otóż i Teisch powraca.
Teisch wszedł w tej chwili z potrzebnemi lekami. W kwadrans potem chory podług przepowiedni doktora, czuł się lepiej.
— Teraz — rzekł Gilbert — zostawiam ci godzinę odpoczynku, a potem zabieram z sobą.
— Doktorze — rzekł, śmiejąc się Mirabeau — czy pozwolisz mi jechać dziś wieczorem, a oznaczyć ci schadzkę w moim pałacu na ulicy Chausse-d‘Antin, o jedenastej godzinie.
Gilbert popatrzył na Mirabeau.
Chory pojął, że lekarz odgadł przyczynę opóźnienia.
— Cóż chcesz — powiedział Mirabeau — muszę przyjąć czyjeś odwiedziny.
— Kochany hrabio — odparł Gilbert — widziałem wiele kwiatów w jadalnej sali. To nie tylko przyjacielska wieczerza odbywała się wczoraj?
— Wiesz doktorze, że nie mogę się obejść bez kwiatów, to moje szaleństwo.
— Tak, ale kwiaty nie są jedynemi, hrabio!
— Ani słowa! jeżeli kwiaty są mi potrzebne, muszę znosić konsekwencję tej potrzeby.
— Hrabio, hrabio, zabijasz się! — rzekł Gilbert.
— Przyznaj, doktorze, że to będzie przynajmniej samobójstwo przyjemne.
— Hrabio, nie opuszczę cię dzisiaj.
— Doktorze, dałem słowo, pozwól mi go dotrzymać.
— Będziesz dziś, hrabio, wieczorem w Paryżu?
— Mówiłem ci, doktorze, że czekać będę na ciebie o jedenastej wieczorem w moim pałacyku przy ulicy Chausse-d‘Antin... Widziałeś go już?
— Nie jeszcze:
— Nabyłem go od Julji, żony Talmy... Doprawdy, czuje się zupełnie dobrze, doktorze.
— To znaczy, że mnie wypędzasz, hrabio.
— O! cóż znowu!...
— Zresztą, dobrze pan czynisz. Musze być dziś w Tuileries.
— Aha! zobaczysz się pan z królowa — rzekł Mirabeau zachmurzony.
— Zapewne. Czy masz jakie zlecenie?
Mirabeau uśmiechnął się gorzko.
— Nie pozwoliłbym sobie tego, doktorze; nie mów jej nawet, żeś mnie widział.
— Dlaczegóż?
— Bo zapytałaby, czy ocaliłem monarchję, jak jej obiecałem, a musiałbyś jej odpowiedzieć, że nie; zresztą — dodał Mirabeau, śmiejąc się — tyle w tem jej winy, co i mojej.
— Nie chcesz, abym jej powiedział, że nadmiar pracy, walka na trybunie, zabijają cię, hrabio.
Mirabeau zamyślił się.
— Tak — odpowiedział — powiedz jej to: uczyń mnie nawet słabszym, niż jestem.
— Dlaczego?
— Dla niczego... przez ciekawość... Żeby sobie zdać z czegoś sprawę...
— Niech i tak będzie.
— Przyrzekasz mi to, doktorze?
— Przyrzekam.
— I powtórzysz mi to pan, co odpowie?
— Jej własne słowa.
— Dobrze... Dowidzenia, doktorze; tysiąc razy dziękuję.
I wyciągnął rękę do Gilberta.
Gilbert utkwił w nim wzrok, który zdawał się ambarasować chorego.
— Ale — rzekł chory — zanim odejdziesz, co mi zapiszesz, doktorze?
— O! — rzekł Gilbert — ciepłe napoje i djetę zupełną, a nadewszystko...
— Nadewszystko?
— Żeby dozorczyni nie miała mniej niż lat pięćdziesiąt. Słyszysz, hrabio?
— Doktorze — odparł, śmiejąc się, Mirabeau — żeby nie sprzeciwić się twym przepisom, wezmę dwie dwudziestopięcioletnie.
We drzwiach Gilbert spotkał Teischa. Biedny sługa miał łzy w oczach.
— O! panie — rzekł — czemuż odchodzisz?
— Wypędzają mnie, mój Teisch — odparł z uśmiechem Gilbert.
— I to wszystko dla tej kobiety! — szepnął starzec; — wszystko dla tej kobiety, podobnej do królowej! Człowiek z takim, jak mówią, genjuszem. Mój Boże! trzebaż być tak głupim!
I zamilkłszy otworzył drzwiczki Gilbertowi, który wsiadł do powozu zamyślony, pytając się sam zcicha:
— O jakiej on mówi kobiecie, podobnej do królowej?
Na chwilę zatrzymał ramie Teischa, jakby chciał go zapytać, ale dodał prędko:
— I cóżem chciał uczynić? to tajemnica pana de Mirabeau, ale nie moja. Do Paryża!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.