Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.
CO POWIEDZIAŁ KRÓL, CO RZEKŁA KRÓLOWA.

Gilbert dopełnił podwójnego przyrzeczenia danego hrabiemu Mirabeau.
Przybywszy do Paryża spotkał Kamila Desmoulins, żyjącą gazetę i oznajmił mu chorobę Mirabeau, umyślnie przedstawiając ją niebezpieczniejszą, niż była w istocie.
Potem udał się do Tuileries i powiedział to samo królowi.
Król poprzestał na zapytaniu:
— A! biedny hrabia! czy stracił apetyt?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Gilbert.
— To niedobrze — rzekł król.
I zaczął mówić o czem innem.
Gilbert, wychodząc od króla, zaszedł do królowej i powtórzył jej to samo, co królowi.
Zmarszczyło się wyniosłe czoło córki Marji Teresy.
— Czemuż — rzekła — nie zachorował w owym dniu, kiedy miał tak piękną mowę o trójkolorowym sztandarze?
Potem, jakby wyrzucając sobie, że przed Gilbertem okazała swą nienawiść dla znaku narodowego, rzekła:
— Ale nieszczęściem byłoby dla Francji, gdyby ta słabość się wzmogła.
— Zdawało mi się, że miałem zaszczyt powiedzieć Najjaśniejszej Pani — powtórzył Gilbert — iż to więcej, niż słabość, to choroba.
— Której staniesz się panem, doktorze — rzekła królowa.
— Uczynią, co tylko będę mógł, Najjaśniejsza Pani, ale nie odpowiadam za nic.
— Doktorze — powiedziała królowa — liczę na pana, rozumiesz mnie? wszak będę miała o panu Mirabeau wiadomości.
I zaczęła mówić o czem innem.
Wieczorem o umówionej godzinie, Gilbert wchodził na schody pałacyku Mirabeau.
Mirabeau czekał go leżąc na szezlągu; ale ponieważ zatrzymano go chwil kilka w salonie, aby uprzedzić hrabiego o jego przybyciu, Gilbert wchodząc rzucił wzrokiem koło siebie i ujrzał na fotelu zapomnianą szarfę kaszmirową.
— A! to ty, doktorze — rzekł Mirabeau. — Dowiedziałem się, że jednę część obietnicy dotrzymałeś. Paryż wie, iż jestem chory, i biedny Teisch od drugiej godziny, co dziesięć minut odprawia moich przyjaciół, przychodzących dowiedzieć się czy mi lepiej, i moich przyjaciół, dowiadujących się, czy mi gorzej. Oto część pierwsza. Teraz czy byłeś wiernym drugiej?
— O czem chcesz mówić, hrabio? — spyta! Gilbert z uśmiechem.
— Wiesz dobrze o czem, doktorze.
Gilbert wzruszył ramionami.
— Byłeś pan w Tuileries?
— Byłem.
— Widziałeś się pan z królem?
— Widziałem.
— Powiedziałeś im doktorze, iż się mnie niedługo pozbędą?
— Powiedziałem im tylko żeś chory, hrabio.
— I cóż odpowiedzieli?
— Król zapytał, czyś pan stracił apetyt.
— A na twoją potwierdzającą odpowiedź?
— Serdecznie cię żałował.
— Dobry król! w dzień swojej śmierci powie przyjaciołom, jak Leonidas. „Dzisiaj zjem kolację u Plutona“. A królowa?
— Królowa żałowała cię hrabio, i wypytywała z zajęciem.
— W jakich słowach, doktorze? — rzekł Mirabeau, któremu widocznie wiele zależało na odpowiedzi Gilberta.
— Ależ w bardzo dobrych słowach — rzekł doktór.
— Dałeś mi pan słowo, że powtórzysz wiernie to, co ci powie.
— O! nie mógłbym sobie przypomnieć słowo w słowo.
— Doktorze, nie zapomniałeś, pewien jestem, ani jednej sylaby.
— Przysięgam ci, hrabio.
— Doktorze, mam twoje słowo; czy chcesz, abym cię uważał za człowieka niesłownego?
— Jesteś wymagającym, hrabio.
— Rzeczywiście.
— Chcesz pan koniecznie, żebym ci słowa królowej powtórzył?
— Słowo w słowo.
— A więc, powiedziała, że powinienbyś był zachorować tego dnia, kiedyś bronił na trybunie chorągwi narodowej.
Gilbert chciał się przekonać o wielkości wpływu królowej na Mirabeau.
Ten drgnął na szezlągu jakby pod wpływem zetknięcia się ze stosem Volty.
— O, niewdzięczności! — szepnął. — Mowa ta wymazała z jej pamięci listę cywilną o dwudziestu czterech miljonach dla króla, i jej własny dochód cztero-miljonowy! Więc ona nie wie, ta kobieta, ta królowa, że naraz chciałem odzyskać całą swą popularność, którą straciłem dla niej. Chciałem ocalić razem dwie rzeczy, władzę królewską i wolność: podjąłem walkę niewdzięczną, w której wojuję sam, opuszczony, przeciw czemu? Gdyby przeciw ludziom, nie byłoby to niczem; przeciw tygrysom, tak samo; przeciw lwom, i to nie byłoby niczem; ale ja walczę przeciw żywiołowi, przeciw morzu, przeciw fali, która się wznosi i wzdyma! Wczoraj była mi po kostki; dzisiaj jest po kolana, jutro będę ją miał po pas; a pojutrze po nad głową... Dlatego, doktorze, muszę być z tobą otwartym. Przyszedł na mnie naprzód smutek, potem zniechęcenie. Marzyłem o roli rozjemcy między rewolucją a monarchią. Chciałem jak człowiek przewagę mieć nad królową; w dniu gdy nieostrożnie spadłaby w toń i straciłaby grunt pod nogami, chciałem rzucić się w odmęt, aby ją wyratować. Ale nie; nigdy nie chciano porozumieć się ze mną na serjo, doktorze; chciano mnie skompromitować, zdepopularyzować, zgubić, obezwładnić tak w złem jak i w dobrem. Teraz, najlepiej uczynię, doktorze, jeżeli umrę wcześniej: jeżeli położę sie artystycznie, jak starożytny atleta: jeżeli z wdziękiem wyciągnę szyje, i wydam przyzwoicie ostatnie tchnienie.
I Mirabeau upadł na szezląg, gryząc poduszkę zębami.
Gilbert wiedział teraz, gdzie była śmierć i życie hrabiego de Mirabeau.
— Hrabio — zapytał — cobyś powiedział, gdyby jutro król przysłał dowiedzieć się o twoje zdrowie?
Chory uczynił ramionami ruch oznaczający: „Toby mi było wszystko jedno!“
— Król... lub królowa — dodał Gilbert.
— Co? — rzekł Mirabeau podnosząc się.
— Mówię, król albo królowa — powtórzył Gilbert.
Mirabeau podniósł się na pięściach, jak lew zaczajony, i próbował czytać w głębi serca Gilberta.
— Ona nie zrobi tego — powiedział.
— Ale, gdyby to uczyniła?
— Sądzisz doktorze — rzekł Mirabeau — że doszłaby do tego?
— Nic nie sądzę: ale przypuszczam.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — poczekam do jutra wieczorem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Bierz słowa we właściwem znaczeniu, doktorze, i nie dopatruj w nich rzeczy, których niema. Poczekam do jutra wieczór!
— A jutro wieczorem?
— Jutro wieczorem jeżeli przyśle, doktorze, jeżeli naprzykład przyjdzie Weber, to ty masz słuszność, a nie ja. Lecz jeżeli przeciwnie, nie przyjdzie nikt, o! wtedy ja mam słuszność, a ty się mylisz, doktorze.
— Dobrze, do jutra wieczór. Do tego zaś czasu, kochany Demostenesie, cisza, spokój, wypoczynek.
— Nie opuszczę szezlągu.
— A ta szarfa?
Gilbert wskazał palcem przedmiot, który go pierwszy przy wejściu do pokoju uderzył.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Słowo honoru! — rzekł.
— Dobrze! — powiedział Gilbert — staraj się przepędzić noc spokojnie, a ręczę za wszystko.
I wyszedł.
U drzwi czekał go Teisch.
— I cóż, mój zacny Teisch, pan twój ma się lepiej — rzekł doktór.
Stary sługa smutnie pochylił głowę.
— Jakto — podjął Gilbert — wątpisz?
— Wątpię o wszystkiem, panie doktorze, dopóki zły jego duch będzie przy nim.
I westchnął, zostawiając Gilberta na wąskich schodach.
W rogu Gilbert ujrzał czekający nań jakby cień zamglony.
Cień ten, spostrzegłszy go, wydał lekki okrzyk i znikł za półotwartemi drzwiami, ułatwiającemi ucieczkę.
— Co to za kobieta? — spytał Gilbert.
— To ona.
— Co za ona?
— Kobieta podobna do królowej.
Gilbert po raz drugi uderzony został ta samą myślą, słysząc to samo zdanie; uczynił dwa kroki naprzód, jakby chciał ścigać zjawisko, ale zatrzymał się, szepcząc:
— Niepodobna!
I poszedł dalej, zostawiając w rozpaczy starego sługę, który nie mógł pojąć, czemu tak uczony człowiek, jak doktór, nie zażegnał ducha, którego w najgłębszem przekonaniu miał za wysłańca piekieł.
Mirabeau przebył noc dość dobrze.
Nazajutrz, wcześnie jeszcze, zawołał Teischa i kazał otworzyć okna, aby odetchnąć rannem powietrzem. Jedyna rzeczą, niepokojącą starego sługę, była gorączkowa niecierpliwość, jaka okazywał chory.
Kiedy zapytany przez pana o godzinę, Teisch powiedział, że była ósma zaledwie, Mirabeau nie chciał wierzyć i kazał sobie dla pewności przynieść zegarek.
Zegarek ten postawił na stoliczku przy łóżku.
— Teisch powiedział do kamerdynera — zastąpisz dziś miejsce Jana na dole, on zaś będzie mnie obsługiwał.
— O! mój Boże — rzekł Teisch — czyż byłem tyle nieszczęśliwy, żem rozgniewał pana hrabiego?
— Przeciwnie, mój dobry Teisch — rzekł Mirabeau rozczulony — dlatego, że mogę polegać na tobie, będziesz dziś przy drzwiach. Każdej osobie, która przyjdzie zapytać o mnie, powiesz, ze mam sie lepiej, ale że nie przyjmuję jeszcze nikogo; tylko jeżeli przyjdzie kto od kró...
Mirabeau zatrzyma! się i poprawił:
— Tylko gdyby przyszedł kto z zamku, z Tuileries, każesz wejść posłańcowi; słyszysz dobrze? i pod jakimbądź pozorem, nie puścisz go, aż ja się z nim rozmówię. Widzisz, mój dobry Teisch, że oddalając cię od siebie, podnoszę cię do godności powiernika.
Teisch podniósł do ust rękę Mirabeau i pocałował.
— O! panie hrabio — rzekł — gdybyś tylko chciał żyć!
I wyszedł.
— Ba! — rzekł Mirabeau, widząc go oddalającego się — w tem właśnie trudność.
O dziesiątej, Mirabeau wstał, ubrał się z rodzajem kokieterji. Jan go uczesał i ogolił, potem przysunął fotel do okna.
Z okna tego mógł widzieć ulicę.
Za każdem uderzeniem młotka, za każdem drgnięciom dzwonka, można było widzieć twarz jego bladą i tęskną, wyglądającą z poza podniesionej rolety, wzrok przenikliwy, zagłębiony w ulicę: potem zapuszczoną roletę, która miała się podnieść znów przy nastąpnem uderzeniu młotka, przy następnem drgnięciu dzwonka.
O drugiej, wszedł Teisch, a za nim lokaj. Serce Mirabeau biło gwałtownie; lokaj nie miał liberji.
Pierwsza jego myślą było, że ten rodzaj posłańca przybywa od królowej, która nie chciała się kompromitować.
Mirabeau mylił się.
— Od pana doktora Gilberta — powiedział Teisch.
— A! — szepnął, blednąc Mirabeau, jak gdyby miał l
at dwadzieścia pięć. — Proszę pana — odezwał się Teisch — ponieważ chłopiec ten przychodzi od pana Gilberta, i ma list do pana, sądziłem, że można dlań zrobić wyjątek.
— I dobrze uczyniłeś — powiedział hrabia.
Potem spytał lokaja.
— Masz list?
Lokaj oddal list hrabiemu.
Mirabeau rozpieczętował; list zawierał te słów kilka:
„Donieś mi, hrabio, o sobie. Będę dziś u ciebie o jedenastej wieczorem. Spodziewam się, że powitasz mnie słowami, iż ja mam słuszność, a ty się myliłeś“.
— Powiedz swemu panu. żeś mnie zastał siedzącego, i że czekam go dziś wieczorem — rzekł Mirabeau do lokaja.
Potem do Teischa:
— Niech ten chłopak odejdzie zadowolony.
Teisch zrozumiał i wyprowadził wysłańca.
Godziny płynęły. Dzwonek odzywał się ciągle. Cały Paryż zapisywał się u Mirabeau. Na ulicy, gromada ludzi nie chcąc wierzyć zapewniającym słowom Teischa, zmuszała powozy skręcać na lewo i na prawo, aby hałas nie męczył dostojnego chorego.
O godzinie piątej Teisch uznał za stosowne ukazać się po raz drugi w pokoju Mirabeau, aby mu o tem oznajmić.
— A! — rzekł Mirabeau — spostrzegłszy cię, mój dobry Teisch, sądziłem, że mi coś lepszego zwiastujesz.
— Coś lepszego! — powtórzył Teisch zadziwiony. — Nie myślałem, że mogę panu hrabiemu coś lepszego nad ten dowód miłości oznajmić.
— Masz słuszność, Teisch — rzekł Mirabeau — jestem niewdzięczny.
Po odejściu Teischa, wyszedł na balkon i ręką skinał na znak podziękowania zacnym ludziom, którzy strzegli jego spokoju.
Poznano go i okrzyki: „Niech żyje Mirabeau!“ rozległy się z jednego końca na drugi ulicy Chausse-d‘Antin.
O czem myślał Mirabeau, gdy mu oddawano ten niespodziewany hołd, który w każdej innej okoliczności napełniłby radością jego serce?
Myślał o tej wyniosłej kobiecie, nietroszczącej się wcale o niego, i wzrok jego szukał w ścieśnionej gromadzie ludzi koło domu, czy nie zobaczy lokaja w niebieskiej liberji, przybywającego od strony bulwarów. Wszedł do pokoju z sercem ścieśnionem.
Zmrok zapadł, a dotąd nie widział nikogo.
Wieczór upłynął tak samo jak i dzień.
Niecierpliwość Mirabeau zamieniła się w ponurą gorycz. Serce straciwszy nadzieję, nie wybiegało już naprzeciw dzwonka ani młotka. Nie; czekał z ponurą twarzą, na ten obiecany dowód współczucia, który nie przybywał.
O jedenastej, Teisch oznajmił doktora Gilberta.
Doktór wszedł uśmiechnięty, lecz zaraz przeraził się wyrazem twarzy Mirabeau.
Twarz ta była wiernem zwierciadłem boleści duszy.
Gilbert domyślił się wszystkiego.
— Czy nie przysłano? — zapytał.
— Skąd? — rzekł Mirabeau.
— Wiesz dobrze, o czem chcę mówię, hrabio.
— Ja? Nie, na honor!
— Z zamku... od niej... w imieniu królowej?
— Bynajmniej, doktorze; nie był nikt.
— Niepodobna! — rzekł Gilbert.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Naiwny człowieku! — szepnął.
Potem, chwytając konwulsyjnie rękę Gilberta, zapytał.
— Czy chcesz abym ci powiedział, coś dziś robił, doktorze?
— Ja. — rzekł doktór. — Robiłem dzisiaj prawie to, co i zawsze.
— Nie, bo codzień nie chodzisz do zamku, a dziś tam byłeś; nie bo codzień nie widzisz królowej, a dziś ją widziałeś; nie, bo codzień nie pozwalasz sobie dawać jej rad, a dzisiaj jej radziłeś.
— No, proszę! — rzekł Gilbert.
— O! kochany doktorze, widzę, co się działo, i słyszę, co się mówiło, jakbym tam był.
— A więc, zobaczymy, człowieku o podwójnym wzroku; powiedz, hrabio, co się działo? co się mówiło?
— Dziś o pierwszej stawiłeś się w Tuileries: zażądałeś widzenia się z królową; mówiłeś z nią: powiedziałeś jej, że stan mój się pogorszył, że byłoby dobrze dla królowej, dobrze dla kobiety, gdyby posłała dowiedzieć się o moje zdrowie, jeżeli nie przez współczucie, to przez wyrachowanie. Ona z tobą sprzeczała się, potem zdawała się być przekonana, że masz słuszność; pożegnała cię, mówiąc, że pośle do mnie; odszedłeś pan szczęśliwy i zadowolony, licząc na królewskie słowo, a ona, ona pozostała wyniosła i pełna goryczy, śmiejąc się z twojej łatwowierności, w której ty zapomniałeś, że słowo takie do niczego nie obowiązuje... No, słowo honoru uczciwego człowieka! — rzekł Mirabeau, patrząc w oczy Gilbertowi — czy tak było, doktorze?
— Doprawdy — rzekł Gilbert — gdybyś tam był, kochany hrabio, nie mógłbyś lepiej widzieć i słyszeć.
— Niezręczni! — zawołał Mirabeau z goryczą. — Mówiłem, że nic rozsądnego nie umieją uczynić... Liberja króla u mnie, wśród tego tłumu ludzi wołających pod memi oknami: „Niech żyje Mirabeau!“ dodałaby im na rok jeden popularności.
I Mirabeau, skłoniwszy głowę, szybko podniósł rękę do oczu...
Gilbert ujrzał zdziwiony, że ocierał łzę.
— Co ci jest, hrabio? — zapytał.
— Mnie? Nic! — rzekł Mirabeau. — Czy masz wiadomości o zgromadzeniu narodowem, o Kordeljerach lub Jakobinach? Czy Robespierre wycedził jaką nową mowę, czy Marat wyrzucił jaką świeżą broszurę?
— Czy dawno jadłeś, hrabio? — spytał Gilbert.
— Nic, od drugiej godziny popołudniu.
— W takim razie, możesz się wykąpać, kochany hrabio.
— Doprawdy, myśl doskonała, doktorze. Janie! kąpiel.
— Tutaj, panie hrabio?
— Nie, nie, obok, w gabinecie.
W dziesięć minut potem Mirabeau był w kąpieli, a Teisch, jak zwykle, odprowadzał Gilberta.
Mirabeau podniósł się w wannie, i patrzył aż stracił go z oczu, potem słuchał odgłosu jego kroków; a gdy zamknęły się drzwi pałacu, zadzwonił gwałtownie.
— Janie — rzekł — nakryj stół w moim pokoju, i idź proś Oliwję, aby raczyła zjeść ze mną wieczerzę.
Potem gdy lokaj odchodził, aby wypełnić rozkaz:
— Kwiatów, nadewszystko kwiatów — zawołał Mirabeau — uwielbiam kwiaty!
O czwartej zrana, przebudzono Gilberta gwaltownem dzwonieniem.
— A! —r zekł, zeskakując z łóżka — pewny jestem, że pan de Mirabeau ma się gorzej!
Doktór nie mylił się. Mirabeau, kazawszy sobie podać wieczerzę i ustroić stół kwiatami, odesłał Jana i polecił obu lokajom iść spać.
Potem wszystkie drzwi pozamykał, oprócz drzwi, prowadzących do pokoju nieznanej kobiety, która stary sługa jogo złym duchem nazywał.
Ale dwaj lokaje nie położyli się; Jan tylko młodszy zdrzemnął się na fotelu w przedpokoju.
Teisch czuwał.
O trzy kwadranse na czwarta, ozwało się gwałtowne dzwonienie. Obaj rzucili się do sypialnego pokoju pana.
Drzwi były zamknięte.
Wtedy przyszło im na myśl obiec przez apartament nieznanej kobiety, i tym sposobem dostali się do sypialnego pokoju.
Mirabeau, leżąc na pół omdlony, trzymał tę kobietę w objęciach, zapewne, aby nie mogła przywołać ratunku, a ona, przerażona, dzwoniła ręcznym dzwonkiem, nie mogąc dojść do dzwonka nad kominkiem.
Ujrzawszy dwóch służących wołała na pomoc tak dla siebie, jak i dla Mirabeau. W konwulsjach swych, Mirabeau ją dusił.
Wyglądał jak śmierć przebrana, usiłująca pociągnąć ją do grobu.
Dzięki zjednoczonym usiłowaniom Teischa i Jana, rozsunęły się ręce umierającego; Mirabeau upadł na siedzenie, kobieta zrozpaczona wróciła do siebie.
Jan pobiegł wtedy po doktora Gilberta, a Teisch zajął się swym panem.
Gilbert nie kazał zaprzęgać ani wołać powozu; z ulicy ś-go Honorjusza na Chausse-d‘Antin nie było daleko; w dziesięć minut był już w pałacu Mirabeau.
Teisch czekał go na dole w przedsionku.
— I cóż, mój przyjacielu, co się stało? — zapytał Gilbert.
— A! panie — rzekł stary sługa — ta kobieta, zawsze ta kobieta, a potem te przeklęte kwiaty; zobaczysz pan, zobaczysz!
W tejże chwili usłyszano jakby łkanie. Gilbert wszedł prędko; przybywszy na ostatni stopień, ujrzał otwierające się drzwi przylegle do pokoju Mirabeau; wybiegła z nich kobieta, okryta białym penjuarem i nagle padła do nóg doktora.
— O! Gilbercie, Gilbercie! — wyrzekła zarzucając mu ręce na piersi — w imię nieba!... ocal go!
— Nicolino!... — zawołał Gilbert — Nicolino! O! nieszczęśliwa, więc to ty byłaś!
— Ocal go! ocal! — mówiła Nicolina.
Gilbert zatrzymał się chwilę, pogrążony w strasznej myśli.
— O! — szepnął — Beausire sprzedający broszury przeciw niemu, Nicolina jego kochanką! On doprawdy zgubiony, bo w tem jest Cagliostro.
I wbiegł do pokoju Mirabeau, pojmując, że niema czasu do stracenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.