Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.
NIECH ŻYJE MIRABEAU!

Mirabeau leżał na łóżku: odzyskał przytomność. Szczątki wieczerzy, półmiski, kwiaty zostały, jako świadkowie oskarżający, jako na dnie naczynia resztki trucizny przy łóżku samobójcy.
Gilbert szybko ku niemu postąpił i odetchnął, zobaczywszy hrabiego.
— A! — rzekł — nie jest jeszcze tak źle, jak przypuszczałem.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Tak sądzisz, doktorze? — powiedział.
Skłonił głowę, jako człowiek znający stan swój, co najmniej tak dobrze, jak doktór, który nieraz sam chce się łudzić, aby lepiej złudzić innych.
Teraz Gilbert nie poprzestawał na djagnozie wewnętrznej.
Dotknął pulsu; puls był prędki i podniesiony; spojrzał na język: język gorzki i nieczysty; badał stan głowy: głowa była ciężka i cierpiąca.
Wewnątrz chory uczuwał zimno.
Nagle atak nerwowy, który miał dwa dni temu, powrócił, rzucając się z kolei na łopatkę, obojczyk i kręgi.
Puls, który, jak mówiliśmy, był prędki i podniesiony, stał się przerywanym i konwulsyjnym.
Gilbert zaordynował te same środki, które i pierwsze polepszenie spowodowały.
Na nieszczęście, czy chory nie miał siły znieść bolesnego lekarstwa, czy nie chciał być uzdrowionym, po upływie kwadransa skarżył się na takie bóle w miejscach, gdzie były synopizmy, iż musiano mu je odjąć.
Odtąd znikło chwilowe polepszenie.
Nie jest naszym zamiarem opisywać we wszystkich fazach straszna chorobę, powiemy tylko, że nazajutrz zrana, pogłoska o niej rozeszła się po mieście groźniejsza, niż w przeddzień.
Mówiono o powtórnym ataku, i że atak ten groził śmiercią.
Wtedy dopiero można było osadzić, jaka olbrzymia popularność miał wśród narodu ten człowiek. Cały Paryż wzruszony był, jakby klęska wielka groziła jednostkom i ogółowi. Równie, jak i w przeddzień, lud strzegł ulicy, aby turkot powozów nie drażnił chorego. Co godzina grupy zebrane pod oknami, żądały wiadomości; biuletyny z ulicy Chausse-d‘Antin rozchodziły się na wszystkie krańce Paryża. Drzwi były oblężone tłumem obywateli różnych stanów, różnych opinij, jakby każda z partyj przeciwnych traciła coś ze śmiercią Mirabeau. Tym czasem przyjaciele, krewni i znajomi osobiście wielkiego mówcy, zapełniali sienie, dziedzińce i dolne apartamenty, a on się nawet tego nie domyślał.
Zresztą Mirabeau i Gilbert niewiele słów z sobą zamienili.
— Koniecznie wiec chcesz umrzeć, hrabio? — spytał doktór.
— Na cóż mi żyć? — odpowiedział Mirabeau.
I Gilbert, przypomniawszy sobie zobowiązania Mirabeau względem królowej, jej niewdzięczność, nie nalegał już, obiecując sobie wypełnić do końca obowiązek lekarza, chociaż wiedział naprzód, że nie jest Bogiem, aby walczyć z niepodobieństwem.
Wieczorem tego pierwszego dnia ataku, stowarzyszenie Jakóbinów, by dowiedzieć się o zdrowiu byłego swego prezesa, przysłało deputacje, na czele której szedł Barnave. Chciano dołączyć jeszcze dwóch braci Lameth, ale ci odmówili.
Kiedy Mirabeau zawiadomionym został o tem zdarzeniu.
— Ah! — rzekł — wiedziałem, że są nikczemni, ale nie wiedziałem, że i głupi!
Przez dwadzieścia cztery godzin, doktór Gilbert nie opuścił na chwile Mirabeau. We środę wieczorem, około godziny jedenastej miał się dość dobrze, i Gilbort zgodził się przejść do sąsiedniego pokoju, aby trochę wypocząć.
Doktór kładąc się, rozkazał, aby przy najmniejszym, powrocie bólów, obudzono go natychmiast.
Obudził się równie ze świtem. Nikt mu snu nie przerywał, a jednak wstał niespokojny. Zdawało mu się niepodobnem, aby polepszenie bez czegoś nadzwyczajnego nastąpiło.
W rzeczy samej, gdy schodził, Teisch ze łzami w oczach powiedział doktorowi, że z Mirabeau jest gorzej, ale zakazał, mimo cierpienia, budzić doktora Gilberta.
A jednak chory musiał strasznie cierpieć; puls uderzał przerażająco; bóle rozwinęły się z największą srogością: duszność i ataki powróciły.
Kilka razy Teisch przypisywał to gorączce. Chory wymówił imię królowej.
— Niewdzięczni! — powiedział — nie dowiadywali się nawet o mnie!
Potem jakby mówił do siebie samego:
— Ciekawym — dodał — co też ona powie, gdy jutro lub pojutrze dowie się o mojej śmierci...
Gilbert sądził, że wszystko zależeć będzie od przesilenia; dlatego, gotując się do walki z chorobą, kazał przystawić pijawki do piersi; ale jak gdyby i te były w spisku z umierającym, pijawki źle kąsały. Zastąpiono je drugiem puszczeniem krwi w nodze i pigułkami z piżma.
Atak trwał osiem godzin. Przez osiem godzin Gilbert, zręczny przeciwnik, walczył ze śmiercią, zasłaniając się od jej ciosów, uprzedzając niektóre, ale niekiedy im ulegając. Nakoniec po ośmiu godzinach, gorączka ustała, śmierć cofnęła się, ale jak tygrys uciekający, aby znów powrócić, wyryła swe straszne pazury na twarzy chorego.
Gilbert stał z rekami założonemi przy tem łóżku, gdzie spełniła się okropna walka. Nadto dobrze znał tajemnice sztuki, aby mieć nadzieję, lub powątpiewać.
Mirabeau był zgubiony; w trupie, rozciągniętym przed oczyma, mimo resztki życia, trudno było żywego Mirabeau rozpoznać.
Od tej chwili, rzecz dziwna! chory i Gilbert, uderzeni jedna myślą, mówili o Mirabeau jako o człowieku, który był, ale istnieć już przestał.
Odtąd i twarz Mirabeau, nabrała charakteru uroczystego, który tylko konaniu wielkich ludzi towarzyszy. Głos jego stał się powolnym, poważnym, prawie proroczym: słowo surowem, głebszem, w uczuciach było więcej wylania, rzewności i wyższości.
Powiedziano mu, że młodzieniec, który go raz tylko widział, nalegał, aby wejść mu pozwolono.
Zwrócił się do Gilberta, jakby pytając, czy może go przyjąć.
Gilbert zrozumiał.
— Niech wejdzie — rzekł do Teischa.
Teisch otworzył drzwi. Młodzieniec lat dwudziestu wszedł powoli, ukląkł przed łóżkiem Mirabeau, ujął jego rękę, a pocałowawszy wybuchnął łkaniem.
Mirabeau szukał w pamięci niewyraźnego wspomnienia.
— A! — rzekł nagle — poznaje cię; pan jesteś owym młodzieńcem z Argenteuil.
— Mój Boże, chwała Tobie! — zawołał młody człowiek — oto wszystko, czego żądałem.
I powstawszy, z dłońmi na oczach wyszedł z pokoju.
W kilka sekund Teisch przyniósł list od młodzieńca, skreślony w przedpokoju.
Zawierał on te proste wyrazy: „Całując rękę pana de Mirabeau w Argenteuil, powiedziałem, że gotów jestem umrzeć za niego.
„Przychodzę dotrzymać słowa.
Czytałem wczoraj w dzienniku angielskim, że wprowadzenie świeżej krwi w stanie takim, w jakim znajduje się dostojny chory, z powodzeniem odbyło się w Londynie.
„Jeżeli dla ocalenia pana de Mirabeau, wprowadzenie krwi jest potrzebne, oddaję moją; jest świeża i czysta“.
Mirabau, czytając te słów kilka, nie mógł się od łez powstrzymać.
Kazał zawrócić młodego człowieka; ale on zapewne, aby uniknąć tak wielce zasłużonej wdzięczności, odszedł, zostawiając podwójny swój adres w Paryżu i Argenteuil.
W kilka chwil potem Mirabeau zgodził się przyjąć u siebie panów de la Maret i Frochot, swych przyjaciół, panią de Saillant siostrę swa, i siostrzenicę pani d‘Aragon.
Ale oprócz Gilberta, żadnego innego lekarza widzieć nie chciał, a gdy nalegał Gilbert, mówił:
— Nie, doktorze, miałeś do zniesienia najgorsze czasy mej choroby; jeżeli mnie uzdrowisz, będziesz miał sam jeden zasługę tego uzdrowienia.
Od czasu do czasu chciał wiedzieć, kto się o niego dowiadywał, a jakkolwiek nie pytał, czy królowa przysłała z zamku, Gilbert odgadywał po westchnieniu umierającego, towarzyszącem wymienianiu osób, pytających o jego zdrowie, że nie słyszał tego właśnie jednego imienia, na które najgoręcej oczekiwał.
Mirabeau, nie mówiąc ani o królu, ani o królowej, rozprawiał z godna podziwu wymową o polityce ogólnej, i o tej, jakiejby użył przeciw Anglji, gdyby został ministrem:
Z Pittem szczególnie rad byłby puścić się w zapasy.
— O! ten Pitt! — zawołał pewnego razu — to minister przygotowań; siła jego w tem, czem grozi, nie zaś w tem, co czyni, gdybym żył, dałbym mu się we znaki.
Od czasu do czasu wznosił się do okien smutny okrzyk: „Niech żyje Mirabeau!“, wylatujący z ust ludu. Okrzyk wydawał się modlitwa, skarga, nie zaś nadzieją.
Wtedy Mirabeau słuchał i kazał otwierać okno, aby ten hałas, nagradzający mu wszystkie cierpienia, dochodził do niego. Przez kilka sekund, leżał z wyciągniętemi rękami, nadstawiając uszy, odchylając i chłonąc w siebie cały ten zgiełk.
Potem szeptał:
— O! dobry ludu! ludu spotwarzany, przeklinany, pogardzany równie jak i ja, słuszne jest aby oni o mnie zapomnieli, i abyś ty mnie wynagrodził!
Nadeszła noc. Gilbert nie chciał opuścić chorego; kazał szezląg przybliżyć do łóżka i położył się na nim.
Mirabeau zgodził się na to; odkąd był pewny, że umrze, nie bał się już swego lekarza.
Równo ze dniem kazał otworzyć okna.
— Kochany doktorze — rzekł do Gilberta — dziś już umrę. W mojem położeniu trzeba się tylko uperfumować i uwieńczyć kwiatami, aby tem przyjemniej zapaść w sen, z którego człowiek się nigdy nie budzi... Czy mam pozwolenie robić, co mi się podoba?
Gilbert powiedział mu, że jest zupełnym panem swej woli.
Wtedy zawołał obu służących.
— Janie — rzekł — dostarcz mi najpiękniejszych kwiatów, jakich będziesz mógł dostać; tymczasem Teisch postara się uczynić mnie jak można najpiękniejszym.
Jan zdawał się oczami zapytywać Gilberta, który głowa skinął przyzwalająco.
Wyszedł.
Teisch zaś, bardzo chory w przeddzień, zaczął golić i czesać swego pana.
— Byłeś chory wczoraj, mój biedny Teisch — rzekł mu Mirabeau — jakże masz się dzisiaj?
— O! bardzo dobrze, mój drogi panie — odpowiedział poczciwy sługa — i życzyłbym panu być na mojem miejscu.
— A ja — dodał, uśmiechając się, Mirabeau — chociaż ty mało cenisz życie, nie życzyłbym ci być na mojem.
W tej chwili zagrzmiał wystrzał armatni. Skąd pochodził? Nie dowiedziano się nigdy.
Mirabeau zadrżał.
— O! — rzekł, prostując się — byłżeby to już pogrzeb Achillesa?
Zaledwie Jan, ku któremu przy wyjściu z pałacu wszyscy się rzucili, powiedział, że idzie po kwiaty, aliści mnóstwo ludzi pobiegło wnet przez ulice, wołając:
— Kwiatów dla pana de Mirabeau!
I otworzyły się wszystkie drzwi, każdy oddawał, co miał w swojem mieszkaniu lub oranżerji: tym sposobem w kwadrans pałac zapełnił się najrzadszemi kwiatami.
O dziewiątej zrana, pokój Mirabeau zamienił się w prawdziwy ogród.
W tejże chwili Teisch skończył go ubierać.
— Kochany doktorze — rzekł Mirabeau — prosiłbym cię o kwadrans czasu, dla pożegnania się z osobą, która przedemną Pałac ten opuścić musi. Gdyby ja znieważono, tobie ją polecam.
Gilbert zrozumiał.
— Dobrze — rzekł — oddalam się, hrabio.
— Tak, ale poczekasz w sąsiednim pokoju. Po wyjściu tej osoby nie opuścisz już mnie, aż do śmierci.
Gilbert skłonił głowę.
— Daj mi słowo — rzekł Mirabeau.
Gilbert ledwie je zdołał wyrzec. Ten człowiek stoicki dziwił się, czując łzy, on, który myślał, że przez filozofie stał się nieczułym.
Potem postąpił ku drzwiom.
Mirabeau go zatrzymał.
— Zanim wyjdziesz, doktorze, otwórz moje biurko — powiedział — i wyjmij stamtąd małą szkatułkę.
Gilbert zadość uczynił życzeniu Mirabeau.
Szkatułka była ciężka. Gilbert sądził, że musiała być pełną złota.
Mirabeau dał znak, aby ją postawić na nocnym stoliczku i wyciągnął doń rękę.
— Bądź łaskaw przysłać mi Jana — rzekł — Jana, rozumiesz nie Teischa; meczy mnie wołanie lub dzwonienie.
Gilbert wyszedł; Jan czekał w przyległym pokoju i wsunął się do pana temi samemi drzwiami, któremi oddalił się Gilbert.
Gilbert słyszał drzwi, zamykające się na zasuwkę za Janem.
Przez całe następne pół godziny Gilbert musiał zadawalać ciekawość ludzi, zapełniających dom cały, musiał im o chorym opowiadać.
Wiadomości były rozpaczliwe; nie ukrywał też wcale, że Mirabeau dnia tego nie przeżyje.
Powóz jakiś zatrzymał się przed sienią.
Przez chwile doktór myślał, że to powóz dworski.
Pobiegł do okna. Byłoby to słodka pociechą dla umierającego, dowiedzieć się, że królowa nim się zajmuje.
Ale pokazało się, że to prosty powóz najęty, który Jan sprowadził.
Doktór odgadł dla kogo.
W kilka minut potem Jan wyszedł, prowadząc zakwefioną kobietę w wielkim płaszczu.
Kobieta wsiadła do powozu.
Przed tym powozem, nie pytając kto jest ta kobieta, tłum się z uszanowaniem rozstąpił.
Jan wrócił.
W chwile potem otworzono drzwi w pokoju chorego, a głos jego slaby przywołał doktora.
Gilbert pobiegł doń.
— Proszę cię rzekł Mirabeau — połóż na miejscu te szkatułkę, kochany doktorze.
A gdy ten wydawał się zdziwiony, że była tak ciężka jak przedtem:
— Tak — powiedział Mirabeau — nieprawdaż, że to ciekawe? Bezinteresowność znalazła się tam, gdzieby się nikt nie spodziewał.
Wracając do łóżka Mirabeau, Gilbert znalazł na ziemi batystową chusteczką, obszytą koronkami.
Cała była łzami zmoczona.
— A! — rzekł do Mirabeau — nic nie wzięła, ale coś zostawiła.
Mirabeau wziął chustką, a czując ją wilgotną, położył na czoło.
— O! — szepnął — więc tylko ona nie ma serca!...
I opadł na łóżko z zamknietemi oczyma, i można było myśleć, że umarł lub omdlał, gdyby nie chrapanie w piersi, dowodzące, że dopiero kona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.