Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV.
UCIEKAĆ! UCIEKAĆ! UCIEKAĆ!

I zaprawdę od owej chwili, te kilka godzin życia Mirabeau — były tylko konaniem.
Gilbert dotrzymywał obietnicy; stał przy łóżku do ostatniej minuty.
Zresztą widok ostatniej walki materji z dusza, jakkolwiek bolesny, wielka jest nauką dla lekarza i filozofa.
Im większy jest genjusz, tem ciekawsze, jak ten genjusz wytrzyma walkę ze śmiercią, która ma się skończyć poddaniem losowi.
Ale dusza doktora, na widok wielkiego człowieka umierającego, znalazła jeszcze inne źródło dla ponurych rozmyślań.
Dlaczego Mirabeau umierał, człowiek z temperamentem atletycznym, o herkulesowej budowie?
Czy nie dlatego, że wyciągnął rękę, aby powstrzymać walącą sie monarchję? Czy nie dla tego, że ramię swe oparł na chwilę na tej kobiecie złowrogiej, nazwanej Marją-Antoniną?
Cagliostro przepowiedział mu coś o tej śmierci Mirabeau, a te dwie dziwne istoty, które napotkał, jedna zabijająca opinję druga zdrowie wielkiego mówcy Francji, który stał się podporą monarchji, czy nie były dla Gilberta dowodem, że każda rzecz stanowiąca przeszkodę, jak Bastylja, runie przed tym człowiekiem, a raczej przed ideą, której był on przedstawicielem?
Gdy Gilbert stał w najgłębszych myślach pogrążony, Mirabeau poruszył się i otworzył oczy.
Wracał do życia drogą boleści.
Próbował przemówić: napróżno. Ale nie zmartwiony tym nowym atakiem, przekonawszy się napewno, że język jego niemy, uśmiechnął się, starając przelać w oczy wdzięczność, jaką dla Gilberta i wszystkich tych uczuwał, którzy staraniami swemi towarzyszyli mu do śmierci.
Pomimo to, myśl jedna zdawała się go pochłaniać. Gilbert jeden mógł ją odgadnąć i odgadł.
Chory nie mógł ocenić jak długo był zemdlonym. Czy godzinę? czy dzień cały? przez ten dzień lub godzinę, czy królowa przysyłała dowiedzieć się o niego?
Przyniesiono z dołu listę, na której każdy nazwisko swe zapisywał.
Żadne nazwisko z bliższych nie znamionowało nawet ukrytego współczucia.
Zawołano Teischa i Jana; pytano ich; nie było nikogo.
Wtedy Mirabeau spróbował nadzwyczajnym wysiłkiem, jeszcze słów kilka przemówić, z wysiłkiem, jakiego użył syn Krezusa, kiedy widząc swego ojca zagrożonego śmiercią, zerwał więzy krępujące mu język i zawołał:
— Żołnierzu, nie zabijaj Krezusa!
Udało mu się.
— O! — zawołał — więc nie wiedzą, że z moją śmiercią są zgubieni? Unoszę z sobą żałobę monarchji, a na moim grobie, buntownicy podzielą się szmatami.
Gilbert pośpieszył do niego. Dla biegłego lekarza, póki życia, póty nadziei. Zresztą, aby tym ustom dać kilka jeszcze słów powiedzieć, czyż nie warto było użyć wszystkich środków sztuki.
Wziął łyżeczkę i nalał na nią zielonawego płynu, którego raz już flakonik dał był hrabiemu Mirabeau, i nie mieszając go już z wódką, zbliżył do ust chorego.
— O! kochany doktorze — rzekł tenże, uśmiechając się — jeżeli chcesz, aby likwor życia działał na mnie, daj mi go pełną łyżkę lub całą flaszeczkę.
— Jakto?... zapytał Gilbert, utkwiwszy wzrok swój w Mirabeau.
— Czy sądzisz... odparł, że ja, który nadużywałem wszystkiego, mógłbym mieć ten skarb żyda w reku bez nadużycia? O! nie. Kazałem rozebrać ten płyn, kochany eskulapie; dowiedziałem się, że pochodzi z korzenia lnu indyjskiego, i wtedy, piłem nie kroplami, ale łyżkami, nietylko aby żyć, ale aby i marzyć.
— Nieszczęsny! nieszczęsny! — szepnął Gilbert — domyślałem się, że ci wlewam truciznę.
— Słodką truciznę, doktorze, dzięki której podwoiły się, o! nie, stały się cztery, sto razy prędsze moje ostatnie godziny; dzięki której zamiast żyć sto lat, umieram w czterdziestym drugim roku, dzięki której, nakoniec, miałem we śnie wszystko, co mnie omijało w rzeczywistości: sile, bogactwo, miłość... O! doktorze, doktorze, nie wyrzucaj sobie tego, ale owszem winszuj. Bóg dał mi życie smutne, biedne, blade, nieszczęśliwe; doktorze, nie wiem, czy mam za to życie dziękować Bogu, ale wiem, że winienem podziękowanie tobie za twoją truciznę. Napełnij łyżkę, doktorze, i daj mi ją!...
Doktór uczynił, czego żądał Mirabeau, i podał mu napój, który chory wypił ze smakiem.
A po chwili milczenia:
— A!... doktorze — rzekł: jak gdyby przez zbliżenie się do wieczności, śmierć pozwoliła mu podnieść przyszłości zasłonę, — szczęśliwi ci, którzy umrą w roku 1791! Ujrzą rewolucję świetną i wielką. Do dziś dnia nigdy największa rewolucja nie kosztowała więcej krwi; bo dotychczas była ona tylko w umysłach, ale nadejdzie chwila, gdy nastąpi w rzeczach i wypadkach. Może sądzisz, że będą mnie żałowali tam w Touileries? Nie. Śmierć moja zwalnia ich od zobowiązania. Ze mną musieliby rządzić pod pewnemi warunkami, nie byłem dla nich podporą, ale przeszkodą; ona usprawiedliwiała się przed bratem ze stosunków ze mną.
„Mirabeau sądzi, że mi doradza — pisała — a nie spostrzegła, że to ja go bawię. O!... dla tego chciałem, aby ta kobieta była mi kochanką a nie królową. Jak piękne przeznaczenie, w historji dla człowieka, który zmusza do postępowania równym krokiem ku jednemu celowi“ ku szczęściu narodu i ku poszanowaniu władzy królewskiej!... Może było to możliwem, może było to marzeniem, które ja jeden mogłem urzeczywistnić. Martwi mnie tylko, doktorze, że rozpocząwszy dzieło, umieram, i że nie mogę go do końca doprowadzić. Kto uczci idee moją, jeżeli ta idea jest chybioną i obciętą?... Co wiedzieć będą o mnie ludzie?... Właśnie to, czego wiedzieć nie powinni: Znać będą moje życie hulaszcze, szalone, tułacze. Co czytać będą z dzieł moich? „Listy do Zofji“, „Erotika-Bibljon“, „Monarchię Pruską„“, broszury i książki gorszące.
Wymawiać mi będą moje układy z dworem, bo z tych układów nie wynikło to, co wyniknąć miało. Dzieło moje będzie niekształtnym potworem bez głowy. A mimo to, mnie umarłego w czterdziestu dwóch latach, sądzić będą tak, jakbym żył całem życiem człowieka; mnie, znikłego wśród burzy, ocenia tak, jakbym nie chodził po falach, po przepaściach, tylko po drodze mocno wybrukowanej prawami, rozkazami i regułami. Doktorze, komu ja przekażę, nie majątek roztrwoniony, mniejsza o to!... ale komu przekażę moję pamięć spotwarzoną, która mogłaby kiedyś przynieść honor Francji, Europie i światu?...
— Czemuż się było tak śpieszyć ze śmiercią?... — zapytał smutnie Gilbert.
— Tak — odpowiedział Mirabeau — bywają chwile, w których czynię sobie to samo pytanie. Ale słuchaj, doktorze, nie mogłem nic bez niej, a ona nie chciała. Zobowiązałem się jak głupiec, przysiągłem jak bezrozumny, zawsze poddany tym niewidzialnym skrzydłom mego mózgu, które serce unoszą. Ona zaś nic nie przysięgała, do niczego się nie zobowiązywała... Tak więc, wszystko jest jak najlepiej, doktorze; a jeżeli jeszcze zechcesz mi jedno przyrzec, nic już nie zakłóci ostatnich godzin mego życia.
— I cóż ci mogę przyrzec, mój hrabio?...
— Przyrzecz mi, że jeżeli przejście moje do innego życia będzie zbyt trudne, zbyt bolesne, doktorze, ty, nie tylko jako lekarz, ale jako człowiek, jako filozof, przyrzecz mi, że mi dopomożesz?...
— Czemu, hrabio, stawiasz podobne żądanie?...
— O!... powiem ci, bo chociaż czuje śmierć bliską, jednak wiele jeszcze jest we mnie życia. Nie umieram odrazu martwy, kochany doktorze, ale umieram żywy, a ostatni krok trudny będzie do przebycia!...
Doktór schylił twarz swoją nad obliczem Mirabeau.
— Obiecałem nie opuszczać cię, mój przyjacielu — rzekł — jeżeli Bóg, a mam nadzieje, że tak nie jest, skazał już twoje życie, w stanowczej chwili zostaw mej głębokiej tkliwości dla ciebie staranie o spełnienie tego, co będzie potrzeba!... Wraz ze śmiercią będę przy tobie.
Zdawało się, że chory czekał tylko tej obietnicy.
— Dziękuję — szepnął.
I opadł na poduszki.
Teraz mimo nadziei, którą z obowiązku lekarza, do ostatniej kropli wsączył w umysł chorego, Gilbert już nie wątpił. Obfita doza haszyszu, którą połknął Mirabeau, wróciła choremu na chwilę, jak za wstrząśnieniem stosu Wolty, wraz z mową grę muskułów; to życie myśli, jeżeli tak można powiedzieć, które jej towarzyszy. Ale skoro przestał mówić, muskuły zdrętwiały, życie myśli uleciało i śmierć wypiętnowana na twarzy od ostatniego ataku, głębiej jeszcze znamię swe wyryła.
Przez trzy godziny, zimna jego ręka pozostawała w dłoniach doktora Gilberta; przez godziny, od czwartej do siódmej, konanie było spokojne, tak spokojne, że można było wpuścić wszystkich. Zdawało się, że śpi.
Ale około godziny ósmej, Gilbert uczuł w dłoniach, wstrząsającą się gwałtownie, zlodowaciałą rękę hrabiego.
— O!... — rzekł — teraz konanie prawdziwe, prawdziwa walka się zaczyna.
I w rzeczy samej, czoło umierającego pokryło się potem, rozwarte oko rzuciło błyskawicę.
Uczynił ruch, oznaczający, że pragnie pić.
Pośpieszono dać mu wody, wina, lemonjady, ale kiwnął głową przecząco.
Nie tego chciał.
Kazał sobie podać papier i atrament.
Usłuchano go, aby żadna myśl wielkiego geniuszu, nawet gorączkowa, nie zaginęła.
Ujął pióro i pewna ręka nakreślił dwa słowa: „Spać, umrzeć“.
Były to dwa słowa Hamleta.
Gilbert udał, że nie rozumie.
Mirabeau upuścił pióro, chwycił rękami za piersi, jakby je chciał rozerwać, wydał kilka niewyraźnych krzyków, ujął znów za pióro, a czyniąc nadludzki wysiłek, aby zapanować nad boleścią, napisał: „Bóle stały się kłójące, nie do zniesienia. Czy godzi się zostawiać cierpiącego przyjaciela przez całe godziny, dnie może, kiedy kilka kropel opjum może zakończyć męczarnie?“...
Ale doktór się wahał. Tak, jak powiedział choremu, w stanowczej chwili będzie razem ze śmiercią, ale ażeby jej przeszkadzać, nie dopomagać.
Bóle stawały się coraz gwałtowniejsze; chory kurczył się i gryzł poduszki.
W końcu bóle przerwały więzy paraliżu.
— O!... doktorzy, doktorzy!... — zawołał Mirabeau. — Czy nie jesteś mym doktorem, mym przyjacielem, Gilbercie?... Czy nie obiecywałeś mi oszczędzić podobnej śmierci?... Czy chcesz, abym żałował mego w tobie zaufania?... Gilbercie, odwołuję się do twojej przyjaźni!... do twego honoru!...
I z westchnieniem, z jękiem, z krzykiem, opadł na poduszki.
Gilbert westchnął zkolei i wyciągając rękę do Mirabeau:
— Dobrze, mój przyjacielu — rzekł — dostaniesz, czego żądasz.
I wziąwszy pióro, napisał receptę na mocną dozę syropu makowego, w wodzie destylowanej.
Ale zaledwie skończył pisać, gdy Mirabeau podniósł się na łóżku, żądając pióra.
Gilbert pośpieszył.
Wtedy ręka konającego, skurczona śmiercią, dotarła do papieru i ledwie czytelnem pismem skreśliła: „Uciekać!... uciekać!... uciekać!...“
Chciał podpisać, ale mógł skreślić ledwie cztery litery swego nazwiska, i wyciągnąwszy drgającą rękę do Gilberta:
— To dla niej... szepnął.
I upadł na poduszki bez ruchu, bez spojrzenia, bez oddechu.
Skonał.
Gilbert zbliżył się do łóżka, spojrzał nań, ujął za puls, położył rękę na sercu; potem zwracając się do widzów tej wielkiej sceny:
— Panowie — rzekł — Mirabeau przestał cierpieć.
I dotknąwszy po raz ostatni ustami czoła zmarłego, wziął papier którego sam znał przeznaczenie, złożył go religijnie na piersi i wyszedł, uważając, że niema prawa dłużej polecenia zatrzymać, nad czas potrzebny dla przejścia z ulicy Chausse-d‘Antin do Tuileries.
W kilka sekund po wyjściu doktora z pokoju śmierci, wielki krzyk odezwał się na ulicy.
To wiadomość o śmierci Mirabeau zaczęła się rozchodzić.
Niedługo wszedł rzeźbiarz; przysłany był przez Gilberta, dla zachowania potomności obrazu wielkiego mówcy, w chwili, gdy uległ, walcząc ze śmiercią.
Kika minut wieczności, wróciło twarzy jego pogodę, dusza potężna odchodząc odbiła się na twarzy, którą ożywiała.
Mirabeau nie umarł. Mirabeau jakby zasypiał snem, pełnym życia i wesołych marzeń.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.