Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Dumouriez spiesznie opuścił królowę, gdyż rozpacz jej sprawiała mu przykrość. Dumouriez mało się wzruszał ideami, lecz mocno cierpieniem ludzi. Nie pojmował wcale znaczenia sumienia politycznego, lecz niezmiernie czuł nędzę ludzką; przytem czekał nań Brissot, aby szli do Jakobinów. Dumouriez nie chciał się opóźniać ze złożeniem swej czołobitności straszliwemu klubowi.
Co się tyczy Zgromadzenia, mało go ono obchodziło od czasu, gdy miał za sobą Pétiona, Gensonnégo, Brissota i Źyrondę.
Ale nie miał za sobą Robespierra, Collot d’Herbois i Couthona, ci zaś trzej rządzili u Jakobinów.
Jego ukazanie się, wcale nie było spodziewane, był to rzeczywiście krok zbyt śmiały dla królewskiego ministra, to też zaledwie nazwisko jego zostało wymówione, oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
Co Robespierre uczynił na ten widok?
Robespierre obrócił się tak jak i inni, i pozostał milczącym i ponurym.
Grobowe milczenie zaległo salę.
Dumouriez zrozumiał, iż należało mu zerwać z przeszłością.
Jakobini przyjęli czapki czerwone, jako oznakę równości, kilku z nich tylko, sądząc zapewne, że ich patrjotyzm jest już dość znanym, nie nosiło takowych.
Do tych i Robespierre należał.
Dumouriez nie namyślał się wcale, rzucił swój kapelusz zdala od siebie, wziął z głowy najbliżej stojącego czapką czerwoną, przywdział ją i z tą oznaką równości wszedł na trybunę.
Cała sala zagrzmiała oklaskami.
Cos podobnego do syku węża dało się słyszeć wśród oklasków i przytłumiło je natychmiast.
Sykanie wyszło z ust Robespierra.
Dumouriez przyznawał później kilkakrotnie, iż nigdy świszczenie kul nad głową nie sprawiło mu takiego drżenia, jak przeciągły gwizd ten z ust byłego deputowanego z Arras.
Lecz Dumouriez był zapaśnikiem nielada, był generałem i mówcą, któremu w boju i na mównicy trudno było pomięszać szyki.
Czekał ze spokojnym uśmiechem, dopóki cisza nie zaległa sali i głosem dźwięcznym przemówił:
— Bracia i przyjaciele! wszystkie chwile mego życia poświęcam odtąd na spełnienie woli narodu, oraz na usprawiedliwienie zaufania króla konstytucyjnego. W układach mych z zagranicą użyję wszystkich sił wolnego narodu, iżby układy te wkrótce zakończyły się trwałym pokojem lub stanowczą wojną.
Tu, mimo świstu Robesperra, oklaski powtórzyły się na nowo.
— W razie wojny, ciągnął dalej mówca, rzucam pióro polityki i powracam zająć moje stanowisko przy wojsku, ażeby zwyciężyć lub umrzeć wraz z braćmi moimi. Wielki ciężar spoczywa na moich barkach, bracia, pomóżcie mi go dźwigać; potrzebuję rad, przesyłajcie mi takowe w dziennikach; mówcie prawdę, szczerą prawdę, lecz odrzucajcie oszczerstwa, i nie odpychajcie obywatela, o którym wiecie, iż jest szczerym, nieustraszonym i że chce się poświęcić dla dobra rewolucji.
Dumouriez skończył i zszedł z trybuny pośród oklasków, które irytowały Collat d’Herbois, tego aktora, tak często wygwizdywanego, a tak rzadko oklaskiwanego.
— Po co te oklaski?... wołał ze swego miejsca. Jeżeli Dumouriez występuje w charakterze ministra, nic mu nie mamy do powiedzenia, jeżeli zaś, jako brat i stowarzyszony, spełnia tylko swą powinność i równa się z nami, mamy tylko jedną dlań odpowiedź: niech czyni jako mówi!
Dumouriez dał znak ręką, jakby chciał powiedzieć: Jestem tego samego zdania.
Natenczas Robespierre powstał; — widząc, że chce się dostać na trybunę, zrobiono mu przejście, i cisza zaległa salę.
Wszedł na mównicę i rzekł z właściwą sobie powagą:
— Nie jestem zdania tych, którzy utrzymują, iż minister nie może być dobrym patrjotą, i z przyjemnością przyjmuję przepowiednie, jakie nam głosi pan Dumouriez. Gdy się spełnią, gdy zwycięży nieprzyjaciół, których przeciw nam uzbroili jego poprzednicy i spiskowcy, mający dziś jeszcze wpływ u rządu, naówczas go dopiero pochwalę, lecz i naówczas nie będę go cenił wyżej niż każdego dobrego obywatela naszego Stowarzyszenia. Naród tylko jest wielkim, on jeden tylko godzien szacunku; władza ministra jest w porównaniu z nim bawidełkiem jedynie. Przez uszanowanie dla narodu i dla samego ministra, żądam, aby nie uświęcano wejścia jego żadnemi hołdami, bo te byłyby jawnym dowodem zmienności opinji publicznej. Dopóki pan Dumouriez rzeczywistemi zasługami ojczyźnie okazywać będzie, iż jest dobrym obywatelem i obrońcą ludu, znajdzie zawsze między nami poparcie. Nie obawiam się dla naszego towarzystwa obecności ministra, lecz gdyby kiedykolwiek minister miał więcej przewagi od zwykłego obywatela, żądać będę, aby go wyłączono. Spodziewam się, że to nigdy nie nastąpi!...
Cierpki mówca schodził z trybuny wśród oklasków, lecz na ostatnim stopniu czekała go zasadzka.
Dumouriez, udając zachwyt, czekał nań z otwartemi rękami.
— Cnotliwy Robespierze, nieskazitelny obywatelu!.. zawołał, pozwól, niech cię uściskam.
I nie zważając na opór, przycisnął go do serca.
Widziana tylko fakt, nie widziano odrazy Robespierra i sala znów zatrzęsła się od oklasków.
— Chodź!... rzekł Dumouriez do Brissota, komedja skończona. Ubrałem się w czapkę czerwoną, uściskałem Robespierra, jestem zatem „uświęconym“.
I wyszedł pośród głośnych okrzyków.
Przy drzwiach młody człowiek pełniący obowiązki szwajcara zamienił szybkie spojrzenie z ministrem i uścisnął jego rękę.
Młodzieńcem tym był książę de Chatres.
Była już jedenasta wieczorem. Dumouriez i Brissot śpieszyli do Rolandów, którzy zawsze jeszcze mieszkali przy ulicy Guénégaud.
Brissot uwiadomił ich dniem przedtem, iż z jego i Gensonna namowy, Dumouriez przedstawił królowi pana Roland na urząd ministra spraw wewnętrznych.
Brissot zapytał Rolanda, czy czuje się dość silnym dla objęcia tak ważnego stanowiska, a Roland prostoduszny jak zawsze, odrzekł, iż tak mu się zdaje.
Dumouriez przyszedł właśnie oznajmić, iż rzecz była skończona.
Roland i Dumouriez nie znali się osobiście, z łatwo więc dającą się wytłumaczyć ciekawością przyszli koledzy spoglądali na siebie.
Po zwykłych grzecznościach, w których Dumouriez wyraził zadowolenie, iż tak światły i prawy obywatel powołany został do rządu, rozmowa zwróciła się naturalnie na króla.
— Z tej strony obawiam się przeszkód, nadmienił Roland.
— A tam właśnie znajdziesz otwartość, o którą nikt Ludwika XVI nie posądza... odrzekł Dumouriez. Uważam króla za zacnego człowieka i dobrego patrjotę.
Widząc, że pani Roland się uśmiechnęła... zapytał:
— Czy się pani nie zgadza z mojem zdaniem?
— Widziałeś pan króla?... spytała.
— Tak jest.
— A królowę?
Teraz Dumouriez uśmiechnął się w miejsce odpowiedzi.
Ułożono, iż nazajutrz, o 11-ej rano, udadzą się do Zgromadzenia, dla złożenia przysięgi, poczem zejdą się u dworu.
Brissot i Dumouriez wyszli.
— Co myślisz o przyszłym moim koledze?... zapytał Roland żony.
Pani Roland uśmiechnęła się.
— Są ludzie... powiedziała, których dosyć raz widzieć, ażeby ocenić. Jest to umysł bystry, charakter łatwy, spojrzenie fałszywe. Jest bardzo niby zadowolony z twego wejścia do ministerjum, nie zadziwiłabym się przecież wcale, gdyby cię w krótkim czasie urzędu pozbawił.
— Zupełniem tego samego zdania... odparł Roland.
I położyli się spać spokojnie, ani przeczuwając, że żelazna ręka przeznaczenia zapisała krwawemi głoskami ich nazwiska na kartach rewolucji.
Nazajutrz nowe ministerjum złożyło przysięgę Zgromadzeniu prawodawczemu, poczem udało się do Tuileries