Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Pochodnie te, w chwili, gdy przechodziły przez plac Karuzelu i ulicę Saint-Honoré, oświetliły smutne widowisko.
Walka materjalna była skończoną, ale w sercach wrzała jeszcze, bo nienawiść i rozpacz nie uśmierzają się tak zaraz.
Zobaczcie, co powiada autor Historji rewolucji o dniu 10-ym sierpnia, co powiada ten sam Peltier, lubo rojalista.
„Dzień 10-ty sierpnia kosztował ludzkość mniej więcej siedmiuset żołnierzy, i dwudziestu oficerów, dwudziestu z gwardji narodowej królewskiej, pięciuset sprzymierzonych trzech dowódców oddziału narodowego, czterdziestu żandarmów, więcej niż sto osób ze służby królewskiej, dwustu ludzi zabitych przez lud za złodziejstwo, i około trzy tysiące ludu zabitego na placu Karuzelu, w ogrodzie Tuileries lub na placu Ludwika XV: razem około cztery tysiące sześćset osób“.
Zginęło zatem trzy tysiące pięćset powstańców, nie licząc dwustu rozstrzelanych złodziei. Rannych było prawdopodobnie drugie tyle; historyk rewolucji mówi tylko o zabitych.
Z pomiędzy tych trzech tysięcy pięciuset ludzi, połowa, dajmy na to, było żonatych. Byli to biedni ojcowie rodzin, których nędza popchnęła do walki, z pierwszą lepszą bronią, jaka wpadła im w ręce, lub bez broni nawet, którzy idąc szukać śmierci, pozostawiali w nędznych lepiankach zgłodniałe dzieci i zrozpaczone kobiety.
Znaleźli tę śmierć albo na placu Karuzelu, gdzie się walka rozpoczęła, albo w apartamentach pałacu, lub w ogrodzie Tuileries, gdzie się zakończyła.
Od trzeciej po południu do dziewiątej wieczór, uprzątnięto i odwieziono na cmentarz Magdaleny wszystkich żołnierzy w mundurach.
Co do trupów pospólstwa, to rzecz wcale inna; wozy przeznaczone do wywożenia śmieci, zbierały ich i odwoziły do właściwych cyrkułów. Prawie wszyscy pochodzili oni z przedmieścia Św. Antoniego lub Św. Marcelego.
Tam, po większej części na placu Bastylji lub Arsenału, na placu Maubert lub Panteonu, kładziono ich jednego przy drugim.
Każdą złowrogą furmankę, wjeżdżającą w przedmieście, a znaczącą pochód swój śladami krwi, tłum matek, sióstr i dzieci, otaczał ze śmiertelną obawą. W miarę, jak się odbywało rozpoznawanie zabitych lub rannych, wybuchały krzyki, groźby, łkania. Były to przekleństwa nieskończone i nieznane, które wznosząc się, jak stada nocnych i drapieżnych ptaków, trzepotały skrzydłami w ciemnościach i odlatywały żałosne ku opłakanym Tuileriom. Wszystko to krążyło nad królem, nad królową, nad dworem całym, nad otaczającą go kamaryllą austrjacką, nad szlachtą, która mu doradzała. Jedni obiecywali sobie zemstę w przyszłości, i nasycili się nią 2-go września i 21-go stycznia; inni chwytali znowu dzidy, szable, karabiny i pijani widokiem krwi, powracali do Paryża, by zabijać?... kogo?... Resztę tych co pozostali, Szwajcarów, szlachtę, dworzan!...
Straszliwy był to widok, te Tuilerie zakrwawione i dymiące, z których uciekli wszyscy, gdzie pozostały tylko trupy i trzy lub cztery straże strzegące, by pod pozorem rozpoznawania umarłych, nie przyszli nocni goście zrabować nieszczęsne mieszkanie o drzwiach porąbanych, o potłuczonych oknach.
Straż stała przed każdem wejściem, przed każdemi schodami.
Straż pawilonu Zegarowego, to jest schodów głównych, pozostawała pod dowództwem młodego kapitana gwardii narodowej, który na widok całego tego zniszczenia przejęty był, jak się zdawało z wyrazu jego twarzy uczuciem wielkiej litości, ale na którego straszliwe te wypadki nie miały większego wpływu, niż na króla. Około jedenastej w nocy zajęty był zaspakajaniem apetytu czterofuntowym chlebem, trzymanym pod lewą pachą, podczas gdy prawa ręka, uzbrojona nożem, odkrawała nieustannie duże kromki i do ust je przenosiła.
Oparty o jeden z filarów przedsionka, patrzył na przesuwającą się, milczącą procesję matek, żon i córek, które przychodziły oświecone pochodniami, gdzie niegdzie umieszczonemi upominać się o ciała ojców lub synów.
Nagle na widok cienia na wpół osłoniętego, młody kapitan zadrżał.
— Hrabina de Charny... szepnął.
— Cień przesunął się, nie słysząc nic, i nie zatrzymując się wcale.
Kapitan skinął na swego porucznika.
Porucznik podszedł.
— Dyzederjuszu... rzekł, jest tu pewna biedna pani, znajoma pana Gilberta. Przyszła ona zapewne szukać tu męża pomiędzy umarłymi; muszę iść za nią, bo będzie może potrzebowała mojej pomocy. Zostawiam ci dowództwo straży, czuwaj za dwóch!...
— Do djabła!... odpowiedział porucznik, którego kapitan nazwał Dezyderjuszem, a my dodamy mu nazwisko Maniquet — ta twoja pani wygląda na dumną arystokratkę!...
— Bo też to hrabina!... powiedział kapitan.
— Idź więc, będę czuwał za dwóch.
Hrabina Charny minęła już pierwszy zakręt schodów, gdy kapitan zaczął iść za nią, trzymając się z uszanowaniem o jakie piętnaście kroków.
Nie omylił się wcale. Biedna Andrea szukała swego męża, ale nie szukała go z wątpliwem drżeniem obawy, tylko z ponurem przekonaniem rozpaczy.
Gdy na odgłos wypadków w Paryżu, zbudziwszy się śród swego szczęścia i rozkoszy, Charny, blady, lecz zdecydowany, przyszedł powiedzieć żonie:
— Droga Andreo, król Francji jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje wszystkich swoich obrońców, co mam uczynić?...
— Idź, gdzie cię powinność wzywa, Olivierze, i umrzyj za króla, jeżeli tego potrzeba — odrzekła.
— Lecz ty?... zapytał Charny.
— O!... co do mnie... odpowiedziała Andrea, bądź zupełnie spokojny!... Ponieważ żyłam tylko przez ciebie, Bóg dozwoli mi zapewne umrzeć z tobą razem.
I odtąd wszystko zostało ułożonem pomiędzy temi wielkiemu duszami; nie zamienili ani słowa więcej, kazali zaprzęgać konie pocztowe, pojechali, a w pięć godzin później wysiedli w małym domku przy ulicy Coq-Héron.
Tegoż wieczora, Charny, jak to widzieliśmy, przywdziawszy mundur oficera marynarki, udał się do królowej.
Andrea pozostała zamknięta ze swemi kobietami i modliła się; przez chwilę miała zamiar naśladować poświęcenie swego małżonka i iść zająć na nowo miejsce przy boku królowej, jak mąż poszedł zająć swoje przy królu, ale brakło jej odwagi.
Dzień dziewiątego Sierpnia upłynął jej w udręczeniu, nie przyniósłszy nic stanowczego.
Dziesiątego około dziewiątej rano, usłyszała pierwsze strzały armatnie.
Nie potrzeba dodawać, jak strasznie każdy odgłos wojennego grzmotu, odbijał się w jej sercu.
Około drugiej kanonada ustała.
Co się stało z Charnym w czasie tej straszliwej walki?. Znała go — musiał brać w niej udział niepośledni.
Pytała się znowu; powiedzieli jej, że prawie wszyscy szwajcarzy zostali pozabijani, ale wszystka prawie szlachta ocalała.
Czekała zatem.
Charny mógł powrócić w przebraniu, mógł być ściganym i potrzebować uciekać natychmiast; konie więc były zaprzężone i jadły przy powozie.
Konie i powóz czekały na pana, lecz Andrea wiedziała, że jakkolwiekby mu groziło niebezpieczeństwo, nie odjechałby bez niej.
Godziny upływały.
— Jeżeli jest gdzie ukryty... mówiła do siebie Andrea, nie będzie mógł wyjść przed nocą...
— Czekajmy nocy!...
Noc nadeszła, Charny się nie pojawił.
W sierpniu noc zapada późno.
O dziesiątej dopiero, Andrea straciła wszelką nadzieję, zarzuciła zasłonę na głowę i wyszła.
Całą drogę spotykała gromady kobiet załamujących ręce w rozpaczy, gromady mężczyzn krzyczących;
— Zemsta!...
Przeszła pomiędzy pierwszemi i ostatnimi, boleść jednych, wściekłość drugich osłaniały ją zupełnie; zresztą dnia tego mężczyznom tylko nie przepuszczano.
Kobiety, tak z jednej jak z drugiej strony, płakały tego wieczora.
Andrea przybyła na plac Karuzelu, usłyszała proklamację uchwały Zgromadzenia narodowego.
Dowiedziała się tyle tylko, że król i królowa byli pod opieką Zgromadzenia.
Widziała oddalające się dwa, czy trzy wozy i zapytała co zabierają; powiedziano jej, że były to ciała pozbierane na placu Karuzelu i w dziedzińcu królewskim.
Dopiero dotąd posunięto uprzątanie.
Minęła dziedziniec pałacowy, wielką sień i weszła na schody.
Wtedy to Pitoux, który jako kapitan dowodził strażą wielkiej sieni, zobaczył ją, poznał i poszedł za jej śladem.