Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Legenda o Ołeksie Doboszu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Huculszczyzna |
Podtytuł | Gorgany i Czarnohora |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Coraz trudniej wyjechać z Żabia — Słupejki i Ilci! Wszystko pociąga do tej dawnej siedziby huculskiej, bo na każdym kroku tchnie ona tajemniczą przeszłością. Cerkwie, zbudowane w kształcie krzyża, wewnątrz zaś przechowujące skarby sztuki góralskiej; każdy szczegół budowli — od zrębu i wiązań belek świerkowych na zamek z długiemi, wystającemi węgłami, od kilkurzędowych dachów, kopuł i krzyży na nich, do nadproży rzeźbionych, i „swoloków“,
okien, szczytów, ikonostasów, obrazów, świeczników i każdego sprzętu, z drzewa,
Kapliczka
żelaza i miedzi sporządzonego, — wszystko to zająć może poczesne miejsce w muzeach najwybredniejszych i tu istotnie powstaje już muzeum huculskie. Osobno stojące dzwonnice przy cerkwiach o półkulistych framugach i spadzistych dachach gontowych; kapliczki, uwieńczone rzeźbioną „Męką Pańską“, krzyże przydrożne i stojące przy cerkwiach z umęczoną bezmiernie figurą Ukrzyżowanego, posążkami Bogarodzicy, apostołów, świętych Pańskich i aniołów; worynie, ciągnące się dokoła „posedków“, koszer i „carynek“, czyli łąk, pozostawionych na sianożęcie, zielone, łagodne zbocza gór, przecięte ciemnemi pasmami młodego lasu, w zimie — miękkie, faliste kopuły i płaszczyzny śnieżne, nad któremi na widnokręgu wyrasta potężny grzbiet Czarnohory — to zaśnieżony i bijący w oczy blaskiem, co zmusza oczy mrużyć, to granatowy, fjoletowy i czarny od borów, na spychy jego wbiegających — takie jest Żabie, stolica huculska!
Stąd to, niby sieć pajęcza, rozpostarły się na wszystkie strony, niezliczone, krzyżujące się ze sobą szlaki turystyczne i te, gdzie narciarze po ponowie tną pierwszy ślad biały! Tam też z tej „kotliny pomiędzy siedmiu górami“ ciągną się płaje starodawne, „płaiczki“ i „trapasze“ — wąskie, karkołomne percie owcze. Przez góry, gdzie bory ciemne do samych szczytów, niby fale zielone, doplusnęły zwycięsko, przez lasy bukowe po reglach, przez polany i nawet pomiędzy drobnemi kwadratami pól i ogrodów warzywnych, gdzie kłosi się żyto, jęczmień i zielenią się ziemniaki, — dotrzeć można wszędzie — do północnych przedgórzy, do połonin południowych
Męka Pańska
i do mniejszych, choć również starych osiedli huculskich, ukrytych w rozłogach i zwojach gór Beskidu. Od wieków postoły Hucułów i twarde, jak stal, kopyta ich koni wybiły ścieżki i drogi do Kosmacza, Jaworowa i Riczki, — tych gniazd huculskich, których nic zmienić i zniekształcić nie zdołało, — ani wykryte pokłady ropy naftowej, ani złożyska soli i bijące z gór źródła lecznicze, ani coraz bardziej rozwijający się po chatach przemysł ludowy, ani zawleczona przez wojska, przewalające się tu na początku ubiegłego wieku, choroba straszna i niszcząca, ani wojna światowa, pozostawiająca po sobie mogiły i krwawy ślad na ziemi tej i w sercu jej ludu, ani nawet... letnicy.
Żabie — gwarne i zatłoczone obcymi przybyszami — w duszy swojej przechowuje zachwyt dla bujnego bohatera gór — Dobosza, bo pamięć o nim żyje na Synyci, w komorach jego imienia i na jego skale, co wystrzeliła ponad bór, jak baszta strażnicza, a, może, jak tron tego władcy marzeń i dum góralskich. Tam minęły najlepsze lata huculskiego Rinaldiniego. W Kosmaczu, leżącym w kotlinie, osłoniętej zboczami Łysiny, Bukowca, Grunia i Syhłenego, żyje nieśmiertelna legenda Beskidów i Czarnohory — a raczej ostatni jej rozdział — epilog tragicznego żywota Ołeksy Dobosza. Posłyszano o nim w górach w r. 1740-ym, gdy kogoś tam machnął toporkiem, trzos zabrał i dał nura w ciemne morze puszczy, w one czasy po górach ciągnącej się nieprzerwanem pasmem. Głośno było o nim, a to, co mówiono, budziło niepokój,
niejasną tęsknotę za minioną przeszłością wielkiej, złotej wolności gazdów i łeginiów, gdy to wyprawy zuchwałe czynili, spadając jak orły na wsie wołoskie i węgierskie, Turczynowi łuną w oczy świecąc, a nawet i dawniej — gdy wojowali z nieznanemi ludami, a ostrzami toporków dzwonili, być może, o hełmy i pancerze, zakonnych kawalerów krzyżackich, którzy w XIII-ym wieku, z rozkazu papieża, pomiędzy Cisą i Maruszą po-swojemu — ogniem i mieczem szerzyli naukę „miłości“ bliźniego. Dobosz, niby czarownik, ożywił te wspomnienia, toteż każde słowo jego rozkazem było dla synów gór, a jego poświst zbójecki — niby wić, wołająca do broni... W Kosmaczu tylko nie miał Ołeksa posłuchu, i to, zda się, dlatego, że nie brał miejscowych łeginiów do swojej watahy zbójeckiej, szydził z nich i pogardliwe rzucał słowa o... „triłanach“, bo wiadomo przecież, że górale z tej wsi truli swoich wrogów „solą kosmacką“, potajemnie w górach kopaną a zabijającą jadem... arszeniku. Nie lubił Kosmaczan i nie ufał im Ołeksa udały, a wszakże przyszedł do nich. Przyszedł, chociaż niebezpieczna dlań prowadziła tu droga z boru na Klewie. Ludno tu było zawsze, tłoczno, dokoła — wsie i zagrody a nade wszystko — pogwarki i plotki. Jednak przychodził Dobosz do Kosmacza, na niedolę swoją i zgubę przychodził często...
Nie mógł nie przychodzić, bo ciągnęło go tu serce...! Oddawna już krążyły po wsi słuchy, że Paraska, najmłodsza córka skąpego gazdy Dźwińczuka nosi „zgardy“ z prawdziwych dukatów, złote pierścienie z kamieniami, lśniącemi jak gwiazdy, i żółte buty z najlepszego safjanu kuckiego. Zazdrościły jej dziewuchy bogactwa i nie lubiły jej, gdyż dumna była i na łeginiów kosmackich, choćby najurodziwszych i najbogatszych, zwysoka patrzyła. Jakaś mołodycia, pewnego wieczora szukając zbłąkanej owcy, podpatrzyła Paraskę. Krasawica siedziała na żerdziach „woryni“, a gdy od lasu nadleciał świst, pobiegła na łąkę, gdzie rósł stary jawor i szeleściły krzaki hordowiny i bzowin, białych od kiści jak durman pachnącego kwiecia. Ciekawa mołodycia zaczaiła się i doczekała, aż przyszedł ktoś bardzo piękny, wysoki i mocny, jak młody świerk rozłożysty. Miał na sobie wysoką czapę w blachach i piórach i czarny sierak, po szwach czerwienią znaczony szeroko. Wieść ta migiem błyskawicy rozbiegła się po wsi i doszła do łeginiów, którzy próżno swatów do hardej Dźwińczuczanki zasyłali. Dwóch z nich zmówiło się „odpędzić wilka, by do cudzego nie zakradał się stada, gdyż własne wilczury ostrzą na nie kły“. Rzucili
się łeginie z zasadzki na przechodzącego wpobliżu „wilka“ i już toporki nad nim furknęły — gdy on, jak ten wilk, błysnął kłami i uśmiechnąwszy się pogardliwie zapytał:
— Hou! Cóż to durnyje, Ołeksy nie poznaliście?
I więcej ani słowa nie powiedział, a oni, jak psy przed wilkiem, rozbiegli się, bo wszak z Doboszem ciężka byłaby rozprawa. Długo jeszcze potem na ową „carynkę“ kwietną chodził zbójnik rozkochany, bo jak ta „lisna“, co wysysa serce męskie, zaczarowała go, w niewolę wzięła kapryśna, dumna Dźwińczuczanka; przychodził aż do przymrozków, gdy w złocie i szkarłacie stanęły buki i jarzębiny na Klewie, a trawy na łące sczerniały. Pewnego wieczoru Ołeksa nie znalazł Paraski pod jaworem, chociaż obiecał przynieść jej kolczyki zdobyczne i sztukę jedwabiu. Nie wiedział ataman, że od ostatniego pocałunku, którym żegnała go dziewucha na skraju lasu, zaszły wypadki, stanowiące o jego losie. Rano, bowiem, gdy krasawica szła do źródła, biegnącego srebrną strugą po „ciurkale,“ zastąpił jej drogę jeden z łeginiów i, uśmiechając się zjadliwie, szepnął:
— Lepsze są od ciebie dziewki na wierchowinie, bo twój „lubas“ pokochał, słysz, Tymczuczkę spod Jarszycy i Ołeneczkę Jakowiczankę z Zielenicy... Nie będziesz teraz taka harda, ty... Rzucił obelżywe słowo, zaśmiał się głośno i poszedł pogwizdując.
Dziewczyna tegoż dnia tajemnie pojechała do babki, bo powierzyła jej była swoją tajemnicę.
Worynie
Musiała teraz naradzić się z nią i zemstę obmyślić, płazem bowiem zdrady i hańby gazdowska córka puścić nie mogła. Starucha była matką drugiej żony starego Stepana Dźwińczuka, który zrodził z córką jej Paraskę, i nie lubiła Stepana, bo, ożeniwszy się poraz trzeci, nie zwrócił jej wiana. Długo szeptały do siebie kobiety rzeczy straszne i tajemne, gdy to, niby syk żmij, głośniej padały słowa ponure: „sól kosmacka... pistolet... nóż“... aż wkońcu coś uradziły i — Paraska odjechała, płonąca zemstą, skupiona i skamieniała w nienawiści.
Tegoż dnia do obozu Ołeksy w uroczysku na Makowicy przybył jakiś malec — obdarty i niespełna rozumu. Seplenił coś, bryzgał śliną i śmiał się. Z trudem zrozumiał Dobosz, że wzywa go do siebie Paraska i że oczekiwać go będzie w Krzyworówni, u babki Anny... Ołeksa długo namyślał się i wahał, gdyż coś szeptało mu: „Nie chodź! nie chodź!“ Po północku dopiero kazał opryszkom przenieść watrę do wąwozu, gdzie biegnie Waratyn wśród puszczy ciemnej, sam zaś poszedł do chaty staruchy. Anna spotkała go przed zagrodą i z płaczem opowiedziała, że Stepan Dźwińczuk bił córkę i groził, że wraz z pobratymem swoim — Moczerniukiem schwytają opryszka i oddadzą go w ręce kata. Widząc, że Dobosz spłonął cały gniewem i rozpaczą, szepnęła jak żmija:
— Pomścij na Stepanie krzywdę swoją, Paraski i moją!
Odnalazł watażka towarzyszy nad Waratynem i, usiadłszy przy ich watrze, długo milczał i przyglądał się każdemu zosobna. Strwożeni wielce stali dokoła Pawło Orfeniuk z Jamnej, Stepan Rabczyk z Zełenej, Iwan Kwieczuk z Porohów, Wasyl Bajurak z Dory, krzywonogi Anałyj Serb i Hryć Martyszczuk z madjarskiej strony. Stali i oczu oderwać nie mogli od postaci Ołeksy, — bo piękny był tej nocy niezwykle i „pyszny“, niby z godów wrócił. Czerwone miał na sobie ze złotemi naszyciami „kraszanycie“, buty też czerwone z safianu ormiańskiego, biały keptar złotem suto szyty i zielonym jedwabiem, zwierzchu — kraśny sierak z lamowaniem złotem, a na to wszystko — biała manta ze złotemi sznurami i wysoka czapa z piórami pawiemi, gęsto nabijana blachami ze szczerego złota. Taszka jak i prochownica połyskiwały złotem, złote klamry i guzy świeciły się na pasie szerokim do półpiersi. Na kolanie oparł „kirs“ turecki o lufie złotem „pysanej“ i kolbie, wykładanej kością i srebrem, w ręku trzymał toporek z pięknie pisaną bartką o toporzysku zdobnem w złotą, kamieniami nabijaną blachę. Oczy rwał, bo był taki „fajny“ i „pyszny“, że sam „cisar“ nie mógł być wspanialszy! Jakżeż się dziwili wierni towarzysze, gdy Ołeksa takiemi do nich przemówił słowy:
— Hej, ware, łeginy! Znacie mnie i wiecie, że niczego się nie boję i nikogo, ale dziś powiem wam coś... Niech ino liść w puszczy zaszeleści lub zaszemrze suche igliwie, a drgnie moje serce i pyta: „czy to nie zdrada czyha w borze, czy nie nagonka jakaś sunie z nizin“? Gorzkie to życie, kamraty! Radzę temu, kto chce i może, aby odszedł i jął się gazdowania, bo wtedy tylko pewien będzie swego życia... A teraz posłuchajcie opowieści o Ołeksie Doubuszczuku!
Do świtu mówił o tem watażka, jak to obmierził sobie suchy chleb w cudzym domu w Peczeniżynie, gdzie mieszkał z rodziną
i ojcem, jego wyrzuty, że syn nie lgnie do pracy ciężkiej i jak wreszcie pierwszego dokonał „hołownyctwa“, zabiwszy żupnika. Jął wspominać Ołeksa pierwsze rozboje w Małych Łuczkach i Łanczynie, swoje schroniska na wierchowinie, zabitych lub straconych towarzyszy, wroga swego Diduszkę, popadję Orynę z Sapohowa, która zdobycz jego przechowywała i wskazywała mu miejsce dla najpewniejszego napadu, i inną jeszcze popadję — urodziwą i zuchwałą Marusię. O niej sam ataman piosneczkę ułożył: „Zakuwała zazuleńka ta na perełeci, prysiahała diwczynońka ta na pystoleci“... Długo opowiadał Ołeksa, porwany potokiem wspomnień i tak wzruszony, że aż zdziwiło to i zatrwożyło opryszków. Umilkł wreszcie i skulony przy watrze coś mruczał do siebie, zapewne żalił się komuś, do kogo dążyła w tę noc dusza zbójnicka, która nagle miotać się w nim poczęła, tęsknicą ciemną objęta. O świcie nałożył Ołeksa czarną, łojem i smołą napojoną koszulę, stary keptar i czerwony sierak i, skinąwszy na Orfeniuka i Wasylka Bajuraka, poszedł do Jasienia, gdzie mieszkała żona atamana. Watażka pożegnał ją wkrótce i ruszył przez góry do Jamnej, do siostry i tu zanocował. Nazajutrz przedostali się do Mikuliczyna a Dobosz wpadł znienacka do chaty Moczerniuka i ciężkim tasakiem odrąbał mu głowę. Zabrawszy, co pod rękę się nawinęło, i podpaliwszy zagrodę poszli w góry. W nocy, gdy wszystko już spało, Dobosz z towarzyszami wchodził do Kosmacza. Sierpniowe niebo powlokło się chmurami. Mrok, niby czarna lawina, spełzał ze zboczy gór do kotliny. Odnaleźli jednak ścieżkę, biegnącą do zagrody Dźwińczuka i, podszedłszy pod drzwi chaty, zapukali. Stary Stepan nie odezwał się wcale, baby zaś wpuścić późnych gości nie chciały. Ujadał pies, a jemu odpowiadały inne „kotiuhy“ z sąsiednich chat. Dobosz wyrwał żerdź z worynia i zaczął podważać drzwi. Wtedy to Dźwińczuk przez szparę strzelił do niego z pistoletu, nabitego srebrną kulą, bo taka tylko — jak lubasce wyjawił był Ołeksa — mogła go zabić. Nie zabiła jednak, ale zastrzęgła pod łopatką tak głęboko, że aż mu ramię zwisło bezwładnie. Wtedy odeszli i, wyszedłszy za wrota, pobiegli do lasu, ale na skraju jego ataman padł i podnieść się już nie mógł. Gdy opryszki pochylili się nad leżącym, Dobosz powiedział do nich: — Weźcie pieniądze, pistolety i rusznicę, by moderunki moje we wrażych nie zostały rękach. Spełnili rozkaz druhowie watażki, a potem zaciągnęli go do krzaków i przykryli chróstem. Ledwie jednak odeszli, zwęszył to miejsce pies Stepanowy, jął biegać dokoła, wyć i szczekać. Tu znalazł Ołeksę stary Dźwińczuk z sąsiadami, a gdy przyjechała z Kołomyi milicja pana Kolędowskiego, który wonczas urząd gubernatorski sprawował, konającego już zbójnika odstawiono na sąd. Tam Ołeksa, zlany wodą czy też przypieczony, oprzytomniał na krótko i mowę nawet odzyskał, bo powiedział, że nie chce spowiedzi, a na pytanie, gdzie ukrył swoje skarby, uśmiechnął się i syknął przez zęby:
— Na połoninach i w grehitach na Czarnohorze! Bóg wie i ja wiem... Ziemia z tego będzie miała korzyść, — nie ludzie!
Mówiąc to, wargami łapał sznurki od kołnierza koszuli, a, schwytawszy, pożuł truciznę, zaszytą w nich, i — skonał. Co uczyniono z nim na sądzie? Milczą o tem kroniki i archiwa. Zapewne po
śmierci już, ćwiartowano go i części jego ciała rozesłano po osobliwie zbójeckich wsiach — do Peczeniżyna, Berezowa, Jamnej, Jasienia i Porohów, ludziom złej woli na strach i pouczenie, głowę zaś przywieziono do Zełenej i tam przy drodze wbito na pal. Takie krążyły domysły i, kto wie, może prawdziwe, bo przecież w Zełenej w chacie gazdów Ostaszuków długo, podobno, przechowywano czaszkę Dobosza. Teraz i ona znikła i pozostały po Doboszu jedynie skały i komory z jego imieniem — i legenda. Pozatem jeszcze podziśdzień przetrwała pycha kosmackich Dźwińczuków, że to dziewucha z ich rodu — harda i władna — nie zechciała z innemi „lubaskami“ dzielić się miłością przesławnego Ołeksy Dobosza, „pysznego“ atamana zbójeckiego.
Jakie są powody tego uwielbienia Dobosza? Boć przecie przed nim i po nim siali trwogę inni zbójnicy, o ręce bardziej krwawej i dalej sięgających zamiarach? Istotnie byli — i to bardziej groźni a znacznie szczęśliwsi od tragicznego Doubuszczuka. Taki Ihnat Wysoczan — ten, co to miał pod sobą 15 000 zbójów, a w tem sporo Krechowieckich, Jaźwińskich, Tatomirów, Rokickich, Żołczyńskich, ludzi o nazwiskach szlacheckich, a nawet Ormian, niezmiernie spokojnych i nie wojowniczych; „obrońca ludu“ — krwawy Mucha samego króla zatrwożył; pułkownik Toporowski zdobył Kołomyję i Kosów i wojnę
z całą szlachtą halicką podtrzymywał; Kość Komarnicki — Czerleny — mający swe legowisko na Węgrzech; straszny, jednooki Hryń Kardasz, który zajął fortecę Kuropatwów; tajemniczy, prawie czarownik, Korzeń-Kniaź za Rurykowicza się podający, wkońcu Bernawski, późniejszy hospodar wołoski i z łaski króla polskiego — szlachcic; wreszcie rozbójnicza, zaściankowa szlachta ruska z Berezowa, — czyż oni wszyscy, grasujący w czasach, zanim przyszedł na świat chromonogi Ołeksa, nie zasłużyli na miejsce w legendzie? Tymczasem jakgdyby nikt na wierchowinie nic o nich nie słyszał!
Ledwie ten i ów ze starych Hucułów w Peczeniżynie, Rungurze, Riczce, Żabiu i Zełenem przypomni sobie, że kiedyś tam dawno zmarły dziad opowiadał coś, że po śmierci Ołeksy „chadzali w opryszkach“ Wasyl Bajurak — ten, co to szedł na szubienicę, wygrywając na fujarce smętną melodję góralską; Dirczyluk i Moszczuk z Żabia; Pistoletnik, Hołowczuk, śpiewak słodkogłosy — Dmytro Ponypałek, bogacz Ilko Moczerniuk Worochteński, szalony Procio Tumeniuk — Saprjanczuk, który robił napady nietylko na kupców wołoskich, ale nawet do Węgier i Turcji wpadał zuchwale; sławny Mychajło Klam Sztoła, od niejednego opryszka groźniejsza Paraska Łuceńkowa, setki innych zbójników, zbrodniczych popów, ręce we krwi nurzających, i popadij, kochających się na zabój w kraśnych watażkach. Niejeden z nich doszedł do znacznego bogactwa, piastował godność wójtowską i zmarł spokojnie w swojej grażdzie gazdowskiej, otoczony szacunkiem, dumą sąsiadów i potomków, bo zbójnictwo w pojęciu Hucuła jest godnem męża rzemiosłem.
A jednak, mimo wszystko, na wierchowinie, od ostatnich uskoków Beskidów zielonych do połonin, gdzie oko juhasów sięga ponoć Alp Transylwańskich, trwa wiecznie żywa i świeża legenda o Doboszu i ta pieśń o nim, której pominąć nie miał serca bogobojny ksiądz Sofron Witwicki w swem „Rysie historycznym o Hucułach“, wydanym w r. 1873:
— Hej, chłopci mołodci, nuż w ruki toporci! jak swysnu — zbihnit sia wsi! Rozłożyt’-no watru, zahrajte w trembitu, horiłki nalejte myni.
Czemże zdobył Dobosz serca i pamięć gazdów, watahów i juhasów, mołodyć wabiących, dziewuch roześmianych i starych wiedźm na przypiecku, sykmanyczów po lasach i orylów na załomach Czeremoszów, wyglądających mielizn i progów zdradliwych? Dobosz, sławny Ołeksa, jakim tworzy go legenda, był wcieleniem wszystkich dum i umiłowań ludu, rozumiał pogwar puszcz, wycie wichru i łomot „hodyny“ po połoninach, pił życia czar, niby z „ciurkała“ wodę źródlaną; złoto, zdobyte krwią na radość przetapiał; stał się „gazdą Wierchowiny“ — od kresu jej i do kresu i ziemi jej powierzył skarby nieprzeliczone, aby je oddała temu, kto tak wykocha Czarnohorę, jak umiłowało jego serce ostatnią w życiu lubaskę — hardą i mściwą. Dla przyjaciół wierny i szczery, dla wrogów —
straszny, niechciwy i nieskąpy, za dobro dobrem płacący, ba! pewnej szlachciance nawet, gdy zdrożonego we dworze ugościła, czerwony dukat do ręki wcisnął, a widząc, że ciężarna chodzi, przepowiedział jej, że powije syna, radząc, aby na chrzcie świętym imię Ołeksy mu dała. I syn ten przyszedł na świat... poeta nasz Karpiński! Zaledwie pięć, pięć krótkich, a zbrodniczych lat grasował watażka beskidzki i wielkich czynów nie dokonawszy, został bohaterem tych gór. Wyobraźnię miał Dobosz — potężną i piękno rozumiał we wszystkiem — w pieśni i w słowie mocnem czy rzewnem, w pysznej odzieży i w broni wspaniałej, w promieniach słońca, w smugach mgławic gęstych, w połysku śniegu, w cieniach, sunących po puszczy, w srebrnych wstęgach rzek i nawet — w hardej, samotnej śmierci, gdy już stanęła przy nim, by utulić niezmierzoną tęsknotę duszy jego, szarpanej nieustannem miotaniem, i ukoić serce płomienne, w którem duch rodzimych gór rozpalił wielką watrę, niegasnącą aż do zgonu. Zato właśnie ludzie wierchowin upamiętnili go legendą, co dwieście już przetrwała lat i nie umrze, aż Hucuł nie jęknie w rozpaczy.
Hej, ware, łeginy,
Pryjde pohybaty!...
Oj dywit si lude dobri
Jakyj ja, jakyj ja
Wid nedili do nedili
Pjanyj ja, pjanyj ja.
Oj zahrajże my muzyka
Teji kołomyjki:
Naj ja sobi pohulaju
Z weczera do dnynki.