Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/W stolicy huculskiej
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Huculszczyzna |
Podtytuł | Gorgany i Czarnohora |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tam, gdzie niby drobny szczegół potężnego krajobrazu tkwi Klewka, stożkowatym wierzchołkiem swoim zewsząd widzialna na tle zielonego wachlarza Magóry, gdzie wznosi się lesisty grzbiet Żabiowski, a jeszcze dalej — wspaniały łańcuch Czarnohory z strzelającemi ponad wężowy jej grzbiet wierchami Munczela i Brebieneskulu, gdzie w widnokrąg się wtłacza pasmo Kostrzycy wyrazistą piramidą Hedji, — tam w kotlinie rozległej i wesołej, przeciętej Czarnym Czeremoszem i Ilcią, rozbiegła się na wszystkie strony, niby garść ciśniętych na ziemię kamyków, wieś Żabie.
Stolica Hucułów! Prawdziwa stolica! Ponad sześć tysięcy mieszkańców i około 1500 domów! Sąd, poczta i szpitale, nadleśnictwo, hotele, restauracje, schroniska turystyczne, cerkwie i kościół, pensjonaty, muzeum i szkoły; posterunek straży granicznej, firmy drzewne, sklepy, autobusy, dyliżanse i dorożki; turyści, sportowcy i letnicy, którzy piją tu słońce, powietrze niczem nieskalane i „żentycię“ — serwatkę — eliksir niemal nieśmiertelności podług recepty medycyny huculskiej. Wieś Żabie... pojęcie to nieścisłe, a przekonać się o tem można, gdy ktoś zaprosi niewtajemniczonego przybysza... na herbatę do siebie. Nieraz zdarza się, że do gościnnego domu trzeba maszerować, dobre dwie godziny. Bo Żabie, to przecież wieś huculska, a więc rozrzucona w nieładzie po okolicznych, łagodnych wzgórzach z przebiegającą pomiędzy niemi szosą z Kosowa do Worochty... Jednak jest to stolica, bo dzieje Huculszczyzny przynajmniej od 200 lat przeplatały się z losami Żabia, gdzie sporo starych rodów osiadło. Bohater tego kraju — Ołeksa Dobosz zaglądał tu, jeżeli nie do samej, zbyt ludnej i widzialnej zewsząd wsi, to w każdym razie w okolicznych górach, tajemne, a nieraz i krwawe załatwiał sprawy.
Można tu podpatrzeć prawdziwe życie Hucułów — takie, jakiem było wtedy, gdy ani szos tu nie budowano, ani kolej nie przebiegała wpobliżu, ani też władze austrjackie nie zaglądały tu, bo, gdy
spokój i cisza panowały w górach, ani o Żabiu, ani wogóle o Huculszczyźnie nie myślały, uważając kraj ten i jego lud za coś z nieprawdziwego zdarzenia, za jakiś cudaczny zabytek przeszłości zamierzchłej, która w urzędnikach cesarsko-królewskich żadnych wspomnień i wzruszeń nie budziła, chyba uśmiech pobłażliwy. Przypominali sobie o Huculszczyźnie austrjaccy politycy dopiero wtedy, gdy nadchodził z Wiednia rozkaz poruszenia górali i skierowania nagromadzonych w nich sił przeciwko Polakom, aby nie czuli się zbytnio „u siebie“ w Galicji Wschodniej.
Tak, można tu zajrzeć w treść życia Hucułów, a komu się spieszy, ten ma znakomitą okazję uczynić to bardzo szybko. Dość pójść do teatru... w Żabiu — w stolicy bowiem istnieje teatr huculski. Wszyscy wykonawcy — to gazdowie, gazdynie, łeginie z dobrych rodzin i gazdowskie córki — jednakie tu nazwiska aktorów i postaci scenicznych: Janiuk i Korżuk, Łaskoryjczuk i Samokiszczuk, Mańczuk i Chrapczuk, a na scenie pojawia się cały ten dziwny świat huculski: górale, zbójnicy, ich „lubaski“, djabły, wiedźmy i „niawki“.
Roku nie starczy na odbycie wszystkich możliwych z Żabia wycieczek i na przeżycie wszystkich wrażeń! Któż nie zwiedzi pełnej tajemnic Synyci, gdzie na szczycie, wśród olbrzymich odłamów skalnych widnieją mroczne przejścia do komor Dobosza? Straszne to komory i o ponurych przypominają wypadkach. Koło Żabia, po jakimś zuchwałym napadzie ukrywał się pewnego razu Ołeksa Dobosz, a wtedy to zamożny i odważny gazda, Mykoła Diduszko, przyobiecał pełną czapkę „czerwonych“ za głowę opryszka a i sam przygotował pistolety dla zgładzenia wroga bogaczy. Dobosz przyjął wyzwanie i, nie zwlekając długo, napadł na grażdę Diduszki, a, schwytawszy go przy watrze, gdzie gazda strzygł owce, zamordował wroga. Odciętą głowę jego, okutą żelazną obręczą, aby się nie rozpadła, Dobosz powiesił w pierwszej komorze na Synyci i umieścił w niej duży djament, który oświetlał tę mroczną kryjówkę. W innych złożył Ołeksa swe skarby, a na straży ich postawił „żertwę“ — smoka ognistego. W dalszych komorach w korytach limbowych, zalanych oliwą, ukrył ataman drogą broń zdobyczną, w kadziach zaś — srebrne talary i dukaty złote — w beczkach dębowych. Dziwna rzecz! Chociaż stało się to prawie 200 lat temu, Huculi twierdzą, że jeden z towarzyszy Ołeksy — zgrzybiały starzec, niewidomy już i, ni to dąb zbutwiały, mchem porosły, — niczem legendarny zbój Madej, żył jeszcze niedawno i, kto wie — być może — żyje i teraz, kryjąc się w miejscach ustronnych, prawdopodobnie, na tej samej Synyci lub w innych uroczyskach, gdzie wycisnął swoje ślady Dobosz. Ślady te rozpoznać potrafi każdy Hucuł, bo Dobosz, gdy mu nogę bartką pokaleczył jego brat rodzony — Iwan, według pieśni
„...na niżku nalahaje
topircem sia podpiraje...“
Nietrudno zatem odnaleźć ślad chromonogiego atamana, tembardziej, że pod jego mocarnemi stopami pękały i kruszyły się piaskowce najtwardsze, jak naprzykład, dziwne, okryte wydrążonemi, okrągłemi zagłębieniami i szczerbami skały Pisanego Kamienia, gdzie pozostały znaki widome potężnego skoku Dobosza; tak silnie odbił się on z rozbiegu, by poprzez góry ujrzeć jawor w Czarnohorze, pod którym urodził się niegdyś — co zresztą nie zgadza się z... aktami sądowemi i z metrykami cerkwi w rodzinnym Doubuszczukowym Peczeniżynie.
Ale nietylko z powodu legendy warto tu zajrzeć. Jak okiem sięgnąć, rzeźbi się na horyzoncie zębaty łańcuch Czarnohory, tam znów, w dali, w przemgleniu zielenią się „łuhy“ ponad lesistem pasmem za Watonarką. Płajami, granią i łąkami, od potoku Żabiowskiego snują się ścieżki na szczyt Krętej, skąd bliskim wydają się Smotrec Czarnohorski, kanciaste Rebra i iglice Szpyci, wdole — czarne, głębokie doliny Bystrzca i Dzembroni, a w mgiełce niebieskiej i złocistej wesołe, słoneczne połoniny Hryniawskie — daleki, inny świat.
Z Żabia wyraźnie odróżnić można w głównym trzonie Czarnohory potężny garb Dzembroni, a nazwa ta ma swoją legendę — zapewne z w. XVII-go. W borach na zboczach tej góry miał swoją kolibę gajowy kasztelana stanisławowskiego — młody, udały Hucuł. Polował tu, mięso i skóry przywożąc do pańskiej siedziby letniej w Krasnoile. Celem łowów jego miały być żubry, skąd i powstała sama nazwa góry. Pewnego razu przywiózł on kilka wspaniałych skór żubrowych, czem się tak zachwyciła pani kasztelanowa, że z gajowym przez cały ponoć rok polowała w puszczy na Dzembroni.
Z Żabia trudno wyjechać, z każdym dniem bowiem pociąga ono ku sobie coraz bardziej. — Co to? Słychać muzykę i śpiewy, częstotliwy tupot koni, wesołe okrzyki. Rzępolą piskliwie skrzypce, brzęczą i huczą cymbały, czasem po dawnemu rozlegnie się chrapliwy głos trembity... To wesele huculskie powraca z cerkwi! Przed orszakiem młodych idzie „bereza“ z drzewkiem, przystrojonem barwinkiem, pękami owsa i koralowemi kiściami kaliny, za młodą parą — długi orszak: ojciec i matka weselni, drużbowie, goście i tłum gapiów.
Z „trijcią“ przy święceniu
Na pierwszym koniu jedzie „kniahinia“ — panna młoda — już teraz po ślubie — „mołodycia“, przystrojona pysznie, bo aż w dwie koszule, długą jubkę granatową z galonami na podole, w nowy haftowany keptar, biały płaszcz-„guglę“ z kapturem i narzuconą na nią czerwoną chustą, pod którą dzwonią kolje z krzyżyków mosiężnych i paciorków; na głowie wieniec z kwiatów, a na czerwonej chuście bieleje zawój, peremitka, oznaka mężatki. Wysokie buty, — dar „kniezia“, zdobią małe stopy góralki. Jedzie milcząca i jakgdyby zasmucona, dotykając talizmanu — kołacza z sera — i myśląc o tem, czy udało jej się przed ołtarzem nadepnąć nogę przyszłemu mężowi, bo przecież od tego zależeć będzie jej władza w domu. Myśli też o tem wszystkiem, co zaszło od chwili, gdy wypatrzonemu przez siebie „łeginiowi“ zadała „lubystka“ z ziela czarownego,
Pod cerkwią
a więc — czy pocześnie się odbyły „obzoryny“, swaty, zaręczyny, gdy matka — „nienia“ obsypywała ją i chłopaka pszenicą i białą wełną, poczem oboje maczali palce w puharze z miodem; czy po Bożemu uczyniono błogosławieństwo i ostatnie przeprosiny, gdy „matka weselna“ zaczynała nucić pieśń, kończącą się prośbą, wygłoszoną w imieniu pana młodego: „Prosyt usich, abyste prostyły i w dałeku dorohu błohosławyły“. Wzdycha mołodycia, uświadomiwszy sobie, że wkrótce wejdzie do obcej zagrody, a nie wie przecież: po szczęście, czy po „czornu dolu“? Ale myśli jej mkną dalej, bo ma wątpliwości, czy dobrze i obyczajnie przeszły „zaprosyny“ na „zaczinanie“, na „zawodyny z pownycią“ — nie wiedząc o tem, że tak samo myślała o tych tradycjach odwiecznych i obrzędach daleka jej pra-prababka — owa gazdynia, która chłopa swego na wojnę z Rzymem, Połowcami, Gotami i, Bóg jeden wie, z jakimi jeszcze wrogami, odprowadzała, płacząc i mrucząc zaklęcia w nieznanej teraz mowie, co w gwarę huculską przekształciła się z biegiem wieków. Sztywna i zadumana
i konie poczną parskać... Za godzinę mołodycia zabierze się do sprzątania zaśmieconej izby... Będzie to czyniła przez całe już życie. We łzach i nigdy nieutulonej tęsknocie za nieosiągniętem szczęściem, czy też radosna, pełna uśmiechów — jaśniejszych od promieni słonecznych? Czy będzie się czuła w tym domu żoną, czy potwierdzi swym losem huculską nazwę kobiety-„czeljedź“? O tem to myśli w drodze powrotnej z cerkwi mołodycia i serce jej żre trwoga, ale spotęgować ją lub rozproszyć może samo życie jedynie. Teraz szuka ratunku w talizmanie — w obrzędowym kołaczu, tym pradawnym symbolu słońca, zaniesionym tu wraz z jakąś krwią mieszkańców nieznanej północnej krainy, tęskniącej namiętnie za cudnym, złotym, szczodrym i wesołym „bogiem“ o tysiącu imion i miljonie potężnych ramion promienistych.
Strwożony i zatroskany wzrok mołodyci ożywia się jednak nagle, oczy błyszczeć poczynają, rozchyłają się lekko świeże wargi, ukazując ostre, białe zęby, a pod guglą i keptarem łomoce nagle młode, gorące serce. Wspomnienie to uczyniło! Wspomnienie o przyszłym mężu. Czarniawy, o orlim nosie i ognistem spojrzeniu, z włosami, spadającemi na ramiona, wysmukły, śmiały i silny — prawdziwy „knieź“ i jak ten knieź — wojownik! Bo czyż nie jest wojownikiem młodzian tak przybrany i do bitwy przysposobiony? Wstaje przed nią, jak żywy, z ciężkim toporkiem o złocistej rękojeści, w czerwonych spodniach-„kraszenyciach“, ściągniętych szerokim pasem z grubej skóry — półpancerzem gladjatora rzymskiego, nabijanym mosiężnemi guzikami i blachami, zdobnym w łańcuszki i różne
przedmioty, z zatkniętemi pistoletami o rzeźbionych głowniach i nożem w pięknej pochwie; luby ma i pierś opancerzoną, bo na haftowanym keptarze krzyżują mu się szerokie rzemienie, całe w mosiądzu, podtrzymujące nabijaną miedzią taszkę-torbę i artystycznie cyzelowaną prochownicę z metalu lub rogu, a na „hriduszkach“ — tuż pod szyją — na grubym łańcuchu wisi duży ciężki krzyż mosiężny — ryngraf huculski. Narzucona na ramiona „manta“ powiewa, niby skrzydła drapieżnego ptaka. Ozdoba huzarów węgierskich — dolman stąd zapewne został zapożyczony, jako istotnie piękny i okazały, prawdziwie męski strój! Nawet hełm lekki ma na głowie urodziwy, udały „knieź“! Ludzie nazywają ten ubiór „kresanią“, ale szeroka wstęga metalowa na niej chroni przed bocznym ciosem, barwna zaś, świecąca się kita — „trisunka“, u każdego Hucuła inna — to niby godło wojownika.
Radośnie już bije serce mołodyci, a troska odlatuje, jak ptak chyży, gość chwilowy. Śmiało wejdzie do chaty męża. Już polubiła ją, tę starą „grażdę“ — mały zameczek obronny, z kloców świerkowych i belek limbowych ongiś postawiony nad głębokim, stromym „jyźworem“-wąwozem, przegradzającym dostęp do góralskiej siedziby, osłoniętej opiekuńczą ścianą boru. Zna już ten „osedok“, zna jego ogrodzenie — „worynię“ ze świeżych drągów świerkowych,
z wrotami, zamykanemi na „kluk“, z kamieniami na wierzchołkach słupów, aby nie gniły od deszczu; zna czarny od starości dach w cztery „szary“ dranicowe, nieśmiertelny, mocny dach z przyczółkami, z wyciętemi w nich krzyżami i z szerokiem „pidganiem“ pod nisko opuszczonym okapem.
Groźnie i poważnie wyziera ten dach i przydaszki dobudówek gospodarczych spoza drewnianego krytego gontami płotu z szeroką bramą, nabijaną łbami dużych gwoździ żelaznych. Wewnątrz w chacie, w obydwu izbach wszędzie widnieją snycerskie rzezania, nawet w sieni i w komorze, gdzie wiszą kożuchy, koszule, o bogato haftowanych rękawach, zapaski, keptary, gugle, sieraki, kraszanycie i leżą na półkach kądziel i przędza, kłębki wełny barwionej, „bajorki“-sznury różnokolorowe do owijania kapeluszy, kapcie, onucze, kapczury-pończochy, postoły, zimowe czapy futrzane — „klepanie“ i szłyki, a po kątach stoją toporki z „bartkami“ mosiężnemi, laski-„kełefy“ i stare strzelby, w pisanych zaś skrzyniach — pistolety i inne dobro męskie, bo kobiece — świekra starym zwyczajem przechowuje w beczkach... Wszystko tu „pisane“ — nadproża, belki pułapu, framugi drzwi i okien, „namisnyki“ każdy statek domowy — bodnie, berbenycie, paskary, bariwoczki i bokłahy, błyżniuky i czerpaki, dijnicie, talerze i łyżki, wycinane i wypalane
tak, jak to niegdyś robił Hrymaluk z Riczki i sławny „tokaryk“ — Jur Szkryblak z Jaworowa, ten największy artysta na Wierchowinie. Obraznyk świekra pozawieszała staremi obrazami a na półce przechowuje trijcie-świeczniki i krzyże, otrzymane przez dziada ojca w darze od Andreja Diaczuka-Derejuka, bo byli pobratymcami i na roboty razem chadzali. Wie o tem wszystkiem mołodycia, bo starostowie o bogactwie świekra półroku bezmała przekonywali ją samą i rodziców, do uszu im wciąż kładąc, aby wiano córce dali „fajne“ i „dukarów“ godne. O wiano, — to nie jej sprawa — ojcowie-swaty się umawiali, a starosta im ręce chlebem przedzielał, umowę tem przypieczętowując! Nie o wianie myśli w tej chwili „kniahinia“ i uśmiecha się nawet pokryjomu. Marzy o tem, jak zadziwi męża, a jeszcze bardziej świekrę, gdy pokaże, co i jak umie warzyć, a umie wszystko, co znane jest w ich stronach; „rosiwnycię“ z kapusty na mleku makowem z kukurydzianką umie przyrządzać jak żadna inna „czeljedź“; też kapuściane „hołubci“ z kaszą, czosnkiem i słoniną, „banusz“-mamałygę na śmietanie z okrasą, smażeninę wszelaką, „studenec“, kiełbasy, nie wspominając już o kułeszy codziennej, pierogach przeróżnych, knyszach, kaszach, dzióbawkach i jajecznicach... A jakie z jej pieca wychodzą chrupiące chleby! Potrafi też wypiekać smakowite „łehkodusznyki“ i „kukuce“... A czyż nawet wymagająca matka-nienia — nie powierzała jej piec świątecznej „paski“ i kołaczy
pszennych? Wszystko umie mołodycia — prząść, tkać, szyć, haftować, przy grzędach chodzić, domowej „marżyny“ krów i owiec doglądać i wieprzki tak wykarmiać, że ledwie ruszać się i dychać mogą. Tak myśląc i uginając się pod ciężarem zabobonów, zwątpień i nadziei, strojów i ozdób, dojeżdża mołodycia do chaty ojcowskiej na przedostatni akt tradycyjnego weseliska huculskiego, bo ostatni odbędzie się już w „grażdzie“ mężowskiej, za drewnianą ścianą ogrodzenia, gdzie tkwią kule, niegdyś w niej ugrzęzłe. Teraz, gdy zubożały gazdowskie familje i nie mogą już wysilać się na okazałe wystąpienia, cała ceremonja weselna zabiera jedną tylko dobę, a wszakże — niedawne to jeszcze czasy — kiedy w ucztach i niekończących się obrzędach weselnych upływał cały tydzień nieraz.
Biały ślad
Czasy te minęły bezpowrotnie i wraz z nimi zanikać poczęły prawdziwe, dawne obyczaje tak dalece, że drużki, śpiewając stare, jeszcze pogańskie zapewne pieśni, przytupują w takt melodji wysokiemi obcasami pantofelków lakowych. Ale jak tu pogodzić tę wdzierającą się „kulturę“ z tem, że do wieńca panny młodej wkładają cztery ząbki czosnku i owoce czarownej kłokuczki, że dotykają kołaczami pleców narzeczonych, przywiązują kołacze do ich rąk, wrzucają pieniądz do obuwia, w którem się bierze ślub, że młodzi patrzą wdal poprzez kołacze, przed odjazdem do cerkwi wróżąc sobie z tego o oczekującej ich doli? O tej doli, o każdym dniu i godzinie życia mówią do Hucuła i Hucułki zwały chmur, obłoki dziwnych kształtów, drzewa pokraczne, sędziwe głazy, mchem utulone, wartki pęd rzek na ostrych zakosach, skały, zaczajone w toni zwarliwej, i głosy — głosy tajemne, dziwne i trwogę rodzące, które dobiegają od puszczy, połonin, grehitów i głębokich wąwozów. Aby „złe“ odpędzić i od „czarnych“ zabezpieczyć się mocy — ileż to znać trzeba zaklęć, odczynów i formuł magicznych! Wiele, wiele innych obyczajów, opartych na pradawnym kulcie słońca i ziemi, jak „umykanie“ i wykup dziewczyny, nawołuje do siwej, mocnej przeszłości, tak bardzo obcej dla taniej, tandetnej jednak współczesności... Smutek zakrada się do serca...