I Sfinks przemówi.../„Baśka“, — krotochwila K. Glińskiego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Baśka“, — krotochwila K. Glińskiego |
Pochodzenie | I Sfinks przemówi... |
Wydawca | Instytut literacki „Lektor“ |
Wydanie | pośmiertne |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
No, nareszcie rozległ się w nowym teatrze śmiech, ale to śmiech taki szczery, serdeczny, że aż miło było go posłuchać. Przerażone nimfy na plafonie musiały plotkować późno w noc i opowiadać sobie długo, co się to działo wczoraj w teatrze! Śmiano się, śmiano się na całe gardło, galerja mówiła nawet chórem „o! o!“, w antraktach po korytarzach i na foyer snuli się ludzie rozweseleni, bez mistyczno zgnębionych min zawodowych neurasteników! Wszystko to sprawiła jedna „Baśka“ i jeden Gliński, który puścił wodze swej werwie, humorowi, rozruszał wszystkich i pozwolił się nie „uśmiechać“ ale „śmiać do sytości”. Od chwili podniesienia zasłony, aż po jej zapadnięcie, skrzy się tam od dowcipu, od werwy, która ani na chwilę nie słabnie i płynie szerokiem korytem, jak poczciwa rzeka, która bez chimer i kaprysów toczy swe fale, srebrzy się w słońcu, dźwiga łodzie, pełna jest dobrych, smacznych ryb, a w lecie w dzień upalny chłopcy wiejscy śmigają w niej kozły, jak szaleńcy, nie obrażając nikogo swą nagością, takie to jakieś szczerze, naiwne i pozbawione wszelkiego wyuzdania. Dwuznaczników w „Baśce” niema, tam są poprostu jednoznaczniki, niemal rzeczy się nazywa po nazwisku, a sytuacja miły Boże!.. ot, tak jak w życiu. Ale cóż stąd, kiedy to tak szczęśliwie podane, z taką serdecznie jakoś wyciągniętą ręką, że ani się gorszyć, ani się gniewać nie można.
Gliński wybornie zrozumiał sytuację. Powiedział sobie „audaces fortuna invat“ — i był andax — a fortuna sprzyjała mu tym razem najzupełniej od początku do końca. Legendową postać „Panie kochanku“ wziął Gliński z domowej strony i dał nam Radziwiłła... w szlafroku i szlafmycy. Książęcej buty tam niewiele, intryganckiego odcienia mało — nawet jego Radziwiłł nie jest owym z „głupia frantem“, za jakiego przywykliśmy uważać Radziwiłła. Książę jest poprostu szerokim szlachcicem, rozbrykanym, jak porządnie wykarmiony koń. Dookoła niego bryka także całe stado dworzan i w nich niema nic szczególnego — ale jest ów „Jaksunio“ czarno odziany, który zbijał sobie mająteczek na książęcych plecach dyscyplinką. Tu Gliński trochę swój temperament pohamował i dał nam postać komedjową, dobrego „Tartuffa“, zrobionego sumiennie i dokładnie. Snać autor koło tej postaci się zakrzątnął, aby w niej okazać swe zdolności z poważniejszej strony i choć ta subtelność w niczem absolutnie werwy nie tamuje i sztuce nie jest w humorze zawadą — jest ona bezwarunkowo i robi wrażenie koronki, która spada na pysznie skrojony, z guzami sadzonymi turkusami, kontusz, z rubinowego, bijącego w oczy gorącą barwą aksamitu.
Również wypieszczoną i ślicznie przeprowadzoną jest postać Baśki. W tej dziewczynie jest nie wiosenny czar, ale raczej żar słonecznego południa. Gdy przebiegnie przez scenę, chichocząc się, nie szarpie nerwami, nie rozmarza — ale pozostawia po sobie wrażenie zdrowia, młodości i świeżej, świeżo rozkwitłej w ogródku wiejskim — malwy.
Tylko taka dziewoja „jak rzepa“ mogła z równowagi wyprowadzić Radziwiłła i wieść swój ród od pijanicy ojca, który całymi gąsiorkami wino trąbi. Jeździ ta panna na koniu, jak Mazepa, skacze przez ostrokoły, lokuje się na noc obok sypialni książęcej z zupełną ufnością w swoje silne pięści, lata po zamku w bieliźnie, rzuca się na szyję i termosi co chwila innego mężczyznę. A mimo to — nie traci wdzięku, jest „kobietą“ od stóp, obutych w tureckie meszty, po złote warkocze i głowę, rozdzieloną „przeborkiem“.
W tem leży właśnie talent autora, że potrafił pogodzić jedno z drugiem i kazać nam pasjami lubić Baśkę i śmiać się z jej nietaktów, które, choćby sekundowem osłabnięciem autorskiej mocy panowania nad sobą — mogłyby wkroczyć w sferę postępków, raczej odtrącających, niż zniewalających widza.
Akcja w tej sztuce nie jest wyszukana. Werwa i humor polega tu głównie na słowach, ale że ich dużo, że są szczerze i pysznie złożone, więc się to pije, jak doskonały miód — koncepty się przełyka, jak one myszy, tkwiące na dnie puharu i wraca się do domu pod wrażeniem pogody, wesołości i dobrego humoru. Naturalnie, żywić się tylko takiemi „Baśkami“ byłoby dla duszy widza źle i niezdrowo. Ze śmiechu można zachorować, z braku wznioślejszych i poetyczniejszych wrażeń umysł i dusza publiczności może także ucierpieć i rozpróżniaczyć się w przyjmowaniu i przetrawianiu głębszych myśli — ale — po takiem brzydactwie, jak Capusowska „satyra“ (!) to doprawdy miło jest posłuchać „Baśki“ — ot, jakby kto wypił dużo Chartreusy, podanej brzydko i w kieliszkach z grubego, zielonego szkła, a potem, na drugi dzień rano, wziął kąpiel zimna i dobrze się w wodzie wydokazywał.
Dlatego publiczność wczoraj z wieczoru była zadowolona — biła brawo gorąco — i śmiała się tak, jak za dawnych czasów. Dlatego aktorzy nasi odnaleźli werwę i życie, bo mieli grać swoich, a nie źle naszkicowane, nieznane im postaci, do których przekonania nie mieli. Gliński odniósł duży triumf i szkoda, że go na tej premjerze nie było. Publiczność byłaby mu serdecznie podziękowała za tę miłą chwilę, jaka dał jej, i za nowy dowód talentu, jaki złożył. Niebezpieczną miał grę — bo Radziwiłł jest w naszej literaturze dramatycznej kilka razy przedstawiany. Gliński szczęśliwie porównania wyminął. Słynne łgarstwa księcia dodał tylko mimochodem — ot, — żeby nie zrywać z tradycją, a swego Radziwiłła nam odtworzył — ulepił tak, jak ongi Matejko odtwarzał wizerunki królów ze starych pieczęci. Ten Radziwiłł Glińskiego, w swym białym żupanie i szlafmycy, mruczący łacińskie pacierze, z dodatkiem „panie kochanku“ — i spacerujący po smudze księżycowej koło drzwi Baśki — pozostanie we wspomnieniach publiczności na zawsze, a przy tem wspomnieniu mimowolny uśmiech wypływać będzie na usta, taką potęgę humoru — ma w sobie ta niezwykła, w mrok przeszłości spowita postać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jedna kobieta w całej sztuce — owa Baśka. Jest nią pani Stachowicz — i jest nią naprawdę i bez żadnych zastrzeżeń. Wczorajszy wieczór przypomniał nam ową Koźmianowską Stachowicz — tę, która śmiechem swoim srebrnym umiała podbijać cały Kraków. Baśka w osobie pani Stachowicz była bardzo prosta, szczera, wesoła i sympatyczna. Artystka wybornie zrobiła — sceny kokieterji biorąc trochę rubasznie i według swojskiego chowu. Trochę tylko więcej przewrotności, a sceny niektóre byłyby wyszły w sposób bardzo... scabreux. Tymczasem Stachowicz wpadła, porwała za szyję, ale bez śladu zmysłowości, tylko ot — dokazując i sytuacja była ocalona. Dużo, bardzo dużo wdzięku i świeżego humoru dała pani Stachowicz swej Baśce, wyglądała ładnie, uśmiech jej miał powab pogodnego słońca.
Pan Roman z dużem nabożeństwem przystąpił do swej roli. Cóż dziwnego, „grał Radziwiłła Zboiński!“. Ależ — comparaison n’est pas raison — to był inny Radziwiłł — to inny. Książęcego majestatu niewiele było, ale też nie było zbytniej pospolitości. Zato Roman miał taki rozmach, wyglądał tak doskonale, tak działał poprostu na publiczność swoim humorem i naturalnością, że mu się i ten „majestat“ darowało i nie miało się do niego oto pretensji.
Artysta rolę opracował, owładnął nią, widocznie porobił do niej studja sumiennie i to się na wykonaniu odbiło. Przytem Roman umie nosić kontusz, nie jest w nim skrępowany, co wiele znaczy. Trochę więcej zadomowienia a mniej wystawy w pierwszym akcie byłoby się zdało z początku, ale już w scenie z Baśką wszystko się wygładziło i od tej chwili Roman rolę dźwignął i doprowadził ją do końca silnie i konsekwentnie. O p. Chmielińskim z najwyższą przychodzi mi pisać przyjemnością. Mądry to artysta, wykształcony i obdarzony jedną z najpiękniejszych w Polsce dykcyj. Rzec można śmiało, iż w Chmielińskim pozostała tradycja szlachetnej wymowy i wielkiego czaru słowa, jaką miał Królikowski. Rola Jaksy jest jedną z najlepszych kreacyj Chmielińskiego. Chwalić go? To za mało. Tę grę trzeba widzieć i słuchać, wpatrywać się, odczuwać razem z artystą wszystko, co on ze siebie w tę rolę włożył. Chmieliński w tę rolę, jak to mówią, „wszedł“, i ani na chwilę nie wysunął się poza kontury, jakie sobie z największą maestrią nakreślił. Tę siłę ma zawsze Chmieliński, widać, iż obmyśli postać, postawi ją przed sobą skończoną, a nawet wycieniowaną i dopiero w nią „wchodzi“. Stąd jest jego spokój w grze. Role jego są jak suknie, wybornie skrojone, wykończone i bez „poprawek“ odrazu do kształtów przylegające. Z animuszem, werwą i wielką rutyną odegrał rolę Trzaski p. Woleński. Wyglądał w kontuszu ślicznie, miał temperament i werwę młodzieńczą. Bardzo ładną scenkę miłosną w akcie trzecim odegrał z idyllicznym podkładem i ujął nią słuchaczy. Inni artyści grali doskonale.
Ansamble płynęły gładko, choć były bardzo trudne i wiersz, jakkolwiek pisany ręką mistrza, ciężki był dla artystów do strawienia. Wystawy wielkiej w „Baśce“ niema — to, co było — miało charakter i dobrze się nadawało do całości. Popsuł wszystko mazur — i tancerki z pod ciemnej gwiazdy, które wpadły, mizdrząc się do publiczności, jakby tańczyły conajmniej walca w „Fauście“. Czy te panie nie mogą swych uśmiechów zachować do... „Fatinicy“ lub innej tego rodzaju wytwornej, a odpowiedniej dla nich sztuki?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Słowem — „Baśka“ się udała. Rubaszne to, bo rubasznie — prosto z mostu, ale szczerze i rzeczywiście po staroszlaehecku wesołe. Kto się chce uśmiać — niech idzie.
Panny iść także mogą, bo — dwie są alternatywy, albo jeszcze nie rozumieją, więc w sytuacjach trochę... dziwacznych aktu drugiego widzieć będą tylko „dokazywanie“ — albo rozumieją, a w takim razie pocóż się mają w domu nudzić, skoro już się zgorszyć nie mogą? Lepiej niech się za wachlarzem albo za afiszem pośmieją, a z pewnością i tak żadna się nie przyzna, że zrozumiała. Zresztą... takie Sudermany rozmaite mają sytuacje, daleko drastyczniejsze, a od dziewcząt aż się roi w teatrze.