I Sfinks przemówi.../Przed „Weselem“ — o „Weselu“

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Przed „Weselem“ — o „Weselu“
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przed „Weselem“ — o „Weselu“.

Na jesieni — roku przeszłego, zaturkotały drabiniaste wozy na krakowskim rynku. Tłum, który wypełniał ulice, aż zatrząsł się od ciekawości. — Jadą! jadą! jedzie wesele!...
Zaszumiało od wstęg, zakraśniało od sztucznych kwiatów i purpurowych chust, powiały pawie pióra drużbów, zabieliło się sukmanami, jak śniegiem. W środku, niby zorza różana, zajaśniała twarz bronowickiej dziewczyny, obok niej zaczernił się surdut narzeczonego.
— Wesele — wracają do Bronowic!
Wrócili ci dwoje już zaślubieni, ci napozór od siebie tak oddaleni, a przecież sobie bliscy, boć inaczej nie zeszliby się na życie całe. I do chaty bronowickiej, w której już żyje jedna taka sama para, powrócili na... wesele.
Powrócili i przywiedli ze sobą cały tłum gości. Wszyscy chcieli być na tem weselu, wszyscy chcieli tańczyć — wszyscy chcieli na tę jedną noc weselną „zbliżyć się do ludu“. I zahuczały basy, panny z miasta płynęły „raz wokoło“ — w objęciach parobczaków, dziennikarze Jagnom i Baśkom prawili słodycze.
Panie radczynie, albo rozprzebyszewszczone żydówki zaglądały po kątach chaty przez szyldkretowe face á main i mówiły, że to „ciekawe“.

Bo —

„ta chałupa rozświecona,
Grająca muzykę w noc ciemną,
Wydała im się arcyprzyjemną“.

Zbiegli się więc na to „Wesele“ jak ćmy i kręciły się te ćmy dookoła ogarka świecy, który im skrzydła piekł — patrząc w ten lud „krasy, kolorowy“...

Razem z gośćmi na to „Wesele“ przybył jeden gość. Był on trochę smutny, marzący, melancholijny. Gdy zagrały basy, gdy się cały dom od tanów trząsł, Wyspiański w kąciku siadł i patrzył na to „Wesele“, ale inaczej niż wszyscy.
Przed nim nagle, w bronowickiej chacie, w tę noc weselną, w której tłoczyli się tanecznicy różnych klas zwartem kołem — zaczęła się snuć genialna wizja. On na ten taniec nie patrzył okiem snoba, studjującego ciekawą chwilę zbratania się „panów z ludem“ — dla niego w muzyce tej brzmiała straszna, rozpaczliwa nuta, on widział przed sobą kraj cały, on nad tym krajem nagle się rozpłakał, rozjęczał, tak, jak się jęczy, odszedłszy od kraty, poza którą widzi się gromadę szaleńców, skazanych na zagładę.
I jęk ten, w którym odzywa się chwilami zgrzyt ironji strasznej, chłoszczącej, okropnej, przybrał formę poezji, jak miarowy odgłos młota, bijącego w wieko trumny i stał się tą „sztuką“ — tem „Weselem“, które jutro na deskach sceny lwowskiej ujrzymy. Jutro będzie dla sceny lwowskiej wielki dzień, wielkie święto. Jutro z niej zabłysną promienie słońca, które, zdawało się nam, razem z naszymi wielkimi wieszczami zagasło. Jutro stanie Lwów przed pomnikowem dziełem, którem rozpoczęła poezja nasza świt nowego stulecia. Lecz do słuchania tego dzieła trzeba przyjść usposobionymi, trzeba wiedzieć, że to „Wesele“ — to

„jakaś historja wesoła,
a ogromnie przez to smutna“,

która jest w każdym z nas. Tylko — Wyspiański ją wyrwał ze swego serca i jak tęczę, która powoli w całun grobowy się zmienia i kraj cały sobą osłania — genjuszem swoim przed nami rozwinął. Akcji, formy zwykłej nie szukajmy w tej sztuce. Nie można bowiem dzieł natchnienia wtłaczać w przyjęte formy i szablony. Czy orzeł szybuje według nakreślonej linji? Wyspiańskiemu podobało się swoje uczucia, smutki, ironje, zachwyty, swoją miłość bezbrzeżną dla kraju, litość nad jego dolą wzgardę dla tych, którzy grzeszą — ubrać w postacie i kazać im być interpretatorami jego własnej duszy. Dał im formę djalogu — po dwoje — i to wystarcza — bo w tych djalogach myśli

ścierają się, jak błyskawice.
Tchu poprostu nie staje, aby nadążyć za niemi. Bezlitośny i straszny jest Wyspiański — są sceny, w których ukazuje nam nagle jasną stronę naszego społeczeństwa i nagle jednem uderzeniem, jednym policzkiem — druzgoce, zabija. A przecież czuć, że on to czyni nie z zimnej ironji, on, gdy rzuca taki grom. rozdziera serce i grom ten ma w sobie jęk wijącej się w rozpaczy duszy.
Taka chwila, jak rozmowa Poety i Gospodarza w pierwszym akcie — gdzie jasno widzimy to szamotanie się naszych twórczych sił polskich — u których

„raz w raz dusza się odsłania,
raz w raz wielkość się wyłania
i raz w raz grąży się w cieniu“...

I zaraz następuje wytłumaczenie, dlaczego się „grąży w cieniu“ — bo:

„Każdy ogień swój rozpala,
Każdy swoją wielkość święci“.

Lub tak, jak Pan młody mówi:

„Spać, muzyka, granie bajka!
Zakupiłbym sobie grajka,
To mi się do duszy nada“.

A więc rozkochane w sobie snoby, niezdolne do zapomnienia o sobie ani na chwilę, lub żądne snami uciekać z życia lalki. Jeśli takich twórców wydaje społeczeństwo, toć musi być ono samo chore i duchem ubogie.

I takie też, a nie inne, przewija się ono przed nami w tej bronowickiej chacie. Lud — podstawa. Lud — fundament. Takby się zdawało już ze słów gospodarza (scena 24, str. 51):

A bo chłop i ma coś z Piasta,
Coś z tych królów Piastów — Wiele.
Co czyni, czyni święcie
Godność, powaga, pojęcie.
— — — — — — — 
Chłop potęgą jest i basta!

I ze słów samych chłopów:

Jakby przyszło co — do czego
Wisz pon, to my tu gotowi!
My som swoi, my som zdrowi!

A na ironiczne słowa. poety jest natychmiast w ustach bronowickiego chłopa wyborna odpowiedź.

POETA.
Pokłońcie się byle komu
Poszukajcie króla Piasta.
CZEPIEC.
Pan mi dwa razy nie powi,
Bo ja orze gront i basta!
Znam co kruk, a co pendraki.

I cały ten lud przedstawia się napozór taki zdrów, taki nie stoczony niczem, taki chętny do chwycenia kosy i rzucenia się z gołą piersią na wroga. Proste to, szczere modli się w kościele, wiarę ma — słowem, fundament zdrów. — A tu nagle jak jęk konających powraca ze świata, tak ciągle zaczyna się kołatać wspomnienie krwawych chwil... i te poczciwe, chłopskie postaci, to potomkowie tych, co to

„Taki rok czterdziesty szósty
Przecież to chłop polski także!...“

I razem z temi słowami zmienia się już pogodny nastrój sztuki. Bo z początku widzimy tylko wesele, stół nakryty, słyszymy przytupywanie taneczne, widzimy rozbawione i rozflirtowane pary. Nagle, z tą krwawą plamą na chłopskiej sukmanie, z tem wspomnieniem upiornej wizji — zmienia się koloryt. Czujemy, że nas jakaś potęga wtłacza w straszny krąg. I zaczyna się ten piekielny, śmiertelny tan. Cały akt drugi, gdy za zaproszonym na wesele chochołem tłoczą się wizje i te wizje stają przed odpowiednią postacią — przygniata. Dziennikarz zastaje przed sobą... Stańczyka. Dziennikarz, ta niby potęga obecnej doby. Chwiejny on, jak liść, mówi on o sobie:

„Usypiam duszę mą biedną
I usypiam brata mego!“

Piękność i groza tej sceny określić się nie da. Należy jej słuchać z zapartym tchem, z natężoną uwagą. Każde słowo dziennikarza, to samoobrona duszy, szarpanej świadomością własnego niedołęstwa i komedjanctwa. Każde słowo Stańczyka, to straszny, bólem natchniony policzek. On nie wierzy w szczerość słów tego nerwowca i gdy on woła:

— Tragediante!

— Stańczyk mu rzuca w twarz sławne:

— Comediante!

W tem zawarte zreasumowanie całej sceny. Nerwowicz chce się wsłuchać w głos dzwonu Zygmuntowskiego! — I tak do każdego z nich, z tych żyjących przywłóczy się z za grobu ktoś, co mu w oczy jego nicość rzuca. Poecie — wielkość zagasła narodu każe zerwać z mdłą erotyczną pieśnią — każe mu przestać być „żakiem“ — a panu młodemu, szlachcicowi, Branicki w oczy rzuca:

„Czepiłeś się chamskiej dziewki —

Jesteś szlachcic, to się z nami pocałuj!“

A ta szlachta, to przez całą tę weselną noc występuje jak straszna, boląca rana naszego narodu. Takie jedno powiedzenie Czepca:

„A jak myślę, że panowie
Dużoby już mogli mieć
Ino oni nie chcom chcieć“.

To wystarcza. — Jeden ów gospodarz okazuje się godny jakiejś wiary. On już przez swe życie proste w tej chłopskiej chacie przyjął niejako chrzest i godnym się stał. Jemu więc powierza Duch narodu misję zwołania ludu w dzień zmartwychwstania. Lecz oto — i ten śpiący. I ten, choć nagle przejęty i zgorączkowany „woli spać“. Oddał róg chłopu, a ten, zajęty czapką z piór, zgubił róg. Gdy przyszedł czas, niema czem zbudzić śpiącego ludu. I wtedy zjawia się taki ktoś, co gra na swoją nutę — co wiecznie gra — a my, Polacy — tańczymy, jak on gra. — I tańczą wszyscy!... Och! ta jedna scena, ta straszna, ta krwawa scena! Świt wschodzi, trupy tańczą — ten „ktoś“ ze słomy puścił ich w tan!... Scena znika — to jeden wielki cmentarz, a po tym cmentarzu tańczą... tańczą...
Już w czytaniu doznaje się takiego strasznego uczucia, tak coś dławi, tak coś w duszy krzyczy, że nie można znaleźć słów. Dlatego jutro, gdy przyjdzie ta chwila, gdy przyjdzie ta straszna ostatnia scena, w której my, Polacy, ujrzymy siebie tańczących, jak nam słomiany chochoł gra, porwie nas lęk, porwie nas straszna trwoga. I wątpię, czy kto z nas będzie potem spał, bo zbudzi się w nas dusza, bo ta dusza zacznie się wić w męce i poniżeniu.
Z uczuciem głębokiego szacunku iść należy jutro do teatru, bo to, co ze sceny posłyszymy, to nie jest teatr — to nie jest „sztuka“, to jest tak silne, tak wielkie, jak głos wawelskiego dzwonu.
Nie widzowie wypełnią teatr, ale naród, a na scenie będzie duch narodu i ten duch stanie oko w oko z nami i sercem i duchem naszym wstrząsać zacznie.
To nie będzie sceniczne widowisko — to będzie obrachunek sumienia nas i naszych przodków, to będzie wielka, krwawa spowiedź wśród deszczu łez. Zdawać się będzie każdemu

że jego dusza.
z niego wyszła i obok niego świeci.

Ujrzymy się w pełni naszych występków, omdleń, zwątpień, snów. Będzie to straszne, będzie to okropne — ale będzie potężne, wielkie, zbawienne.
Bo — oto — przyszedł genjusz taki, jakiego naród w żałobie, naród w kajdanach mieć musi.
Czołem przed jego potęgą!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.