I Sfinks przemówi.../Teatr — scena

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Teatr — scena
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Teatr — scena.

…Teatr — scena!
I czuję, że tam, o ulic kilka budzi się znowu życie, że sztuka dramatyczna polska stoi u wrót nowego przybytku, kołacze w nie i wrota te lada chwila przed nią się otworzą.
I zapłonie gmach cały powodzią światła, a ze sceny popłynie kaskada pieśni — poezji — muzyki.
Dawniej w tym świecie, w tej powodzi świateł byłam autorem­‑aktorką. Mówiłam słowami innych i słuchałam, jak inni moje słowa mówili. Dziś danem mi jest zamilknąć jako aktorce, zamilknąć jako autorowi lecz natomiast przyjęłam na siebie obowiązek chłonąć w siebie całą gamę uplastycznionych myśli ludzkich i wrażeniami, jakie one wywierać na mnie będą, dzielić się z czytającym mnie ogółem.
I jest to zadanie tak wielkie, odpowiedzialność tak ciężka, iż ręce mi opadają, a lęk ogarnia mnie wielki. Sąd każdy wydaje mi się uzurpacją — a sąd nad tem, co duch ludzki wydał ze siebie i stworzył, jest jeszcze cięższym. I przez okna mych oczów, i przez okno mej duszy ma wpaść w umysł mój zrozumienie tej ilości piękna, jaką chciał dać twórca swemu dziełu. Czy pojmę, czy odczuję, a zwłaszcza, czy odczuję nastrój jego duszy, czy okno mego duchowego wzroku będzie równie szeroko i jasno otwarte, jak było otwarte okno mego wzroku? Wszak piękność ma tyle znaczeń, ile człowiek ma nastrojów. Czy nie uniosę się czasem swoim artyzmem i nie nadam jakiemuś dziełu dopełnienia, które spaczy przewodnią myśl i rodzaj piękna? — Czy zdołam patrzeć spokojnie i oczami widzów na to, co dla mnie mieć będzie zawsze szwy i nitki widoczne i czy będę mogła dać się porwać dreszczom, przenikającym naiwniejszą istotę wobec scenicznych iluzyj?
A jednak — sądzę, że tak. Pomimo, iż znam scenę, i jestem z „za kulis“, wobec prawdziwego piękna odczuwam ów dreszcz niezwykły. Czułam go, patrząc na „Maleka“ Brzozowskiego, czułam słuchając „Fossiles“ Curel’a, drżałam cała wpatrzona w scenę podczas „Tkaczów“ Hauptmanna, doznawałam nieokreślonego uczucia grozy i tragicznego wrażenia podczas „Warszawianki“ Wyspiańskiego lub „Axela“ Villiers de l'Isle Adam. To nie był teatr, nie było kinkietów — nie było budki suflera. Tam, z tej jamy, obramowanej czerwono pomalowanem płótnem, szła jakaś mistyczna potęga, która działała na mnie odurzająco. Nerwowe podrażnienie ujawnia się u kobiet w łzach. I okna mego wzroku zasłoniła mglista pomroka, a dusza cała rwała się po prostu przez me oczy do tego ducha, którego twórcza wizja snuła się przedemną z siłą tak wielką. I wtedy czułam, że mimo znajomości technicznych środków, jakimi wrażenie to wywołane zostało — istota moja jest wraźliwą na piękno i odczuć je potrafi.

Mam więc być… krytykiem.
To słowo mieści w sobie tyle obowiązków, tyle trudności, że wahałam się długo, zanim je napisać zdołałam. Być krytykiem teatralnym we Francji, w Niemczech — gdziekolwiek, gdzie teatra piętrzą się na teatrach, jest zadaniem dość łatwem. Jeśli wskutek jakiejś krytyki upadnie dzieło sceniczne — inna natychmiast podtrzyma sławę sztuki — jeśli artysta „ścięty“ przez krytyka zachwieje się na stanowisku w jednym teatrze — dziesiątki innych propozycyj ułatwi mu dalszą karjerę. Ale u nas, gdzie zaledwie dwa teatra we Lwowie i Krakowie funkcjonują (warszawski wskutek szablonu i pleśni przestał się liczyć) — jakże nad każdem słowem zastanawiać się trzeba. Autorów dramatycznych tak mało! tak mało!
Artyści walczą z najtrudniejszymi warunkami materjalnymi i cudów dokazują — cudów, w których tracą zdrowie, siły, młodość. I ciężką jest dola tych, którzy polskiej sztuce służą. Wyrobnicy to raczej, nie wolne orły, które bujać mogą i śmiało patrzeć w słońce. I gdy się było samemu takim wyrobnikiem, który nieraz jęcząc, upadał pod nawałem przeciwności i często widział zamiast jasności czarny pas zawodów pod stopami — toć każde słowo krytyki powinno przejść przez pryzmat wielkiej sprawiedliwości i bezstronnej oceny — aby nie zabiło tam, gdzie dopomódz do rozwoju mogło.
Kraj jest tak biedny — tyle ofiar po prostu składa się na te cegły, wśród których przez pół wieku ma żyć i rozwijać się słowo i pieśń polska, że każdy pocisk, godzący niesprawiedliwie w to słowo, w tę pieśń — godzi i w kraj cały. Nędzarzami jesteśmy wśród uczty narodów, nędzarzami, którzy zdobyli się na złoty kwiat sztuki, z gwiazd złożony. Nie gasić te gwiazdy, lecz rozjaśniać je należy. I pielęgnować złoty kwiat sztuki, kąpać go w błękicie piękna, ochronić od burz i ostrych powiewów, które strącić go mogą — bo smutny jest ten naród, który nie ma w sobie kultu piękna i ołtarze, na których bieleje nieskazitelny posąg Sztuki — krepą codziennych trosk o wykwintniejszy byt lub o zwierzęce użycie przyćmiewa.
I dlatego trudność, w jakich się obraca krytyk dramatycznej sztuki w Polsce, wprawia mnie w lęk i każe się liczyć z siłami moralnemi, jakie mam w sobie, bo do tej pracy koło dobra sceny winni przystąpić tylko ci, którzy mają jedynie w swej duszy miłość dla sztuki, a wszelką nienawiść, prywatę, osobiste względy powinni zostawić na uboczu.
Bo nam nie wolno przy tym ogniu, który płonie kosztem wielkiej ofiary, wyciągać ręce, w których tkwi jakaś własna chęć i pragnienie. Do ognia tego spieszą tysiące spragnionych ukojenia, oderwania od tragizmu życia — tysiące tych, którzy chcą śnić kilka godzin, a potem snem tym jeszcze karmić strzępy swego istnienia. Więc ogień ten musi płonąć równo i szlachetną linią — a nie syczeć szarpany w tę stronę, w którą prywata jadem zionie. A każdy — kto czyni krzywdę scenie, czy to zabijając duchową twórczość autorów, czy to nie uwzględniając dobrej woli kierowników i artystów — popełnia zbrodnię, bo zbrodnią jest wobec nędzy naszego kraju rwać w strzępy złoty kwiat, wykwitły wśród smutnej gleby, na której tak mało kłosów i nad którą tak mało szeleści orlich skrzydeł, bo królewskie ptaki natchnienia głodne nie mają sił do wzlotu.

Więc cóż? — pobłażanie?
Przeciwnie. Krytyk winien być jeszcze surowszym i mniej pobłażliwym, niż gdzieindziej. Lecz wiedzieć, od kogo można żądać i dlaczego żądać. Teatr lwowski i krakowski jest jeden w całem mieście. Jest on wszystkiem. I subtelniejsze umysły i te naiwne prostacze dusze przyjdą do niego i zażądają strawy.
A choć Muralt w swoich listach twierdzi, że teatr nie ma żadnego wpływu na moralność ludzką, a Oskar Wilde widzi tylko rolę krytyka w czerpaniu z dzieł sztuki dla stworzenia własnego dzieła, to u nas nie może być to ani jedno, ani drugie. Krytyk musi również, jak i kierownik sceny zadowolić całą publiczność. Musi odkryć tajnię swych wrażeń, lecz zarazem winien być i informatorem — rodzajem conferducier i przedstawić publiczności autorów i artystów w właściwem oświetleniu. Naturalnie, mówić, kim jest Fredro, to zbyteczne, lecz wykazać piękno, zawarte w dziełach Fredry, poprowadzić niemal duszę widza przed duszą autora — to jest jego zadanie. I tak, jak oko podróżnika ogarnia całość Certosy di Pavia a dopiero przewodnik tłumaczy drobiazgowo ten lub ów szczegół i wtedy rozjaśnia się w umyśle, dlaczego to wrażenie było tak silne i tak szlachetne — tak samo krytyk winien czytelnikowi wyjaśnić, dlaczego to, lub owo dzieło wprowadziło jego moralną istotę w odrębny nastrój. Zapewne są tacy, którym samo odczucie wystarcza i analiza jest dla nich zbyteczną, bo analiza ta może nie odpowiada ich uczuciom i przyczynom tych uczuć — lecz większość lubi taką partyturę mieć w ręku i śledzić na niej te lub owe, bardziej porywające ustępy. I gdy, nie narzucając swego zdania, krytyk jedynie opierając się na własnych wrażeniach, opowie je czytelnikowi, to pokrewne mu dusze odczują i zrozumieją z nim wspólnie piękno lub brak tegoż. Ci zaś, którzy czują inaczej — zastanowią się, dlaczego uczuli inaczej. W każdym więc razie krytyk może mówić, opierając się na swoich wrażeniach, bo oddźwięk znajdzie w duszach ogółu. Lecz musi mówić oględnie — uczciwie i bez żadnej ukrytej myśli. Czytający ogół jest bardzo przenikliwy i wiarę swą odebrać łatwo może. A pisać dla tych, którzy „nie wierzą“ — to mówić Ojcze nasz wśród niedowiarków. Czar, wiejący z tej prostej modlitwy, zginie — pozostanie tylko zbiorowisko źle złożonych zdań. Niewierzące ucho słyszeć będzie tylko interesowną prośbę o pożywienie i obietnicę „jeśli nam przebaczysz moje błędy, przebaczę, może, innym“.
I jeszcze jedną dobrą stronę mieć będzie taka analiza własnych wrażeń krytyka i wrażeń pokrewnych mu duchów. Oto powoli nauczy orjentowania się i krytycyzmu publiczność tak, że ta ogarnąwszy najprzód całokształt piękna, potrafi już sama dopatrywać się przyczyn i szczegółów i nie rozpraszając swych sił w chaosie, potrafi rozkoszować się tem wrażeniem, które najsilniej do jej ducha przemówi.

Teatr! scena!…
Z mego dziennikarskiego grobu patrzę w rozwartą przedemną przestrzeń i widzę, jak u wrót zamkniętego jeszcze gmachu stoi biała postać sztuki, czekając na szaty, na klejnoty — na płaszcz królewski, jaki się jej należy.
Dawniej — byłam jedną z tych, która do płaszcza tego niosła, co było w jej sile — i zbierała swe myśli najlepsze, jakie w głębi mnie życie zbudziło, aby dla sztuki polskiej szata i moją ręką była strojna. Dziś — z równą siłą i chęcią stać będę przy tej białej postaci, strzegąc, aby na tym płaszczu nie było szychu, aby nie strojono jej w fałszywe brylanty, podczas gdy czołu jej czysty blask się należy.
I bez litości, bez żadnego względu karcić należy tych, którzy okryć zechcą czarem tchnące oblicze, welonem swej reklamy, lub tandetą zapragną zdobyć dla siebie sławę. — A tym, którzy przyjdą z dobrą wolą — ze szlachetną myślą — z abnegacją swego ja dla dobra i wzrostu sceny, należy się sprawiedliwość i dodanie siły — bo nic łatwiejszego, jak zabić nawet rozwinięty już talent — nic łatwiejszego, jak zgnieść i zniszczyć najpiękniejszy kwiat — nic prostszego, jak skrzydłem nietoperza zasłonić najpromienniejszą z gwiazd.

Przez okno mej duszy widzę przed sobą nie całe pole, na którem rośnie ogród piękna, bo w naszym kraju tylko na zagon jeden nas stać niestety, ale na tym zagonie są kłosy i te już mają ziarna, a nad tym zagonem szeleszczą orle skrzydła, gotowe do lotu. — Rwać pragnę kąkol, aby nie głuszył ziaren, rwać będę pychę purpurowych znaków i błękit fałszywych habrów. A gdy zaszeleszczą skrzydła orłów i porwą się do lotu, wówczas na zagon spadną ziarna i kto wie, z tych ziarn powstaną nowe kłosy i falować będą złotem w takt szumu orlich skrzydeł.
I wtedy — kto wie — kiedyś może przez okno mej duszy, z mego dziennikarskiego grobu ujrzę, iż zagon zmienił się na całe pole polskiego piękna i złoci się w słonecznych blaskach, tak, jak u innych, szczęśliwszych narodów i wśród mogił i ruin kłosy są całe złote i z nich, jak z piedestału, bieli się postać sztuki, cała biała i taka szlachetna, taka królewsko piękna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.