Inspektor Mruczek/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Inspektor Mruczek |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Otóż i nadszedł wieczór św. Mikołaja.
Już o piątej zaczęły schodzić się dziewczątka ze swemi mamusiami i zapełniać salę gimnastyczną.
W kącie tej sali była niewielka scena z zasłoną, którą miała rozchylać Wacia Klinkówna i Zosia Leska, ciągnąc jej skrzydła sznurkami ku sobie.
Już przed południem uczyły się, jak to robić. Znak dawała Wacia, wołając szeptem:
— Zośka! uważaj: raz, dwa, trzy!
Zasłona pędziła szybko na prawo i lewo, a my, cośmy się przyglądali tej zabawie z gimnastycznej sali, biliśmy brawo. Ja wprawdzie nie lubię uderzać w łapki, więc się nie trudziłem, mimo to cieszyłem się z innymi i miaukałem w dowód zadowolenia.
Scena otoczona była splotami świeżej choinki, wydającej woń szpilkowego lasu. Lubię ten zapach, przypomina mi on bowiem polowanie w parku naszej staruszki, gdzie stały wysokie sosny, a w nich gnieździło się i siadało moc różnego ptactwa.
Stefan z pomocą Frani na salę poznosił wszystkie krzesła i foteliki, jakie mamy w szkole. Około szóstej sala była wypełniona po brzegi.
Dziewczątka, biegając z klasy do klasy, kręciły się między krzesłami i zerkały co chwila w ciemne szyby okienne lub też w metalowe przedmioty fizyczne, w których ładnie uczesane ich główki odbijały się niekiedy w bardzo dziwnych kształtach. Było tam naprzykład zwierciadło wypukłe i wklęsłe, do którego dzieci wciąż zaglądały. Co która popatrzy, zaraz w śmiech, bo albo wyglądała pyzato jak bania, albo jak igła, z twarzą podobną do strączka fasoli. Ale to nic... zawsze jakieś zwierciadełko było.
Żałuję, że pani nie kazała zanieść do sali fizycznej mego zwierciadła z jadalni, przed którem nieraz godzinami wysiadywam. Byłaby wielka zabawa.
Ponieważ wszystkie dziewczątka dbały dziś widocznie o to, aby były ładne, więc i ja powiedziałem sobie:
— Mruczku, pomyśl ty także, abyś wyglądał, jak na prawdziwego inspektora i sprawozdawcę teatralnego przystało.
Więc, nim wszedłem na salę, wygładziłem ładnie języczkiem biały przód mojej koszulki pod szyją, aż się błyszczał, jakby był nakrochmalony, potem umyłem twarz obu łapkami, wreszcie podgarnąłem wąsiki i spojrzałem w zwierciadło.
Byłem ładny.
A nie sądźcie, że sam się tylko chwalę, bo oto gdym tylko wszedł na salę, wywijając z gracją końcem ogonka, jedna mamusia, co siedziała blisko drzwi, spostrzegłszy mnie, zawołała uradowana:
— O! jaki ładny kotek!
— Miau! — odrzekłem. To znaczy: dziękuję.
Na to Kizia Bardeska, wyciągając ku mnie ręce, zawołała:
— To nasz kochany inspektor Mruczek.
Pani pogładziła mnie po głowie, ja zaś nie broniłem jej tych pieszczot, albowiem w znacznym stopniu zaciekawił mnie jej kapelusz i chciałem mu się lepiej przypatrzeć. Był na nim jakiś ptaszek, którego dotąd w życiu nie widziałem. Wyglądał tak, jakby wychylał się przez kapelusz do połowy z jej włosów.
Inne mamusie miały także jakieś ptaki na głowie. Dziwię się tylko, że wszystkie one milczały i siedziały cicho, jakby wylęgały młode. Niektóre z nich wystawiały na widok tylko swe skrzydła, albo same pióra.
Miałem ochotę poskakać po tych głowach i pochwycić któregoś ptaszka, ale nie wypadało.
Wśród tego ktoś za kulisami zadzwonił w nasz szkolny dzwonek, równocześnie usłyszałem cichy szept:
— Zośka, uważaj! Raz, dwa, trzy!
Zasłona rozchyliła się.
Na podniesieniu ukazał się pan profesor Budnicki i coś mówił długo. Ja jednak zaraz spostrzegłem, że to nie do mnie. Że jednak jestem sprawozdawcą, czułem, iż nie na sali moje właściwe miejsce, tylko za sceną. Nie czekając tedy końca przemowy pana Budnickiego, wymknąłem się z sali i poszedłem za kulisy.
Główna garderoba była w pokoju panny Jadzi, skąd prościutko wchodziło się na scenę.
Tu dwu gimnazjalistów i trzy panienki przygotowywali się do występu w komedyjce „Zuch“.
Cała ta piątka przechadzała się wzdłuż i wszerz pokoiku z kartkami w ręku i rozmawiała sama ze sobą, co chwila zaglądając do karteczek. Jeden tylko chłopczyk, który miał przedstawiać „Zucha“, mówił innym głosem i wciąż narzekał, mocno zatroskany:
— Ależ ja powinienem mieć wąsy. Czemuście mi nie przygotowały wąsów? Jakże będę wyglądał bez wąsów? Widział kto na świecie „zucha“ bez wąsów?
Powtarzał to wciąż wkółko, najgrubszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.
Na to zniecierpliwiona Wisia Drużbacka zawołała:
— Pożycz sobie od Mruczka kawałek ogonka i przywiąż go sznurkiem do nosa, a będziesz miał wąsy.
— O, za pozwoleniem! — odrzekłem — mój ogonek nie do takich celów!
I urażony nieco wszedłem za kulisy.
Tu Misia Zawiszanka kręciła się z grubym zeszytem w ręce. Miała ona „podpowiadać“, gdyby ktoś zapomniał roli. Była bardzo przejęta swem zadaniem i już nie myślała o płaczu.
Komedyjka trwała długo i wypadła dość licho. To też postanowiłem napisać w sprawozdaniu:
„Artyści wywiązali się ze swych ról wybornie, prześlicznie, cudownie, niezrównanie, prawdziwie po kociemu. Miaukali, jakby byli urodzonemi kotkami, za co publiczność nagrodziła ich burzą oklasków.“
Wiedziałem jak pisać, bo często wieczorami czytam ze swoją panią dzienniki, na których siadam z przyjemnością.
Sądzę tedy, że takie sprawozdanie wystarczy i nikt z grających nie będzie miał do mnie żalu. Wychodzę bowiem z zasady, że w szkole trzeba dzieciom dawać same piątki, tym zaś dzieciom, co grają na scenach, same kadzidła i pomadki. Czyżbyście byli innego zdania?... (Trzy kropki).
Po komedyjce Tola Lubiczówna grała na fortepianie. Uderzała tak mocno w klawisze, że aż się podłoga trzęsła i ściany papierowe dygotały.
Postanowiłem napisać:
„Panna Tola tak się cudownie złościła na fortepianie, że aż włosy stawały na grzbiecie. Dziwne, że nie połamała klawiszy. Publiczność chrząkała z wielkiego zadowolenia. A nasz doktor szkolny przecierał raz wraz okulary. Wszystkie ptaszki na głowach pań wtulały dzióbki ze strachu w kapelusze. Ja jednak wcale się nie bałem. Publiczność nagrodziła pannę Tolę burzą oklasków. Żałuję mocno, że na zakończenie, to jest na »bis«, nie zagrała nam znakomita pianistka największej opery, na jaką ludzkość dotąd się zdobyła, opery prawdziwie narodowej, opery pod tytułem: „Wlazł kotek na płotek i mruga...“
Chyba za takie sprawozdanie Tola gniewać się nie będzie?
Teraz przyszła kolej na Elę Sobczyńską, tę która się zawsze wszystkiego boi. Zrobiło mi się żal biednego dziewczątka, które wychodząc na scenę, zaszczękało ząbkami i przeżegnało się pośpiesznie. Aby więc dodać jej ducha, wszedłem za nią na podniesienie.
Ale oto naraz cala sala zatrzęsła się od śmiechu, a małe dziewczątka, co stały po kątach lub przed mamusiami, jęły bić w dłonie i wołać półgłosem z wielkiej radości:
— Kot, kot, kot... Ha, ha... Ha, ha... Kot, kot!
Nie przypuszczałem, że mię publiczność takiem zaszczyci przyjęciem. Nie uważałem nawet za stosowne podziękować pięknym ukłonem, bo i co mnie to wszystko naprawdę obchodzi? Ludzie bawią się, jak umieją, a że lepiej nie umieją, wina nie moja.
Ela Sobczyńska nieprzygotowana na to, skamieniała zrazu i słowa przemówić nie mogła, wreszcie jednak, gdy jej Misia parę razy powtórzyła z za kulis to samo zdanie, opamiętała się jakoś i zaczęła deklamować.
Ja stałem obok niej i przechyliwszy głowę, patrzyłem jednem okiem w górę.
Pierwsze wiersze wypadły wcale dobrze, lecz gdzieś w połowie Ela pomyliła się i zaczerwieniła. Zrozumiałem, że znów utknie, więc aby jej swą obecnością dodać ducha, podskoczyłem i usiadłem na krzesełku obok fortepianu.
Na to słyszę znów wielki szmer w sali:
— Ha, ha, ha... Kot, kot, kot... mamo, mamo... Kot, kot, kot!
Ela bąknęła jeszcze kilka słów, potem nagle ukłoniła się i odbiegła ze łzami w oczach do garderoby.
Wślad za tem ozwał się szept:
— Zośka uważaj: raz, dwa, trzy!...
Kiedy wróciłem do pokoju panny Jadzi, Ela pławiła się we łzach, a koleżanki, otoczywszy ją wkoło, pocieszały serdecznie, gładząc ją rączkami po włosach i mokrej twarzy.
Ujrzała mnie wreszcie i zawołała, grożąc mi piąstką:
— Idź precz, szkaradny Mruczku! Cóżeś ty mi narobił!
— Jakto co? — zapytałem wyniośle. — Przecież ludzie cieszyli się... Nie widziałaś?... Trzeba znać naszą publiczność i jej upodobania... Jej trzeba menażerji, a ty tam rozpowiadałaś o gwiazdach i miłości ojczyzny. Zlituj się, poco?!
Po tych słowach opuściłem pokoik panny Jadzi i poszedłem do kuchni na mleko.
W chwilę potem, pokrzepiwszy się nieco na siłach wprost z wielkiego garnka, z którego utrąciłem noskiem przykrywę — Frania bowiem poszła na przedstawienie i nie przeszkadzała mi tym razem ścierką w zbieraniu śmietanki — wróciłem znów na salę.
Przedstawienie było już skończone i zaczynała się zabawa z tańcami. Krzesełka zsunięto pod ściany. Nim jednak starsze pary uszykowały się do tanów, wszedł z wielką torbą św. Mikołaj, stuknął sękatym kijem w podłogę i porozdzielał między grzeczne dzieci cukierki, migdały, orzechy i pierniki, przemawiając do niektórych dziewczątek to serdecznie, to dowcipnie.
Wszyscy po głosie odrazu poznali, że św. Mikołajem jest panna Jadzia, ale że ona codziennie nosi w swem życiu jakąś świętość, nikt się nie dziwił, że ją wybrano za patrona maleńkiej dziatwy. Po tych cukierkach i piernikach dużo było radości wśród najmniejszych, które wciąż podskakiwały i plaskały w ręce, przytrzymując łakocie ustami.
Niebawem towarzystwo rozdzieliło się na dwie połowy. Mniejsze dziewczątka poszły do sali fizycznej, starsze zostały w gimnastycznej. Tola usiadła do fortepianu i znowu z wrodzoną zajadłością uderzyła w klawisze wesołego walca. Starsze towarzystwo pobrało się w pary i poczęło krążyć w takt muzyki, mniejsze zaś podskakiwało w dalszym ciągu wedle przyrodzonego programu. Leszek porwał Dziunię Leską za rękę i przy tonach skocznego walca tańczył z nią zamaszystego mazura, ciągnąc Dziunię za sobą jak wózek i wrzeszcząc co sił starczyło: „Anawa, dziś, dziś, dziś!“
Ale to nic. Ja sam, gdy byłem mały, wyprawiałem przeróżne wesołe i zabawne skoki, więc się ludziom nie dziwię.
Może w godzinę potem, gdy małe towarzystwo poszło ze swemi mamusiami spać do domu, na głównej sali dobrały się cztery pary i zatańczyły naokaz lansjera. Teraz dopiero Dada pokazała, co umie. Przeginała się wdzięcznie, kiwała główką w prawo i w lewo i błyskała białemi ząbkami. Za partnera miała swego ciotecznego brata, jednorocznego ochotnika piątego pułku ułanów, który przy każdym ukłonie brząkał ostrogami i strzelał ostro cholewkami swych lakierowanych bucików.
We drzwiach korytarzowych stał Stefan i wraz z Franią przyglądał się zabawie. Był rozpromieniony i zapuszczonemi w kieszeń palcami grzebał w grubej warstwicy okrągłych pieniążków, jakby przesypywał piasek.