Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział CIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CIII
WPŁYW SŁÓW NIEZNAJOMEGO NA J. J. ROUSSEAU’A

Usłyszawszy te dziwne słowa z ust nieznajomego człowieka, Rousseau, drżący i złamany na duchu, rzucił się w tłum; przeszedł most Najświętszej Marji Panny i skierował kroki do swej dzielnicy.
— Zatem tajemnica nasza zdradzona, — pomyślał filozof — tajemnica, która wydana, może nas życia pozbawić! To są owe tajne stowarzyszenia! Pierwszy lepszy przechodzień zna mię i odzywa się do mnie, jak do kolegi. Okropność!
Wzruszony jak nigdy, przyspieszył kroku.
— A chciałem poznać — ciągnął dalej filozof — plany ludzi, którzy chcą stworzyć coś nowego; umysły, roszczące pretensje do nazwy oświeconych. Uwierzyłem temu, że niemcy mogą wydać coś wzniosłego, Niemcy, ten kraj piwa i mgły. Mogłem skompromitować swe nazwisko, zaciągając się na członka tych głupców i intrygantów.... Lecz nie! przejrzałem wreszcie! Jednak jaka to wzniosła chimera: wolność dla narodów w niewoli, ludzkość oswobodzona od tyranów! To za piękne, aby mogło się stać rzeczywistością. Nie, nie pójdę z nimi. Nie chcą bojaźni i podejrzeń, to niegodne umysłu niezależnego.
W tej chwili apostoł wolności spostrzegł kilku agentów pana de Sartines i przyspieszył kroku, aby nie być widzianym przez tych stróżów porządku publicznego.
Zmęczony, ledwie dyszący, wpadł do swego pokoju, gdzie rzucił się na sofę, nie odpowiadając na pytania Teresy. Wreszcie opowiedział jej, że powodem jego wzruszenia jest daleka droga, upał, wreszcie gniew króla, o którym cały Paryż mówi, i t. d. i t. d.
Teresa odparła zimno, że to jednak nie powód spóźnienia się na obiad i że wogóle małżonek jej jest wielkim niedołęgą; nazwa ta z jej ust nie była nowością dla Rousseau’a, nic też nie odpowiedział.
Teresa nie przestawała wymyślać, dowodziła, że ci panowie filozofowie to tchórze — nic więcej; niby w Boga nie wierzą, a przy najmniejszej gorączce wołają ze strachem: Boże wszechmocny! ratuj mnie, umieram!
Był to dla tej miłej niewiasty temat niewyczerpany, ale filozof ani się skrzywił; myślał sobie: Na uczucie szczęścia składają się wonie i dźwięki. Otóż to jest kwestja umowy. Któż mnie przekona, iż cebula nie pachnie tak miło jak róża, lub że paw nie śpiewa tak pięknie jak słowik.
Po tym paradoksie staruszek nasz zabrał się do jedzenia, następnie jednak nie usiadł jak zwykle do fortepianu, lecz przechadzał się po gabinecie, co chwila wyglądając oknem na ulicą.
Teresa udawała zazdrosną, jak zwykle ludzie krnąbrni i samolubni, którym to właściwie jest obojętne, ale z rozkoszą męczą innych. Teresa nienawidziła szczerości, wyższości umysłu i przyzwyczajeń swego męża; ani jej przez myśl przeszło, aby Rousseau mógł romansować z jaką inną kobietą, bo uważała go za starego, brzydkiego i niedołężnego, ale udawała zazdrość, aby mieć pretekst do dręczenia swej ofiary. Widząc więc Rousseau’a w jakiemś podnieceniu, rzekła szyderczo:
— Hm.... teraz pojmuję twój niepokój.... rozstałeś się z kimś w tej chwili.
Filozof z roztargnieniem spojrzał na żonę.
— I to z kimś, którego chcesz jeszcze zobaczyć.
— O czem mówisz? — spytał Rousseau.
— Mamy więc schadzki, mój panie!
— O! — odpowiedział spokojnie — dzikie podejrzenia.
— Rzeczywiście byłoby to szaleństwem, ale ty jesteś zdolny do wszystkiego; nie przeczę, że twoja papierowa cera, suchy kaszel, bicie serca, mogą się bardzo podobać! Winszuję... winszuję, panie filozofie.
— Tereso, daj mi spokój dzisiaj! — wtrącił zdenerwowany mąż.
— Rozpustnikiem jesteś! — wrzasnęła Teresa.
Rousseau zarumienił się gwałtownie, jakby mu ktoś komplement powiedział.
Kobieta wpadła w złość; przewracała krzesła, trzaskała drzwiami, mruczała wściekle.
Filozof uciekł do gabinetu i zamknął się na cztery spusty, szczęśliwy, że scena domowa na tem się tylko skończyła.
Pomyślał jednak, że wprost niebezpiecznie jest nie iść na sesję, o której mu wspomniał nieznajomy.
— Jeśli mają kary na zdrajców, znajdą i na próżniaków i tchórzów. Dotychczas przekonywałem się zawsze, iż wielkie niebezpieczeństwa są niczem, również jak wielkie groźby, zato małych zdrad, zemsty i nieporozumień bać się należy. Któregokolwiek dnia bracia masoni zemszczą się na mnie, mój Boże, głupstwem: ot, przywiążą w poprzek schodów sznur, o który Rousseau stary zawadzi, upadnie i złamie nogę, lub co gorsza, wykradną mi jakie papiery; a mogą też wymyślić jakąś podłą potwarz na mnie. Wszak wszędzie mam wrogów...
Po chwili jednak otrząsnął się z tych smutnych myśli.
— No, no, gdzież moja odwaga, gdzież honor? Skąd te głupie myśli, dlaczegóż mam się bać? Wstyd doprawdy, od spotkania z tym nieznajomym nie mogę przyjść do siebie. Wątpię o wszystkich i o sobie.... to nielogiczne. Nie byłem nigdy mistycznie nastrojony, a wierzę w przeczucia. Ludzie ci wzywają mnie, dlaczego więc mam się cofnąć teraz? Któż wie zresztą, czy ja właśnie nie będę reformatorem ludzkości! ja mam się cofnąć, gdy świat cały podziwia moje teorje?!
Rousseau zapalał się coraz bardziej.
— Cóż może być wznioślejszego! wieki-wszystkie, ludzkość cała nareszcie przejrzy, a potomność wieńczy laurem popiersie Rousseau’a, obywatela z Genewy, który, chcąc dowieść, iż umie słowa w czyn zamienić przez całe życie był wiernym swemu godłu:Vitam impedere vero“.
Podniecony filozof siadł do fortepianu, wysnuwał najcudniejsze melodje.
Ściemniło się zupełnie.
Rousseau otworzył drzwi jadalni; na krześle spała Teresa; starzec włożył nowe ubranie, przejrzał się w lustrze i cichutko wysunął się na ulicę.
Cisza była zupełna, dorożki rzadko kiedy przejeżdżały tędy, natomiast przechodniów była znaczna liczba; Rousseau szedł za innymi.
Grajek jakiś stał przed bramą domu, do którego dążył nasz filozof. Paryżanie kochają muzykę, to też wokoło podwórzowego artysty zgromadziło się kilkanaście osób i tamowało przejście przechodniom.
Rousseau zauważył, że część tych przechodniów ginęła gdzieś, jakby zapadała się pod ziemię, odgadł manewr i postanowił ich naśladować.
W tejże chwili przejeżdżał jakiś kabrjolet, całe towarzystwo spojrzało w tę stronę, a nasz filozof wszedł do bramy.
Po sekundzie dostrzegł w ciemnej bramie człowieka, czytającego gazetę; trzymał on małą lampkę w ręku.
Widząc zbliżającego się, człowiek ten podniósł głowę i rękę położył na piersiach. Rousseau odpowiedział na ten gest symboliczny przyłożeniem palca do ust. Człowiek wstał natychmiast, otworzył jakieś sekretne drzwiczki i wprowadził filozofa na schody, wiodące pod ziemię.
Drzwiczki zamknęły się cichutko, ale szybko.
Rousseau, opierając się na lasce, schodził nadół; zejście było niewygodne, lecz miało zaledwie siedmnaście schodów, poczem filozof znalazł się w piwnicy, napchanej ludźmi.
Gorąco uderzyło mu do głowy.
Rousseau zauważył, że ściany piwnicy pokryte były czerwonem i białem płótnem, na którem widać było rysunki różnych narzędzi pracy.
Z sufitu zwieszała się lampa, rzucająca mdłe światło na zgromadzonych, którzy na ławkach rozmawiali półgłosem.
Nie było ani podłogi, ani dywanu, tylko proste maty tłumiły odgłos kroków.
Na wchodzącego nie zwrócono najmniejszej uwagi.
Pięć minut przedtem Rousseau marzył o takiej równości, teraz jednak przykro mu było, że wejściem swem nie sprawił żadnego wrażenia.
Jedyne wolne miejsce było pod ścianą, usiadł na niem skromnie.
Naliczył 33 ludzi.
Na podwyższeniu stało biurko i krzesło, oczekujące... na przewodniczącego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.