Józef Balsamo/Tom X/Rozdział CXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom X Cały tekst |
Indeks stron |
Andrea po odejściu Nicoliny ocknęła się ze swej głębokiej zadumy, a gdy kochankowie uciekali z Trianon, właśnie uklękła i modliła się gorąco za Filipa, jedyną istotę, którą kochała prawdziwie. Modliła się z gorącą wiarą, nie ustami ale sercem, błagała Boga o pomyślność brata, jak rozbitek, który, straciwszy nadzieję ocalenia, modli się za żonę i dzieci, pozostawione gdzieś daleko.
Dziwna rzecz, od chwili odjazdu Filipa, młoda dziewczyna czuła jakieś zawieszone nad sobą nieszczęście, serce pękało jej z bólu, lubo zupełnie nie wiedziała dlaczego. Nie mogła zdać sobie sprawy z tego co odczuwała, lecz gdy zostawała sama, była wprost nieprzytomną.
Przezwyciężyła się i podniosła z klęcznika. Wyjęła z bibljoteczki jakąś książkę, zapaliła świecę, stojącą na nocnym stoliczku i położyła się do łóżka. Spać jej się nie chciało, książka jej nie zajmowała również, odłożyła ją więc na bok i usiadła na pościeli. Jakaś mgła zasłoniła jej oczy, jakieś drżenie przebiegło ciało; siłą woli wyciągnęła rękę po szklankę wody, przygotowaną przez Nicolinę, podniosła ją do ust, lecz nie wypiła ani kropelki, tak jej ręka strasznie dygotała. Dreszcz febryczny wstrząsnął nią powtórnie, postawiła szklankę na miejscu, straciła przytomność i padła na poduszki jak martwa, lub piorunem rażona. Trwało to zaledwie sekundę. Z trupa przemieniła się w ożywiony marmurowy posąg; otworzyła oczy z przerażającą bezmyślnością i powstała z łóżka. Po chwili przeszła pokój, otworzyła drzwi oszklone, przebiegła korytarz i schody i, bez wahania, stanęła na tarasie. W chwili, gdy zaczęła schodzić ze schodów, Gilbert, wchodzący z ogrodu, wstępował na pierwszy stopień. Ujrzawszy bladą, milczącą kobietę, schodzącą w nocy, w bieliźnie tylko, do ogrodu, przeraził się okropnie. Zdawało mu się, że ducha zobaczył, bo Andrea rzeczywiście bardziej była podobną do ducha, niżeli do ludzkiej istoty. Gilbert przypomniał sobie, że raz widział ją już w równie dziwny sen pogrążoną; było to w zamku Taverney. Zeszedł z drogi, baronówna przeszła obok niego nic nie widząc. Odważny młody chłopak drżał ze strachu wobec tego widma. Nie wiedział, co może znaczyć ta nocna wycieczka, ale wytężył wzrok, aby nie stracić z oczu idącej. W głowie mu się mąciło, krew tętniła w skroniach, skrył się pośród gałęzi i śledził pannę de Taverney, jak czynił to zwykle, od czasu, gdy ogarnęła go ta nieszczęśliwa miłość.
— Andrea nie jest jednakże ani szalona ani w malignie, idzie więc widocznie na schadzkę! — pomyślał Gilbert.
Naraz, przy bladem świetle błyskawicy, która przeleciała po niebie, spostrzegł stojącego człowieka z bladą twarzą i ubraniem w nieładzie.
Andrea podążyła wprost ku temu człowiekowi.
Gilbert zaparł dech w piersiach, załamał ręce i, ażeby lepiej widzieć, przykląkł na trawie. Druga błyskawica przecięła w tej chwili obłoki.
Gilbert poznał w nieznajomym doktora Balsamo. Dziwnym jakimś sposobem dostał się on w nocy do Trianon i przyciągał do siebie baronównę, jak wąż ptaszka.
Zbliżywszy się na dwa kroki, młoda dziewczyna zatrzymała się nagle.
Balsamo wziął ją za rękę, a ona drgnęła całem ciałem.
— Czy widzisz? — zapytał.
— Tak — odrzekła — ale ty, ściągając mnie tutaj w ten sposób, wyrządzasz mi straszną krzywdę, zabijasz mnie.
— Przebacz, przebacz — zawołał Balsamo — com ja winien, kiedy straciłem zupełnie głowę i nie jestem już panem siebie. Warjuję, umieram.
— Rzeczywiście cierpisz strasznie — odezwała się młoda kobieta.
— O! cierpię męki nadludzkie i ty jedna możesz mnie pocieszyć, ty jedna, Andreo, możesz mnie uratować, ty jedna tylko...
— Pytaj więc.
— Widzisz więc myślą?
— Doskonale.
— Możesz iść za mną wszędzie?
— Mogę.
— Chodź zatem.
— Dobrze!... — zawołała Andrea — jesteśmy w Paryżu, przechodzimy bulwary... jesteśmy na małej uliczce, oświeconej jedną latarnią.
— Tak... tak... wejdźże z łaski swej do mego mieszkania.
— Owszem, jesteśmy już w przedpokoju i oto schody, po prawej stronie jakaś ściana, a! znowu schody.
— Idź po nich! prędzej! prędzej!
— Jestem w pokoju; widzę skóry lwie i zbroje. Co to? otwiera się blacha od kominka.
— Przechodźmy; gdzie teraz jesteś?
— W jakimś bardzo oryginalnym pokoju, w pokoju, którego okna są zakratowane... O! jakiż tu nieład straszliwy.
— Pusty pokój? nieprawdaż?
— Pusty.
— Czy mogłabyś dojrzeć osobę, która go zamieszkiwała?
— Gdybym miała jakąś rzecz, do niej należącą.
— Oto masz jej włosy.
Andrea przycisnęła włosy do piersi.
— O! widziałam już raz przedtem tę kobietę, gdy pędziła w stronę Paryża.
— Czy możesz mi powiedzieć, w jaki sposób uciekła i co robi od dwóch godzin?
— Czekaj, czekaj; leży na sofie z odkrytą piersią, w której ma ranę głęboką.
— Proszę cię, Andreo, nie opuszczaj jej.
— Śpi... budzi się... szuka czegoś wokoło siebie, wyciąga chustkę, wskakuje na krzesło; przeciąga chustkę przez kratę okna... O! mój Boże!
— Chce się więc powiesić?
— Tak, zdecydowana jest zupełnie na śmierć. Przestraszyła się, wyciąga chustkę... schodzi z krzesełka... och! biedna kobieta!...
Jak ona płacze! jak ona cierpi, jak załamuje ręce! szuka miejsca, o które mogłaby roztrzaskać głowę.
— Boże Wszechmogący! Wielki Boże! — szeptał Balsamo.
— Zbliża się do kominka. Kominek zdobią dwa lwy marmurowe, biedna, chce zabić się o ten marmur.
— Dalej?... co dalej?... patrz! patrz, Andreo!
— Zatrzymała się...
Balsamo odetchnął.
— Patrzy...
— Na co? — spytał Balsamo.
— Spostrzegła krew na oku lwa.
— Boże! Boże! — szepnął Balsamo.
— Tak, to krew, skąd ona jednak się tu wzięła? wszak kobieta nie zraniła się jeszcze: O! to pańska krew!
— Moja krew! moja! — wyjąkał Balsamo z rozpaczą.
— Twoja!... skaleczyłeś się w palec nożem, nie, nie nożem... to był sztylet, potem oparłeś rękę na oku lwa. Widzę to.
— Prawda, prawda, ale jak ona uciekła?
— Poczekaj Przypatruje się tej krwi, namyśla się, opiera rękę na skrwawionem miejscu. A!... oko lwa się usuwa i blacha się otwiera.
— Co za lekkomyślny, co za straszny głupiec ze mnie. Sam się zdradziłem. Więc ona tą drogą uciekła?
— Przebacz jej, to taka nieszczęśliwa istota!
— Gdzie jest?... dokąd dąży?... Idź za nią, żądam tego.
— Czekaj; zatrzymała się w zbrojowni, szuflada jakaś stoi tu otworem; na stole widzę szkatułkę, której schować zapomniałeś. Poznaje tę szkatułkę, bierze ją...
— Co zawiera ta szkatułka, Andreo?...
— Papiery twoje.
— Jak wygląda?...
— Cała pokryta niebieskim aksamitem, ozdobiona srebrnymi liśćmi, okuta w srebro.
— Więc ona skradła tę szkatułkę?... — krzyknął Balsamo, tupnąwszy nogą.
— Tak, ona. Teraz schodzi ze schodów, idzie do przedpokoju, otwiera drzwi, pociąga za sznur, i drzwi, prowadzące na ulicę, otwierają się przed nią. Wyszła.
— Czy to późno już było?...
— Noc.
— Wyszła więc na chwilę przed mym powrotem, tem lepiej, może ją dogonię... idź za nią Andreo!...
— Wyszła już, pędzi przez ulicę, jak szalona, jest na bulwarze... pędzi... pędzi bez odpoczynku.
— Gdzie jest?...
— Obok Bastylji.
— Czy wciąż ją widzisz?
— Prawie że obłąkana, ludzie oglądają się za nią. O, pyta, gdzie się znajduje.
— Co mówi?... Słuchaj, słuchaj, na litość boską, nie strać ani słówka, Andreo. Kogo zapytała?...
— Człowieka w czarnem ubraniu.
— O co?...
— O adres naczelnika policji.
— I co, Andreo? czy otrzymała ten adres?...
— Otrzymała.
— Co dalej?...
— Wraca i wychodzi na wielki plac.
— Na plac Królewski. Czytaj w jej myślach.
— Biegnij prędko!... natychmiast!... ta kobieta chce cię zadenuncjować. Jeśli dostanie się do pana de Sartines, będziesz zgubiony!...
Balsamo krzyknął przeraźliwie, w jednej chwili przebiegł aleję parku, bramę Trianon ktoś mu otworzył, wskoczył na konia, a Dżerid pomknął, jak wicher.
Tętent konia oddalał się coraz bardziej i w parę sekund zapanowała głucha cisza.
Andrea stała chwilę nieruchoma i niema, jakby Balsamo zabrał ze sobą jej życie, potem, jak martwa osunęła się na ziemię.
Balsamo, przerażony ucieczką Lorenzy, zapomniał obudzić Andrei.