Józki, Jaśki i Franki/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Józki, Jaśki i Franki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.
Duże troski małych dzieci. — Wacek już nie mówi „szczeniaku“. —
Święte łzy i towarzystwo opieki nad samotnymi.

Pamiętacie zapewne, jak w Michałówce tęsknił do domu Lewek Rechtleben; jak się raz miły Prager rozpłakał, gdy przypomniał sobie, że ojcu grozi zesłanie na Syberyę; jak ktoś inny zapytywał w liście czy brat znalazł już pracę i czy zarabia.
Niejedną troskę serdeczną noszą w duszy te dzieci, które pozornie tak wesołe i uśmiechnięte, witają las i łąkę, gwarne zabawy, jagody, śpiewy i kąpiel.
Prawda, Stefku — prawda, Władziu, Olesiu, Karolku, — czasem małe dzieci mają duże troski?

*

Stefek Trelewicz zostawił w Warszawie małego Wacka. Wacek ma cztery lata i wszyscy go bardzo kochają. Czasem ojciec da małemu Wackowi dwa grosze, Wacek zaraz nogi za pas i biegnie do sklepiku po karmelki albo czekoladkę. A sklepik jest po drugiej stronie ulicy, a przez ulicę tramwaj elektryczny przejeżdża. Mały Wacek wpaść może pod tramwaj. Niedawno w sąsiednim domu też tramwaj dziewczynkę przejechał. Kto teraz pilnuje małego?
Tatuś o siódmej rano wychodzi, bo służy w sklepie z futrami, musi sklep wcześnie otwierać; mama także dzień cały zajęta, — kto teraz małego pilnuje?
Płakał Stefek przez dwa wieczory, trzeciego wieczora płakać nie zdążył, bo zasnął, potem list z domu dostał i już się pocieszył. Tylko prosi, żeby mu pan osobno mówił dobranoc, bo w domu go tatuś zawsze na dobranoc całuje. I prosi, żeby Lutek także przychodził mówić mu dobranoc, bo Stefek ma w grupie C brata Lutka.
Kiedy pierwszy raz przyszedł Lutek z grupy C na naszą salę, zaczęli go chłopcy wyganiać:
— Oo, proszę pana, cudzy się kręci. A sio, a sio!
— Co to ja kura — oburzył się Lutek — żeby na mnie — a sio — wołać?
— To nie cudzy — a Stefka brat.
— Ale nie z naszej sali.
— To co? On przychodzi Stefkowi dobranoc powiedzieć.
I Lutek, chociaż cudzy, bo z grupy C, przychodzi co wieczór Stefkowi dobranoc powiedzieć, i Stefek się już nie boi o małego...

*

Tęsknił do domu Krawczyk, dopóki do Zofiówki nie poszedł i nie przekonał się na własne żywe oczy, że w Zofiówce naprawdę jest siostra i że się z nią będzie mógł często spotykać.
Smutny jest i Kowalski, bo za tydzień będzie u nich w Warszawie wesele, będą goście, muzyka i tort z cukierni, a on tortu nawet nie skosztuje.

*

Władek Szawłowski martwi się o matkę.
— Mama będzie musiała sama ojcu obiad zanosić, bo siostra także wyjechała na wieś do stryja.
— No i cóż w tem złego? Będzie mama ojcu obiad nosiła, — przecież obiad nie taki znów ciężar.
— Pewnie, że nie ciężar, ale do fabryki daleko, a mama na nogi choruje i często głowa ją boli.
Władkowi się przykrzy. Myślał, że kolonie to jakaś szkoła, że się tu dużo nauczy, a gdy do Warszawy wróci, zacznie zarabiać, i mama nie będzie pracowała tak ciężko. Bo jak mama pierze, nogi jej puchną i głowa ją boli.

*

Nie każdy powie odrazu, czemu smutny, dlaczego płacze.
Wacek płacze. — Dlaczego? — Ząb go boli. — Zapewne w zębie jest dziura, można mu watę z kroplami w ząb włożyć. — Nie, nie chce: ząb go nie boli, tylko głowa. — Są w kolonijnej aptece proszki na ból głowy. — Kiedy tak, powie już prawdę: nic go nie boli, tylko chce wrócić do domu, bo mu się tu niepodoba.
I to jednak nie było prawdą. Wacek skłamał, bo nie chciał ojca własnego obmawiać. — Podoba mu się kolonia, ale Wacek ma ojca pijaka.
W dzień wyjazdu ojciec się strasznie z mamą pokłócił, bo mama chciała odprowadzić Wacka na dworzec, a ojciec powiedział, że Wacek sam trafi, że go djabli nie wezmą. Jak mama wróciła z dworca, ojciec ją pewnie zbił. W zeszłym roku, gdy Wacek wrócił z Psar, mama leżała chora, tak ją ojciec pobił.
Gdy Wacek jest w domu, mamie wodę przyniesie, izbę zamiecie, po ojca pójdzie, to ojciec się wstydzi i nie przepije pieniędzy.
Wacek jest niedobry, źle się uczy, nie zdał do trzeciego oddziału, z chłopcami się bije. — Ale na kolonii bardzo się poprawił: już nawet „szczeniaku“ rzadko kiedy powie i wtedy tylko, kiedy go bardzo kto zgniewa.

*

A czemu znów Olek płacze?
Olek jest jedynakiem, mama jego jest wdową; więc ani brata tramwaj nie przejedzie, ani mamy nikt nie ukrzywdzi.
Ale mama Olka nie ma na świecie nikogo — nikogusieńko, a teraz, kiedy Olek wyjechał na kolonie, mama jest już zupełnie sama — samiusienieczka jedna na świecie. Mama szyje koszule, tak długo w noc szyje; kiedy się Olek tylko obudzi, zawsze widzi jak mama siedzi i szyje. Mama jest taka dobra i taka biedna i niema nikogo, ale to nikogo na świecie.
Olek płacze, a każda łza Olka jest tak święta, jakgdyby w każdej łzie Olka był krzyż, a na krzyżu Chrystus bardzo smutny.
Prawda, że trzeba się starać, aby Stefkowi, Wackowi, Olkowi i wszystkim dzieciom dobrze, wesoło było na kolonii?
To też się starają panowie, a nieocenione zasługi w tym względzie położyło towarzystwo opieki nad tymi, którzy nikogo nie mają.
Siedzibą towarzystwa jest szałas Bartyzka, Pogłuda i Dąbrowskiego na Łysej Górze.
Co parę dni zapytuje pan chłopców, czy wszyscy już mają przyjaciół, z którymi razem się bawią; bo zdarzyć się może, że ktoś jest nieśmiały, albo nie lubi biegać i dokazywać — i dlatego unika znajomości i nudzi się, choć wokoło tyle wesela i śmiechu.
I tymi właśnie, którzy nikogo nie mają, opiekowało się towarzystwo, — tam znalazł przytułek Kopka — sierota.
Właściwie Kopce zawdzięcza towarzystwo swe powstanie.
Karolek Kopka jest trochę głupi, jąka się i czasem mdleje. Ojciec jego jest stróżem, matka dawno umarła. Kopkę biją w domu; raz uderzono go w głowę, dziesięć dni chorował, a kiedy wyzdrowiał, zaczął się jąkać i nie był już tak mądry, jak przed chorobą.
I dlatego na kolonii nie bardzo chciano się z nim bawić.
Raz Kopka wyprosił sobie łopatę. Pan nie odrazu chciał mu dać łopatę, ale Kopka prosił, bardzo prosił. Łopata nie przyniosła mu szczęścia. Kiedy zobaczyli chłopcy, że Kopka taki bogacz, że dostał łopatę, zaraz się znalazło wielu przyjaciół, doradców, wspólników.
— Chodź Kopka, ja mam gałęzie, zbudujemy razem szałas.
Co było dalej, trudno wiedzieć, dość, że zabrano Kopce łopatę, nic mu w zamian nie dano; i zawlókł się biedak do szałasu Bartyzka, gdzie akurat nikogo nie było, tam położył się na posłaniu z trawy i zasnął spłakany.
I przygarnięto Kopkę — sierotę, potem wzięto do siebie Kasprzyckiego, który ma krzywe nogi po angielskiej chorobie, i Siniawskiego — Dziadygę, który ma twarz przez ospę zeszpeconą, wreszcie miłego Grudzińskiego, który zdala się trzymał od chłopców, bo go mama prosiła, żeby się nie zadawał z łobuzami, a on sam nie umie odróżnić, kto łobuz, a kto niełobuz.
Kiedy w szałasie Bartyzka zawiązało się towarzystwo przyjaciół czytania, spokojny Grudziński został jego prezesem, bo czyta płynnie nietylko powiastki, ale nawet wiersze. — O tem się później obszernie opowie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.