Jak się to Jędruś opiekował Marysią
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak się to Jędruś opiekował Marysią |
Pochodzenie | Pisklęta |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ciężkie czasy nastały teraz dla Burki. Gospodarz i gospodyni całe dni spędzali przy sianie, a że łąka była dość daleko od chałupy, bali się na tak długo zostawiać dzieci same. Brał więc Wojciech grabie na jedno, a Jędrusia na drugie ramię, Jagna dzbanek z wodą i Marysię w poduszeczce i płachcie i dalejże na łąkę! Ach, cieszył się Jędruś, cieszył, aż skakał z radości na ramieniu tatusia, zapominając o Burce, którą zostawiono w domu dla pilnowania gospodarstwa. Biedna Burka, widząc zbierających się gospodarzy, jak opętana biegała po całym podwórku: raz wraz chwytała w mordę któreś szczenię, pragnąc z całą dziatwą podążyć za gospodarzami, a właściwie za Jędrusiem i Marysią, do których najsilniejszą czuła przynależność. Ale szczenięta były za ciężkie, więc Burka skomliła żałośnie nad niemi i znowu biegła do wrót, nie mogąc się rozstać z Jędrusiem. Jędruś wychylał z za pleców ojca rumianą, roześmianą buzię, machał na nią rączką i wołał: Bulta! ciucia! chodź! chodź! — nie rozumiejąc, jaką walkę słowa jego wywołują w sercu Burki. Na głos Jędrusia, Burka zrywała się i, porzuciwszy dzieci, biegła dobry kawałek za Wojciechem, usiłując jęzorem liznąć bosą nóżkę Jędrusia. Kiedy jednak odprowadziła gromadkę do pagórka, z którego zbiegłszy traciła z oczu obejście Wojciechów, nagle się zawracała i podkuliwszy ogon, co sił zmiatała ku chałupie. Biedne jej serce było teraz w ustawicznym rozdwojeniu, między uczuciem dla szczeniąt i dzieci. Powróciwszy, spełniała codzienne swoje czynności: karmiła swoje małe, zaganiała kury i kaczki na podwórko, ujrzawszy, że ktoś obcy przechodzi po za płotem, otaczającym obejście Wojciechów, szybko, sobie znaną tylko dziurą wypadała na drogę i zjeżywszy skórę na karku, ujadała, aż jej ślina z mordy ciekła, a białe zęby błyskały ze złości... Wszystko to jednak nie zagłuszało w niej niepokoju o Jędrusia i Marysię, których het tam gospodyni na rozścielonej płachcie ułożyła.
Wybrała Jagna miejsce w chłódku, położyła obok Marysi flaszeczkę z mlekiem. Róg płachty naciągnęła na główkę, żeby jej słonko nie obudziło. Jędrusiowi poprawiła na główce kapelusik, podwinęła mu koszulinę i związała w duży węzeł na plecach. Potym posadziła go koło Marysi, mówiąc:
— Siedź se tu Jendruś i pilnuj Marysi, a nie odchodź nikaj, bo cię wowo zje. Naści chlebusia, pojesz se, jak ci się papać zechce, a jakby cię jaka ciucia ujeść chciała, wołaj za mamą i krzycz, to cię mama usłyszy.
Jędruś szeroko rozwiera oczka, stara się zrozumieć każde mamine słowo. Nie napiera się iść za mamą, będzie pilnował Marysi.
— Lisia mala — mówi.
— Tak, synusiu, mała, ale ty już duży jesteś, nie dasz Marysi zrobić krzywdy, co?
— Ne das — odpowiada Jędruś i energiczne fałdeczki występują na jego czoło.
Jagna wstaje, ciężko jej odejść od tego drobiazgu, niech Bóg zachowa, jaki pies wściekły albo i żmija wypełznąć może...
— Da se to radę taka kruszyna? — myśli, z niepokojem patrząc na dzieci.
Szkoda, że nie może ich wziąć na łąkę. Ale łąka mokra i cienia nad nią ani odrobiny... A tu niema czasu na rozrzewnienia. Trzeba iść, bo już i Wojciech, zgrabiwszy kawałek łąki, woła na nią zdaleka.
Wzdycha Jagna i idzie, ale odwraca się jeszcze, żeby rzucić okiem na płachtę białą z siedzącemi na niej dziećmi, wtuloną w zieloną miedzę, wijącą się między łanami srebrzącej się w słońcu pszenicy.
— Jendruś, nie bedziesz się bał? — pyta jeszcze.
— Ne bedzies — odpowiada jej malutki.
Uśmiecha się Jagna i duma wzbiera w jej sercu, że zuch wyrośnie z chłopaka. Ale po chwili znowu troska występuje na jej czoło.
— Oj, Wojtek, nie uchowa się nam Jendruś, bo jest do krzty niebojący.
— Będzie, jak Bóg da — odpowiada Wojciech, kiwając poważnie głową i spogląda w niebo, śledząc białe baranki, posuwające się od zachodu.
— Śpieszwa się Jagna, żebyśwa dziś siano zwieźli, bo na jutro będzie deszcz — mówi, poczym milkną oboje i tylko grabie migają w ich rękach.
Siedzi Jędruś przy Marysi i patrzy za mamą. Miga czerwona spódnica mamina, szeleści, ocierając się o zielone kłoski, a teraz doszła do końca ścieżyny i już niema... Chciałby Jędruś biec za mamą, ale przypomina sobie, że ma pilnować Marysi, która już zaczyna kwilić w poduszeczce.
Jędruś wie, że ma uważać, żeby Marysi jaka „ciucia nie ujadła“, ale ciuci żadnej niema, a Marysia płacze i płacze. Bierze Jędruś za sznurki, owijające poduszeczkę i dalej-że kołysać Marysię, raz w tył, raz naprzód.
— A-a-a — mówi — a-a-a...
Oj nie podoba się to kołysanie Marysi — nie! Płacze coraz lepiej, a Jędruś aż się zasapał przy tej robocie.
Nagle spostrzega flaszeczkę, leżącą tuż obok na płachcie. Puszcza poduszkę, bierze flaszczynę i pcha ją do buzi małej.
Doskonała myśl! Marysia, mając buzię zatkaną, krzyczeć nie może i ssie tak, że aż oczka zamyka.
Rad z siebie Jędruś. Je Marysia, poje i on sobie. Wyciąga rączkę po chleb razowy, który mu zostawiła mama, gryzie raz i drugi, ale spostrzega prędko, że chlebuś mu jakoś nie smakuje. Właściwie to Jędrusiowi jeść się nie chce, ale bardzo chce mu się pić. Jeszczeby nie? Gorąco takie i namordował się tym kołysaniem...
Porzuca chleb na płachtę i biegnie do dzbanka, który stoi niedaleko w cieniu, gruby, brzuchaty, pełen wody, a taki wielki, że Jędrusiowi aż po bródkę sięga. Zajrzał Jędruś do środka, czy jest w „dźbantu odia“. Jest — więc przysuwa usta do brzegu dzbanka i próbuje pić. Ale! ani kropelka wody nie wpłynęła do buzi. Źle. Ciągnie Jędruś ku sobie szyję dzbanka obydwiema rączkami, ale dzbanek ciężki, niełatwo go z miejsca ruszyć. Kiwnął się raz i drugi — wreszcie „chlup!“ i nalał Jędrusiowi pełną buzię wody. Zmoczył mu i koszulinę i brzuszek, dość jednak, że się Jędruś napił, a dzbanek puszczony zakołysał się i stanął w miejscu, jak przedtym. Jędruś otarł buzię i cieszy się, że mu się chłodniej zrobiło i że mu się już pić nie chce.
Teraz idzie Jędruś na spacer. Co zrobi parę kroków naprzód, to ogląda się i znowu na płachtę wraca; ale, że żadne wowo nie wypada, żeby zjeść Jędrusia, więc stopniowo się ośmiela. Już wysunął się z miedzy i stanął na otwartej łące. Patrzy Jędruś i widzi daleką, zieloną przestrzeń i tyle kopic siana, a takich „duzich“, że za każdą dziesięciu Jędrusiów schowaćby się mogło. Próżno jednak wytęża oczęta, ani tatusia, ani spódnicy maminej... Markotno się robi Jędrusiowi; zasępił się, nawija na paluszek brzeg podwiniętej koszuliny... Rozpłakałby się może, ale wtym dolatuje go znajoma nuta śpiewanej gdzieś daleko piosenki:
Oj jedzie mój Jaś, jedzie,
ma siwego ko-ni-sia,
a przy lewym boku, a przy lewym boku
błyszczy mu się sza-bli-sia —
błyszczy mu się sza-bli-sia!
Zasłuchał się Jędruś: nie widzi mamy, ale wie, że to mama śpiewa i śpiewa dla Jędrusia, więc uspokaja się odrazu i nic już się nie boi, choć jest sam, zupełnie sam, na takiej dużej, dużej łące.
— Koi! koi — zajęczał kulik, szybujący nad łąką wysoko, wysoko. Jędruś zadziera główkę do góry, ale nie może dojrzeć ptaka, bo nagle promienie słoneczne, dostawszy się pod jego kapelusik, zakręciły mu w nosku i „a pcich! a pcich!“ — kichnął Jędruś raz i drugi. Bz! bz! — zabrzęczała mucha, przelatując tuż, tuż koło uszka Jędrusia. Gzi-zi-zi-ź—ź-ź-ź — grają w zbożu świerszcze, a jeden hyc! i skoczył Jędrusiowi na rączkę.
Podoba się Jędrusiowi ten mały gość, skoczył w górę i znowu siadł na nóżce Jędrusia, a co go Jędruś chce złapać, hyc! i już jest z powrotem. Śmieje się Jędruś i stara się rączką nakryć owad drobny, wypatruje go w trawie i naraz haps! i już go trzyma.
Aż przysiadł Jędruś z wielkiej uciechy. Mocno trzyma świerszcza w zamkniętej piąstce i duma, co z nim zrobić. Nareszcie zrywa się i biegnie do dzbanka.
— Maś, pij! — woła i rzuca świerszcza do wody.
Ale żal Jędrusiowi, że tylko jedna tiutka uraczy się wodą na taki upał. Rozpoczyna więc uciążliwe polowanie na świerszcze. Pot mu obficie zrosił czoło, przewraca się i podnosi... Buzię ma koloru piwonji, ale każdą schwyconą tiutkę wita wybuchem radosnego śmiechu, każdą odnosi i wrzuca do dzbanka. Niech się wszystkie napiją!
A słonko grzeje coraz mocniej, a przewlekła nuta śpiewanej przez mamę piosenki oddala się coraz bardziej.
Jędruś taki zajęty świerszczami, że dawno zapomniał o jedzeniu, mamie i Marysi. Ale Marysia, która zdążyła tym czasem wyssać z flaszczyny mleko do ostatniej kropli, a nawet wyspać się porządnie — znowu płaczem przypomina mu o swojej obecności.
Usłyszał ją Jędruś i z końca ścieżki co tchu przybiegł do płachty. Wie już teraz, czym odrazu można uspokoić Marysię. Jak poprzednio, podnosi flaszeczkę, którą Marysia zasnąwszy wypuściła z bezwładnej rączyny, i jak poprzednio wtyka ją do otwartej buzi. Jędruś dobrze widzi, że mleka we flaszeczce niema, toteż ciekaw bardzo, jak to Marysia będzie piła. Przykucnął na płachcie i patrzy. Marysia, poczuwszy w buzi smoczek odrazu przymknęła oczka i ssie, a ssie! Malutka jak pięść twarzyczka, kurczy się z wysiłku, drobne usteczka ciągną z całej siły — wszystko napróżno! ani jednej kropelki mleka. Marysia poznaje wkońcu, że wszelki trud jest nadaremny, bo w buzi równie sucho, jak było przedtym, zniecierpliwiona krzywi buzię w mnóstwo drobnych fałdeczek, flaszeczka się zesuwa i Marysia uderza w płacz.
Zafrasował się Jędruś. Rozumie, że Marysia chce mleka, a mleka niema. Zabawia ją, jak umie, znowu chce huśtać i w tym celu sam kładzie się na brzuszek i ciągnie powijak to na tę, to na tamtą stronę, nic nie pomaga. Naraz oczka jego padają na dzbanek gliniany, w którym przed chwilą taki bal sprawił świerszczom. Zapatrzył się Jędruś, a potym szybko oparł się na rączkach i pochylił się nad Marysią:
— Cieś odi? — woła i patrzy uważnie w skrzywioną buzię siostrzyczki.
Ale! dogada się to człowiek z takim dzieckiem, co ino krzyczeć a krzyczeć potrafi.
— Cieś odi? — pyta Jędruś po raz drugi, a nie otrzymawszy i teraz odpowiedzi, podnosi się i drepcze do dzbanka. Złapał obiema rączkami ucho i ciągnie, co ma sił. Zadygotał dzbanek, kiwnął się, chlupnął wodą na bose nóżki Jędrusia, ale — ruszył się!
Jędruś z wysiłku wysunął różowy języczek, nie puszcza dzbanka, tylko ciągnie a ciągnie. Zawadza mu trawa, zawadza płachta, która kurczy się i zwija między nóżkami jego i dzbankiem, ale i tak nie dadzą Jędrusiowi rady. Dzbanek jest już o krok, już o pół kroku od Marysi. Jędrusiowi tchu zabrakło ze zmęczenia. Dzbanek stoi już tak blizko, że wystarczy go tylko popchnąć troszeczkę, żeby Marysia mogła się napić, ile tylko zechce.
— Maś odi! — woła z tryumfem Jędruś i obiema rączkami popycha dzbanek tak mocno, że dzbanek się wywraca pierwszy, a Jędruś za nim drugi.
Szczęściem brzeg padającego dzbanka trafia w poduszeczkę, a nie w główkę Marysi. Krzyk Marysi urywa się nagle, bo woda zalewa ją całą z noskiem, oczkami i poduszeczką. Jędruś dźwiga się i rad, że nareszcie postawił na swoim, przysuwa się do Marysi:
— Dobla? — pyta, cały rozpromieniony.
Ale Marysia, jak przedtym, nic mu nie odpowiada, krztusi się tylko strasznie, aż jej twarzyczka zesiniała, oczka na wierzch wyszły, a malutkie paluszki u obu rączek rozpaczliwie otwierają się i zamykają.
Nigdy jeszcze Jędruś takiej Marysi nie widział. Przypatruje jej się ciekawie, ale nagle twarzyczka jego przybiera wyraz przestrachu. Na widok strumienia wody płynącego z dzbanka i przelewającego się po Marysinej buzi, błysnęło mu jakieś niejasne przypomnienie — może własnego topienia się w gnojówce, może klapsów maminych — dość, że Jędruś instynktownie łapie dzbanek oburącz i pociąga ku sobie tak gwałtownie, że sam traci równowagę, pada na wznak, dzbanek uderza go w czoło i, wypuszczony z rąk Jędrusia, kładzie się obok niego na trawie.
Dopieroż to się zaczął lament w miedzy. Ledwie Marysia zaczerpnęła troszkę powietrza w płucka, jak nie zacznie krzyczeć! — mało jej gardziołko nie pęknie. Krzyczy, że ją zalała woda, krzyczy, że świerszcze wyswobodzone z kąpieli skaczą po jej buzi, krzyczy, że ją słońce pali swemi promieniami, i krzyczy, że komar gryzie ją w lewą piąstkę, a nikt mu tego nie broni.
Na drugim końcu płachty zanosi się od płaczu Jędruś. — Mama! mama! — woła, łkając i rączką trzyma się za czoło, na którym od uderzenia dzbanka wyskoczył guz potężny. — Mama! mama! — powtarza, ale nikt na ratunek dziecka nie przychodzi. Jędruś przytula główkę do zielonej trawy i płacze, płacze... Taki się czuje maleńki, taki biedny i słabiutki... Chciał Marysi dać „odi“, a Marysia krzyczy mu teraz, a „dźbanet“ skoczył na Jędrusia i zrobił mu „bubę“ na główce. Oj, niechże mama nadejdzie i pożałuje synusia...
Raptem z żałośnym płaczem dzieci zmieszał się głos trzeci, ale inny jakiś, radosny. Nim Jędruś zdołał rozewrzeć zapłakane oczęta, kudłate ciało przypadło do niego, wilgotna, dobrze mu znana morda sapnęła nad nim z uciechą i mokry jęzor raz i drugi przejechał mu po buzi.
— Bulta! oj Bulta! — zaszlochał Jędruś i pochwyciwszy sukę za szyję, zaczął ją całować i tulić się do niej i przerywanym przez łzy głosikiem zaczął się skarżyć na „Lisię, odię i dźbanet“.
A Burka aż poszczekuje z wielkiej żałości nad niedolą gospodarskich dzieci i liże naprzemian to Jędrusia, to Marysię, która poczuwszy przy sobie żywą i życzliwą istotę, powoli się uspokoiła i zamknęła oczka.
Jędruś przyczołgał się do Burki. Rączkami objął ją za szyję i, całując z całej siły w zakurzone kudły na karku, szepnął serdecznie:
— Dobla Bulta! ciacia Bulta! moja ciucia!
Burka dyszy ze zmęczenia, z wywieszonego jęzora skapuje jej ślina, ale myrda ogonem z uciechy i nastawiwszy uszy, pilnuje gospodarskich dzieci.
Jędruś oparł głowinę na jej grzbiecie. Najpierw odetchnął z ulgą, potym raz i drugi grzebnął tłustą nóżką, do której się dobrać chciała jakaś natrętna mucha i nareszcie — zasnął.
A słoneczko sunie i sunie po niebie i het praży golutkie nóżki Jędrusia, suszy mokrą płachtę i popoduszeczkę Marysi i wciska się między szare kudły Burki.
Burce zwolna zaciężyły powieki, pysk się zawarł, myrdanie ogonem ustało...
I tak spali sobie wszystko troje, aż dzwon kościelny wydzwonił godzinę południa i Wojciech z Jagną, ukończywszy grabienie siana, przyszli zabrać dzieci na obiad.