Jak wam się podoba (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Jak wam się podoba
Rozdział Akt czwarty
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. As You Like It
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.
SCENA I.
Las Ardeński.
(Rozalinda, Celia i Jakób).

Jakób.  Pozwól mi, piękny młodzieńcze, bliższą zabrać z tobą znajomość.
Rozalinda.  Powiadają, że wielki z ciebie melancholik.
Jakób.  I powiadają prawdę; wolę to, jak śmiać się.
Rozalinda.  Kto w jednem lub drugiem przesadza, równie nieznośny, i więcej niż pijak wystawia się na powszechną naganę.
Jakób.  A jednak dobra to rzecz być smutnym i milczeć.
Rozalinda.  A więc dobra jest rzecz także być klockiem.
Jakób.  Nie mam ja ani melancholii uczonego — zazdrości; ani melancholii muzykanta — dziwactwa; ani melancholii dworaka — dumy; ani melancholii żołnierza — ambicyi; ani melancholii prawnika — wykrętów; ani melancholii kobiety — przesady; ani melancholii kochanka — mieszaniny wszystkich rodzajów; moja melancholia jest swojego rodzaju, złożona z wielu pierwiastków, wyciągnięta z wielu ingredyencyi, a, żeby prawdę powiedzieć, długie rozważanie i przeżuwanie moich podróży pogrążyło mnie w najzabawniejszym smutku.
Rozalinda.  To pan wojażer! na honor, masz słuszność, że się smucisz; bo zapewne przedałeś własną ziemię, aby zwiedzić cudzą. Kto wiele widział, a nic nie ma, bogate ma oczy ale ubogie ręce.
Jakób.  Zbogaciłem się przynajmniej w doświadczenie.

(Wchodzi Orlando).

Rozalinda.  A to doświadczenie robi cię smutnym. Co do mnie, wolałbym mieć wesołe błazeństwo niż smutne doświadczenie i podróżować jeszcze na to!
Orlando.  Dzień dobry, dobre szczęście, droga Rozalindo!
Jakób.  A więc Bóg z wami, jeśli macie nierymowym rozmawiać wierszem (wychodzi).
Rozalinda.  Szczęśliwej drogi, panie wojażerze! Nie zapomnij tylko z cudzoziemska szczebiotać i z cudzoziemska się ubierać; spotwarzaj, co dobre w twojej ziemi; brzydź się swojem pochodzeniem i gniewaj się z Panem Bogiem, że cię jak jesteś, stworzył, bo nie uwierzę inaczej, że w gondoli pływałeś. Ach, to ty, Orlando? gdzież to bywałeś do tej pory? Ty zakochany? Jeśli drugi raz jeszcze podobnego wypłatasz mi figla, nie pokazuj mi się na oczy.
Orlando.  Piękna Rozalindo, przychodzę godziną tylko później, niż obiecałem.
Rozalinda.  W miłości o godzinę słowa nie dotrzymać? Podziel minutę na tysiąc, kto w sprawach miłości nie dotrzyma słowa tylko o cząstkę tysiącznej cząstki miłości, tego Kupidyn po ramieniu tylko poklepał, bo co do serca, zaręczam, jest całe.
Orlando.  Przebacz mi, droga Rozalindo.
Rozalinda.  Jeśli masz się spóźnić, siedź lepiej w domu; równie chętnie wzięłabym za kochanka ślimaka.
Orlando.  Ślimaka?
Rozalinda.  Ślimaka; bo choć przychodzi powoli, niesie przynajmniej dom swój na grzbiecie, czego o tobie powiedzieć nie można, a prócz tego jeszcze przynosi z sobą swoje przeznaczenie.
Orlando.  Jakie przeznaczenie?
Rozalinda.  Rogi, za które podobni tobie żonom są dłużni, gdy on przychodzi własną fortuną zbrojny i żonę od wszelkiej broni potwarzy.
Orlando.  Cnota nie przyprawia rogów, a moja Rozalinda jest cnotliwa.
Rozalinda.  A ja jestem twoją Rozalindą.
Celia.  Tak mu się podoba nazywać cię; ale jego Rozalinda piękniejszą ma twarz od twojej.
Rozalinda.  Dalej! umizgaj się do mnie, umizgaj się do mnie! bo jestem w świątecznym humorze i na wszystko przystać gotową. I cóżbyś mi powiedział, gdybym była twoją prawdziwą, prawdziwą Rozalindą?
Orlando.  Pocałowałbym cię, nim mówićbym zaczął.
Rozalinda.  Lepiejbyś zrobił, gdybyś od słów zaczynał, dopiero gdybyś się zaciął z braku przedmiotu, miałbyś powód wziąć się do pocałunków. Niejeden dobry mówca, gdy mu konceptu braknie, pluć zaczyna; tak i dla kochanków, gdy im materyi nie stanie (od czego uchowaj nas Boże!) najpewniejszą ucieczką będzie pocałowanie.
Orlando.  A jeśli pocałować się nie da?
Rozalinda.  Da przedmiot prośby, a więc nowy przedmiot rozmowy.
Orlando.  Któremuż kochankowi braknie konceptu w przytomności kochanki?
Rozalinda.  Tobie pierwszemu; gdybym był twoją kochanką, chyba, żeby cnota połknęła cały mój dowcip.
Orlando.  Więc myślisz, żebyś mi wszystkie pogmatwał nici.
Rozalinda.  Tak, żebyś nigdy potem dwóch słów zszyć nie potrafił. Alboż nie jestem twoją Rozalindą?
Orlando.  Chętnie cię tak nazywam, bo tym sposobem przynajmniej mówić o niej mogę.
Rozalinda.  Słuchaj więc, mówię ci w jej osobie: nie chcę cię.
Orlando.  Więc ja w mej własnej osobie umrę.
Rozalinda.  Radzę ci umrzeć przez pełnomocnika. Świat ten biedny liczy już blizko lat sześć tysięcy, a przez cały ten przeciąg czasu ani jeden człowiek nie umarł w własnej osobie z miłości. Troilus zdruzgotaną miał czaszkę od greckiej maczugi, poprzednio jednak robił, co mógł, aby umrzeć z miłości, bo to jeden ze wzorowych kochanków. Leander przeżyłby niejedną wiosnę, choć Hero została mniszką, gdyby nie gorąca noc letnia. Zacny ten młodzieniec poszedł kąpać się w Helesponcie, tam kurcz go złapał i utonął, a gąsięta, współcześni kronikarze osądzili, że przyczyną jego śmierci była Hero z Sestos. Ale to wierutne kłamstwo. Od czasu do czasu umierali ludzie i zjadały ich robaki, ale to nie z miłości.
Orlando.  Nie chciałbym, żeby tak myślała moja prawdziwa Rozalinda, bo przysięgam, że jedno brwi jej zmarszczenie zabićby mnie mogło.
Rozalinda.  A ja ci na tę rękę przysięgam, że muchy nie zabije. Lecz teraz będę twoją łaskawszą Rozalindą; proś, o co chcesz, wszystko otrzymasz.
Orlando.  Więc kochaj mnie, Rozalindo.
Rozalinda.  Bardzo chętnie; w piątki, soboty i co dzień.
Orlando.  Czy chcesz mnie?
Rozalinda.  Ciebie i takich jak ty dwudziestu.
Orlando.  Co mówisz?
Rozalinda.  Wszak jesteś dobry?
Orlando.  Tak się przynajmniej spodziewam.
Rozalinda.  Kto może pragnąć za wiele dobrej rzeczy? Dalej, siostro, bądź naszym księdzem i skojarz nas. Daj mi rękę, Orlando. Co mówisz na to, siostro?
Orlando.  Proszę cię, skojarz nas.
Celia.  Nie umiem roty ślubnej przysięgi.
Rozalinda.  Musisz zacząć od słów: czy chcesz, Orlando —
Celia.  Przypominam sobie teraz. Czy chcesz, Orlando, wziąć za żonę tę tu przytomną Rozalindę?
Orlando.  Chcę.
Rozalinda.  Chcesz, ale kiedy?
Orlando.  Natychmiast, tak prędko, jak prędko ożenić nas jest w stanie.
Rozalinda.  Trzeba więc, żebyś powiedział: Rozalindo, biorę cię za żonę.
Orlando.  Rozalindo, biorę cię za żonę.
Rozalinda.  Mógłbym pytać, czy masz upoważnienie, lecz mniejsza o to. Biorę cię za męża, Orlando. Otóż i panna młoda, która przed księdzem bieży; aleć zawsze podobno myśl kobieca leci przed jej czynami.
Orlando.  Jak wszystkie myśli, bo wszystkie mają skrzydła.
Rozalinda.  Powiedz mi teraz, jak długo będziesz pragnął ją zatrzymać, gdy będziesz raz w jej posiadaniu?
Orlando.  Na wieki i dzień jeden.
Rozalinda.  Powiedz: dzień jeden, a opuść na wieki. Nie, nie, Orlando; mężczyźni są kwietniem przed ślubem, a grudniem po ślubie. Panny są majem, gdy są pannami, ale zmienia się niebo, gdy zostały żonami. Co do mnie, będę zazdrośniejszą niż grzywacz afrykański dla swej gołębicy, będę krzykliwszą niż papuga na deszczu, dziwaczniejszą niż małpa, a w żądzach mych szaleńszą niż koczkodan. Będę płakała bez powodu jak Dyana w wodotrysku, właśnie gdy ty będziesz chciał się bawić, a śmiać się będę jak hyena, gdy tobie spać się będzie chciało.
Orlando.  Czy i moja Rozalinda będzie tak samo robiła?
Rozalinda.  Ręczę ci mą głową, że będzie robiła, co ja robię.
Orlando.  Ona jednak tak roztropna!
Rozalinda.  Gdyby nią nie była, nie miałaby dosyć dowcipu, żeby tak robić; im roztropniejsza, tem złośliwsza. Zamknij drzwi kobiecemu dowcipowi, a wymknie się oknem; zamknij mu okno, ucieknie dziurką od klucza; zamknij dziurkę, a z dymem przez komin poleci.
Orlando.  Kto ma żonę z takim dowcipem, może jej śmiało zapytać: „Gdzie tak pędzisz, dowcipie?“
Rozalinda.  Zachowaj to pytanie na przypadek, jeśli zobaczysz dowcip twojej żony w drodze do sąsiadowego łóżka.
Orlando.  Jakiż dowcip znalazłby wtedy jej dowcip na wymówkę?
Rozalinda.  Jaki dowcip? powiedziałby, że szedł cię tam szukać. Nie weźmiesz żony bez odpowiedzi, chyba, że ją weźmiesz bez języka. Kobieta, która swojej winy na męża zwalić nie umie, niech sama swojego dziecka nie karmi, bo wykarmi tylko dudka.
Orlando.  A teraz, Rozalindo, muszę cię opuścić na dwie godziny.
Rozalinda.  Ach, drogi kochanku, nie mogę żyć bez ciebie tak długo.
Orlando.  Muszę służyć księciu podczas obiadu. O drugiej będę z powrotem.
Rozalinda.  Więc idź, gdzie cię poniosą oczy! Wiedziałam dobrze, jak się to wszystko skończy. Ostrzegali mnie przyjaciele i ja sama nieraz myślałam, że mnie twój cukrowany język uwodził. To jedna tylko ofiara więcej! więc śmierci, przybywaj! O drugiej godzinie, mówisz?
Orlando.  Tak jest, słodka Rozalindo.
Rozalinda.  Moje słowo, a bez żartu, tak dopomóż mi Boże! na wszystkie piękne a nie niebezpieczne przysięgi, jeśli obietnicy nie dotrzymasz co do joty, jeśli przyjdziesz minutę po drugiej, uważać cię będę za najpatetyczniejszego krzywoprzysięzcę, za najzdradliwszego kochanka, za najniegodniejszego tej, którą nazywasz Rozalindą, z pomiędzy całej ogromnej bandy niewiernych. Strzeż się mojego gniewu, a dotrzymaj słowa!
Orlando.  Dotrzymam z tą samą wiarą, jak gdybyś była prawdziwą Rozalindą. Więc do zobaczenia.
Rozalinda.  Czas, ten stary sędzia, rozstrzyga wszystkie tego rodzaju przestępstwa, niech czas cię osądzi. Bądź zdrów!

(Wychodzi Orlando).

Celia.  Oszkalowałaś płeć własną twojem miłosnem szczebiotaniem. Wartabyś, żeby ci twoje męskie suknie podwinięto na głowę i pokazano światu, co zrobił ptak we własnem gnieździe.
Rozalinda.  O, kuzynko, kuzynko! moja piękna mała kuzynko! gdybyś ty wiedziała, na ile sążni głęboko zapadłam w miłość! ale tego ani zgruntować; uczucie moje tak niezgłębione jak portugalska zatoka.
Celia.  Albo raczej tak bezdenne; co wiejesz uczucia, to się wyleje.
Rozalinda.  Nie, niech ten sam niedobry bękart, Wenery myślą spłodzony, ze smutku poczęty a urodzony z szaleństwa, niech ten ślepy łotrzyk, który zwodzi wszystkie oczy, bo swoje własne utracił, niech on rozsądzi, jak głęboka moja miłość. Wyznam ci, Alieno, nie mogę żyć daleko od spojrzeń Orlanda. Idę szukać cienia i wzdychać, póki nie wróci.
Celia.  A ja idę spać. (Wychodzą).

SCENA II.
Inna część lasu.
(Jakób i Panowie w ubiorze myśliwskim).

Jakób.  Kto zabił jelenia?
1 Pan.  Ja.
Jakób.  Przedstawmy go księciu jak rzymskiego tryumfatora. Byłoby dobrze wsadzić mu na głowę jelenie rogi, niby palmę zwycięstwa. Czy nie masz, strzelcze, jakiej stosownej do tej okoliczności piosenki.
2 Pan.  I owszem.
Jakób.  Więc śpiewaj! Mniejsza o harmonię, byle me brakło hałasu.

Pieśń.
1 Pan.  Zabił jelenia i cóż mu dacie?
2 Pan.  Damy mu skórę, damy mu rogi.
Nie gardź rogami, strzelcze mój drogi,
Bo ten herb starszy niżli ty, bracie.
1 Pan.  On twego dziada nobilitował.
2 Pan.  I twój się ojciec nim pieczętował.
Wszyscy.  Niech żyją rogi zawsze i wszędzie!
Kto nimi gardzić, śmiać się z nich będzie.

(Wychodzą).
SCENA III.
Las Ardeński.
(Rozalinda i Celia).

Rozalinda.  Co mówisz? czy nie minęła już druga? a o Orlandzie ani słychu.
Celia.  Ręczę, że z czystej miłości a pomąconego rozumu, wziął łuk i strzały i poszedł, poszedł — spać. Lecz któż się zbliża? (Wchodzi Sylwiusz).

Sylwiusz.  Piękny młodzieńcze, list ci ten oddaję
Z rozkazu drogiej kochanki mej Febe. (Oddaje list).
Nie znam ja treści listu, ale wnoszę
Z chmurnych jej spojrzeń i ruchów jaszczurczych,
Gdy na papierze litery kreśliła,
Że treść jest gniewna; lecz przebacz mi, proszę,
Bo jestem tylko niewinnym posłańcem.
Rozalinda.  Cierpliwość samą listby ten oburzył;
Ten co to zniesie, wszystko znieść potrafi.
Zwie mnie brzydalą, bez żadnej grzeczności,
Śmiesznym pyszałką, dodaje, że nawet

Gdyby mężczyzna jak Fenix był rzadki,
Nawetby wtedy kochać mnie nie chciała.
Ależ jej miłość nie jest tym zającem,
Za którym gonię; czemuż mi to pisze?
Słuchaj, pasterzu, o zakład, że list ten
Ty sam pisałeś.
Sylwiusz.  Przysięgam na Boga,
Ze Febe własną kreśliła go ręką.
Rozalinda.  Widzę, że miłość rozum ci odjęła.
Ja znam jej rękę, ręka jest skórzana,
Piaskowca farby; zdało mi się z razu,
Że wzięła jakie stare rękawiczki,
Lecz to jej była gospodarska ręka.
Lecz mniejsza o to; raz jeszcze powtarzam,
Widać tu rękę i pomysł mężczyzny.
Sylwiusz.  Wierzaj mi, panie, list pisała Febe.
Rozalinda.  To jest styl dumny, twardy i okrutny,
Czyste wyzwanie, — jakby z chrześcijaninem
Turek traktował: czuła myśl niewiasty
Takich olbrzymich nie rodzi pomysłów,
Słów etyopskich w swym czarniejszych skutku
Niż ich atrament. Chcesz, bym ci przeczytał?
Sylwiusz.  Proszę, bo nie znam listu, choć znam dobrze,
Jak jest okrutne serce w piersiach Feby.
Rozalinda.  Tyranka tak mi pisze po swojemu:
(Czyta): „Czy w pasterza Bóg się zmienił,
Tak mi serce rozpromienił?“
Powiedz, czy może szydzić tak kobieta?
Sylwiusz.  I ty szyderstwem nazywasz te słowa?
Rozalinda.  „Nieboś rzucił, aby z nami
Toczyć wojnę dziewicami?“
Słyszałżeś kiedy podobne szyderstwo?
„Dotąd spojrzeń ludzkich siła
Serca mego nie raniła“.
To się ma znaczyć, że jestem bydlęciem.
„Jeśli gniewny ócz twych promień
Taki nieci we mnie płomień,
Jak zachwyci duszę biedną

Twoje tkliwe słowo jedno!
Tam, gdzie mogła tyle groźba,
Czegóż nie otrzyma prośba?
Ten, co miłość ci tę wręczy,
Nie wie, co mą duszę dręczy;
Powiedz przez niego pasterce,
Czyli twoje młode serce
Przyjmie, co ci chętnie składa:
Siebie i to, co posiada.
Odmów — a serce w żałobie
Odpoczynek znajdzie w grobie“.

Sylwiusz.  I ty to nazywasz łajaniem?
Celia.  Biedny pasterzu!
Rozalinda.  Litujesz się nad nim? nie, on niewart litości. I ty możesz kochać podobną kobietę? Pozwalasz, aby wzięła cię za instrument, na którym fałszywe wygrywa tony? To rzecz nie do zniesienia. Więc dobrze. Wracaj do niej z Bogiem, bo widzę, że miłość zrobiła cię ułaskawionym wężem; wracaj i powiedz jej: że jeśli mnie kocha, rozkazuję jej, żeby ciebie kochała; jeśli nie chce, i ja jej nie chcę, chyba, że sam prosić za nią będziesz. Jeśli jesteś prawdziwym kochankiem, oddal się, a nie odpowiadaj, bo widzę nadchodzących nowych gości. (Wychodzi Sylwiusz, wchodzi Oliwer).

Oliwer.  Dzień dobry! mogęż spytać piękna paro,
Gdzie szukać chaty pasterskiej w tym lesie,
Którą otacza bukiet drzew oliwnych?
Celia.  Idź stąd, na zachód znajdziesz niedaleko
Wierzbowy gaik nad strugą szemrzącą,
Tam się na lewo zwróć, a chatę znajdziesz.
Ale się teraz chata sama strzeże,
I darmo będziesz w zamknięte drzwi pukał.
Oliwer.  Jeśli się język oczom na co przyda,
To was z opisu poznaję oboje;
Ten wiek, ten ubiór: „chłopiec jest urodny,
Kobiecych rysów i tylko się zdaje
Siostrą być starszą; dziewczyna mniej smukła,
I twarzy trochę smagławszej od brata“.

Czy tamta chatka nie waszą własnością?
Celia.  Bez samochwalstwa przyznać to możemy.
Oliwer.  Więc się wam obu Orlando poleca.
Temu, którego Rozalindą zowie,
Tę zakrwawioną śle chustkę. Czy tobie?
Rozalinda.  Mnie, lecz to wszystko, jak mamy tłómaczyć?
Oliwer.  Na moją hańbę, gdy wszystko opowiem,
Kto jestem, kiedy, jak i gdzie ta chustka
Krwią się zbroczyła.
Celia.  Opowiedz nam, proszę.
Oliwer.  Gdy was Orlando ostatni raz rzucił,
Obiecał wrócić przed końcem dwóch godzin.
Kiedy szedł lasem w myślach zatopiony,
Z których wysysał gorycze i słodycz,
Na stronę rzucił przypadkiem spojrzenie,
I co za straszne ujrzał widowisko!
Pod dębem mchami od wieku brodatym,
A na wierzchołkach łysym od starości,
Spał jakiś człowiek, odarty, zarosły,
A jego szyję owijał kłębami
Wąż cętkowany zielenią i złotem,
I migające, groźne żądło zbliżał
Do ust otwartych; lecz ledwie zobaczył
Postać Orlanda, kłęby swe rozwinął
I zniknął nagle w krzaków blizkiej kępie.
Lecz patrz! w tych krzaków cieniu była lwica
Z piersią od głodu do kropelki wyschłą;
Jak kot na czatach, przysiadła do ziemi,
Czekając, aż się śpiący człek rozbudzi;
Bo we lwie jest ten królewski obyczaj,
Że gardzi strawą, co się trupem zdaje.
Orlando wtedy zbliżył się do człeka,
Spojrzał i poznał w nim starszego brata.
Celia.  Nieraz nam mówił o tym starszym bracie,
Jak o bezdusznym wyrodku natury.
Oliwer.  Mówiąc tak o nim, mówił sprawiedliwie,
Bo wiem, że brat ten wyrodnym był bratem.
Rozalinda.  Ale Orlando czy zostawił brata

Na żer zgłodniałej lwicy i jej szczeniąt?
Oliwer.  W myśli tej głowę odwrócił dwa razy;
Od zemsty jednak szlachetniejsza litość,
Natury popęd silniejszy od gniewu
Ze lwicą mierzyć mu się rozkazały.
Wnet ją powalił, starcia tego łomot
Z niebezpiecznego snu i mnie rozbudził.
Celia.  Ty bratem jego?
Rozalinda.  Ciebie uratował?
Celia.  Coś tak na życie jego często godził?
Oliwer.  Mnie; lecz nie jestem już, czem byłem dawniej.
Bez wstydu dzisiaj wyznaję, czem byłem,
Taką słodyczą napawa mnie skrucha.
Rozalinda.  A krwawa chustka?
Oliwer.  O wszystkiem się dowiesz.
Gdyśmy wzajemnie, wśród łez rozczulenia,
Opowiedzieli sobie dzieje nasze,
Ledwo usłyszał powód mej ucieczki,
Wiódł mnie uprzejmie przed księcia oblicze,
Który mnie przyjął, ubrał i nakarmił,
I jego bratniej miłości polecił.
Brat mnie do swojej poprowadził groty,
Tam zdjął odzienie, bo lwica w zapasach
Z jego ramienia wydarła część ciała,
A krwi upływem osłabiony zemdlał,
I mdlejąc, szemrał imię Rozalindy.
Gdym mu opatrzył ranę, wrócił zmysły>
Po krótkiej chwili wyprawił mnie do was,
Choć obcy puszczy nie znam jej przesmyków,
By powieść moja wymówką mu była,
Dlaczego nie mógł dotrzymać wam słowa,
I żebym oddał chustkę zakrwawioną
Temu, co żartem zwie się Rozalindą.

(Rozalinda mdleje).

Celia.  Co ci jest, słodki, dobry Ganimedzie?
Oliwer.  Wraca do zmysłów.
Rozalinda.  Pragnąłbym być w domu.
Celia.  Pójdziem tam. Proszę, daj mu twoje ramię.

Oliwer.  Bądź dobrej myśli! Ażebyś był mężem,
Brak ci męskiego serca, mój młodziku.

Rozalinda.  To prawda, wyznaję. Kto mnie widział, przyznać musi, że wybornie odegrałem moją rolę. Proszę cię, powiedz bratu, jak doskonale ją odegrałem. Ha! ha! ha!
Oliwer.  To nie była sztuka. Bladość twojej twarzy zbyt jasno pokazuje, że to było prawdziwe uczucie.
Rozalinda.  Wierzaj mi, czysta komedya.
Oliwer.  Niechże i tak będzie. Bądź dobrej otuchy, a staraj się równie dobrze odegrać rolę mężczyzny.
Rozalinda.  Staram się, o ile mogę, ale widzę, że z prawa mi się należało być kobietą.
Celia.  Idźmy! Coraz bardziej bledniejesz. Śpieszmy się do domu! odprowadź nas, dobry panie.
Oliwer.  Bardzo chętnie; bo muszę zanieść odpowiedź mojemu bratu, jak przyjmujesz jego tłómaczenie, Rozalindo.
Rozalinda.  Pomyślę nad nią, a tymczasem nie zapomnij powiedzieć mu, jak dobrze odegrałem moją rolę. Idźmy!

(Wychodzą).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.