Jak wam się podoba (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Jak wam się podoba
Rozdział Akt trzeci
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. As You Like It
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.
SCENA I.
Pokój w pałacu.
(Książę Fryderyk. Oliwer, Panowie i Służba).

Ks. Fryd.  Odtąd na oczy ci się nie pokazał?
To być nie może. Gdyby mej natury
Dobroć nie była najlepszą połową,
Skoro cię trzymam, nie szukałbym dalej
Zemsty mej celu. Lecz słuchaj mnie dobrze:
Znajdź twego brata, gdziekolwiek się kryje;
Szukaj go z świecą, rok ci na to daję,
Przyprowadź mi go żywym lub umarłym,
Albo uciekaj z granic mego państwa;
Ja sekwestruję twój dom, twoje ziemie,
Dopóki brat twój, ust własnych zeznaniem,

Mym podejrzeniom nie położy końca.
Oliwer.  O, książę, gdybyś w sercu mojem czytał!
Ja nigdy brata mego nie kochałem.
Ks. Fryd.  Łotrze obrzydły! Wypchnijcie go za drzwi!
A z mych urzędów, komu to należy,
Niech wszystkie dobra jego oszacuje,
I niech bez zwłoki z domu go wyrzuci.


SCENA II.
Las Ardeński.
(Orlando, z papierem w ręku).

Orlando.  Tu zawieszę me pieśni, jak uczuć mych znaki:
A ty, czysta Dyano, śród niebios otchłani,
Czytaj pogodnem okiem, blade mierząc szlaki,
Imię twojej kapłanki, życia mego pani.
O Rozalindo! drzewa te będą księgami,
Wyryję myśli moje na twardej ich korze,
Aby się wszędzie karmił twoich cnót świadkami
Wędrowiec, zabłąkany w tym samotnym borze.
Niechaj więc drzewo każde imię tej zachowa,
Która czystszą, piękniejszą nad wszystkie jest słowa.

(Wychodzi. — Wchodzą: Koryn i Probierczyk).

Koryn.  Jakże ci się podoba to pasterskie życie, panie Probierczyku?
Probiercz.  Muszę wyznać, pasterzu, iż ze względu na samo siebie niezłe jest to życie, ale ze względu, że to jest pasterskie życie, życie to nic niewarte. Ze względu, że jest samotne, bardzo mi się podoba; ale ze względu, że jest odosobnione, obrzydzenie mi sprawia. Ze względu, że jest na wolnem powietrzu, lubię je; ale ze względu, że nie na dworze, nudzi mnie. Że to jest życie skromne, bardzo mi jest po myśli; ale że jest ubogie, wcale mi nie do smaku. Czy masz w sobie co filozofii, pasterzu?
Koryn.  Nie więcej, jak że wiem, iż im kto słabszy, tem z nim gorzej; że kto nie ma pieniędzy, dostatków, uciechy, nie ma trzech dobrych przyjaciół; że własnością deszczu jest moczyć, a ognia palić; że na dobrem pastwisku tyją owce; że wielką przyczyną nocy jest zachód słońca; że komu nie dała rozumu natura lub sztuka, żalić się może na brak dobrego wychowania, lub też z tępego pochodzi rodu.
Probiercz.  To jest naturalna filozofia. Czy byłeś kiedy na dworze, pasterzu?
Koryn.  Nie, nigdy.
Probiercz.  Będziesz więc w piekle się smażył.
Koryn.  Uchowaj Boże! Mam nadzieję —
Probiercz.  Będziesz się smażył, jak źle upieczone jaje — po jednej stronie.
Koryn.  Dlatego, że nie byłem na dworze? Jak tego dowiedziesz?
Probiercz.  Bardzo łatwo. Jeśli nigdy nie byłeś na dworze, nie widziałeś nigdy dobrych obyczajów; jeśli nigdy nie widziałeś dobrych obyczajów, musisz mieć złe obyczaje, a złe obyczaje są grzechem, a grzech prowadzi do piekła. Jak widzisz, krucho z tobą, pasterzu.
Koryn.  Bynajmniej, Probierczyku; bo co na dworze jest dobrym obyczajem, byłoby na wsi tylko śmiesznym obyczajem, jak wiejskie maniery byłyby śmieszne na dworze. Mówiłeś mi, że na dworze nie kłaniacie się, ale całujecie rękę na znak pozdrowienia; byłoby to brudne pozdrowienie, gdyby dworzanie byli pasterzami.
Probiercz.  Dowiedź mi tego jasno a krótko; słucham.
Koryn.  Nic łatwiejszego. Ciągle macamy owce, a owcze skóry, jak ci wiadomo, są pełne tłuszczu.
Probiercz.  A czy się nie pocą dworzanie? a barania tłustość czy nie tak zdrowa jak pot ludzki? Lichy dowód, lichy dowód! Szukaj lepszego. Czekam.
Koryn.  Prócz tego nasze ręce są twarde.
Probiercz.  Tem łatwiej je poczują wasze usta. I to lichy dowód; szukaj lepszego; dalej!
Koryn.  Ręce nasze smarowane są często dziegciem lekarstw na owcze choroby; chceszli, żebyśmy dziegieć całowali? Ręce dworzan pachną piżmem.
Probiercz.  O, pusta głowo! ty zgniłe mięso przy dobrej pieczeni! Słuchaj mędrszych i ucz się rozumu: piżmo gorszego jest od dziegciu pochodzenia; to nieczysty upływ kota. Raz jeszcze powtarzam, szukaj lepszego dowodu.
Koryn.  Za dworski dla mnie twój dowcip; poddaję się.
Probiercz.  Poddajesz się dyabłu w szpony? Boże ci dopomóż, pusta pałko! Boże, zdejm ci bielmo! boś głupiutki.
Koryn.  Mospanie, jestem uczciwy parobek i co jem i co noszę, zarobiłem; nie mam do nikogo nienawiści; nie zazdroszczę niczyjemu szczęściu; raduję się z cudzej pomyślności, a cierpliwie znoszę własną biedę; najdumniejszy jestem, gdy widzę, że moje owce szczypią trawę, a moje jagnięta ssają maciory.
Probiercz.  Nowy tylko grzech twojej głupoty; parzyć owce z trykami i żyć wszeteczeństwem bydląt! Być rajfurem barana, zaprzedawać w najniedobrańsze małżeństwo dwunastomiesięczną owieczkę krzyworogiemu, staremu rogalowi trykowi! Jeśli nie pójdziesz do piekła to chyba, że dyabeł nie chce u siebie pastuchów. Nie widzę innego dla ciebie ratunku.
Koryn.  Otóż nadchodzi Ganimedes, młody brat mojej nowej pani.

Rozalinda  (wchodzi czytając).
Od Paryża do Berlina
Pierwszą perłą Rozalina.
Każdym wiatrem tknięta trzcina
Szumi: piękna Rozalina.
Wszelka piękność czoło zgina,
Gdzie zabłyśnie Rozalina.
Świat o wszystkiem zapomina,
W myślach jedna Rozalina.

Probiercz.  Podejmuję się przez ośm lat tak rymować, z wyjątkiem godzin obiadu, wieczerzy i snu; wiersze idą gęsiego jak na targ przekupki.
Rozalinda.  Milcz, błaźnie!

Probiercz.  Słuchaj tylko próbki:
Gdy samicy chce ptaszyna,
Niech szuka gdzie Rozalina,

Zakochana co kocina
Miauczy? — gdzie jest Rozalina?
Bez podszewki zła płaszczyna,
Chce podszewki Rozalina.
Wiąże w snop, kto zboże ścina,
Z snopem na wóz Rozalina;
Słodki orzech, zła łupina,
Taki orzech Rozalina.
Najwonniejsza róż krzewina
Ma kolce jak Rozalina.

Fałszywy to galop poetyczny. Skąd ci myśl przyszła takiego rodzaju wierszami się zarazić?
Rozalinda.  Uspokój się, tępy błazenku, wiersze te znalazłam na drzewie.
Probiercz.  To wyznać trzeba, że kwaśne jabłka drzewo to wydaje.
Rozalinda.  W jego więc płonkę zaszczepię ciebie, a potem niespliki, a wyda najwcześniejszy ze wszystkich drzew owoc, bo zgnije, nim napół dojrzeje, co stanowi główną zaletę niesplika.
Probiercz.  Powiedziałaś; ale czy do sensu lub nie do sensu, niech los rozsądzi. (Wchodzi Celia czytając).
Rozalinda.  Cicho! zbliża się siostra moja zaczytana; odejdźmy na stronę.

Celia  (czyta). Puszcza ta puszczą dłużej nie będzie,
Choć niema chatek ni ludzi;
Krocie języków nawieszam wszędzie,
A każdy piosnkę rozbudzi.
Ten będzie śpiewał, jak szybko bieży
Pielgrzymka ludzkiego życia,
Skoro piędź jedna drogę rozmierzy
Do mogiły od powicia.
Jak łatwo pęka, niech tamten śpiewa,
Przyjacieli węzeł bratni,
Lecz najpiękniejsze gałęzie drzewa,
Wiersz zwrotki każdej odstni
Niech Rozalindy głosi przymioty;
Niech wszystkie czytają oczy,

Że nieba piękność i nieba cnoty
Wzór jeden mały jednoczy.
Wielka natura, jak niebo chciało,
W alembiku swoich cudów,
Dystylowała na jedno ciało
Piękności słynne u ludów.
Greckiej Heleny jasne oblicze,
Oczu Kleopatry żywość,
I Atalanty wdzięki dziewicze,
Smutnej Lukrecyi wstydliwość.
Takie ze szczodrej natury ręki
Rozalinda wzięła dary;
Od jednych oczy, od drugich wdzięki,
Od wszystkich urok bez miary.
Takim urody Bóg ubrał ją wieńcem,
Mnie zrobił wiecznym urody tej jeńcem.

Rozalinda.  O miłosierny Jowiszu! Jak nudną homilią miłości nudziłaś twoich parafianów, a nie zawołałaś ani razu: dobrzy ludzie, proszę o chwilę cierpliwości.
Celia.  A to co znowu? na zasadzce przyjaciele? Oddal się pasterzu, a i ty z nim, błazenku.
Probiercz.  Dalej, pasterzu, rejterujmy z honorem, a jeśli nie z bronią i bagażami, to przynajmniej z torbą i rupieciami. (Wychodzą).
Celia.  Czy słyszałaś te wiersze?
Rozalinda.  Słyszałam wszystkie, a nawet trochę więcej, bo niektóre miały więcej stóp, niż znieść mogły wiersze.
Celia.  Mniejsza o to; jeśli stóp nie mogły znieść wiersze, to może stopy poniosą wiersze.
Rozalinda.  Kiedy stopy także były koślawe, a że nie mogły same ostać się bez wiersza, stanęły koślawo do wiersza.
Celia.  Ale czy słyszałaś bez zadziwienia, że imię twoje wisi na gałęziach, stoi ryte na korze?
Rozalinda.  Z dziewięciu dni dziwu minęło już siedm przed twojem przybyciem, bo patrz, co znalazłam na palmowem drzewie. Nie orymowano mnie tak od czasów Pitagoresa, kiedy byłam irlandzkim szczurem — co sobie ledwo przypominam.
Celia.  Czy domyślasz się, kto je pisał?
Rozalinda.  Czy jaki mężczyzna?
Celia.  Z łańcuszkiem na szyi, który kiedyś nosiłaś. Bledniejesz?
Rozalinda.  Kto? powiedz, proszę.
Celia.  O, Panie! Panie! kochankom spotkać się niełatwo; lecz i góry spotkać się mogą, jeśli je trzęsienie ziemi poruszy.
Rozalinda.  Lecz przecie, kto je pisał?
Celia.  Czy podobna?
Rozalinda.  Błagam cię najpokorniej, najnatrętniej, powiedz, kto je pisał?
Celia.  O, cuda! cuda! najcudowniejsze cuda! i raz jeszcze cuda, cudowniejsze nad wszystkie cuda!
Rozalinda.  Przez Boga! czyż myślisz, iż dlatego, że noszę męski ubiór i cierpliwość moja także nosi kamizelkę i spodnie? Jeszcze odrobina zwłoki, a zginę na oceanie przypuszczeń. Błagam cię, powiedz, kto je pisał, a prędko. Chciałabym, żebyś się jąkała, aby z ust twoich wylało się tajemnicze imię poety, jak wino z butelki o wązkiej szyi: albo za wiele na raz, albo nic. Odkorkuj usta, żebym mogła pić twoje nowiny.
Celia.  Tylko pij ostrożnie, bo możesz połknąć człowieka.
Rozalinda.  Czy boże z niego stworzenie? Co za gatunek człowieka? Czy głowa jego warta kapelusza, a brody podbródek?
Celia.  Jak na teraz, niewielką ma brodę.
Rozalinda.  Bóg mu da większą, jeśli będzie wdzięczny. Ale gotowa jestem czekać, aż broda mu urośnie, byłeś mi dała poznać bez zwłoki jego podbródek.
Celia.  To Orlando, który jednym zamachem podbił zapaśnika i twoje serce.
Rozalinda.  Precz z żartami! mów poważnie, jak uczciwej dziewce przystoi.
Celia.  Na uczciwość, kuzynko, to on.
Rozalinda.  Orlando?
Celia.  Orlando.
Rozalinda.  Ach, Boże, mój Boże! co ja pocznę z moją kamizelką i spodniami? Co robił, gdyś go spostrzegła? Co powiedział? jak wyglądał? jak był ubrany? co tu robi? czy pytał się o mnie? gdzie mieszka? jak rozstał się z tobą? kiedy zobaczysz go znowu? Odpowiedz mi jednem słowem.
Celia.  To pożycz mi wprzódy ust Gargantuy, bo słowo takie za długie na usta dzisiejszej miary. Na tyle pytań tak lub nie odpowiedzieć, to trudniejsza sprawa, niż wyrecytować katechizm.
Rozalinda.  Ale czy wie, że jestem za mężczyznę przebrana? Czy wygląda tak świeżo, jak w dniu zapasów?
Celia.  Łatwiej atomy policzyć, niż odpowiedzieć na pytanie zakochanej. Lecz pokosztuj trochę, jak go znalazłam i smakuj powoli każde słowo. Znalazłam go pod drzewem, jak opadłą żołądź.
Rozalinda.  Sprawiedliwie drzewo to można nazwać drzewem Jowisza, kiedy z niego takie spadają owoce.
Celia.  Ale słuchaj dalej powieści, dobra pani.
Rozalinda.  Więc słucham.
Celia.  Leżał tedy rozciągnięty, jak rycerz raniony.
Rozalinda.  Widok, jakkolwiek smutny, przystoi dobrze miejscu.
Celia.  Okiełznaj, proszę, język, bo bryka nie w porę. Miał na sobie ubiór strzelca.
Rozalinda.  O, ubiór złowróżbny! przychodzi przeszyć mi serce.
Celia.  Chciałam wyśpiewać moją piosenkę bez przedgrywki, ale mi ciągle mącisz melodyę.
Rozalinda.  Czy zapomniałaś, że jestem kobietą? co myślę, muszę wypowiedzieć. Ale moja droga, mów dalej.

(Wchodzą: Orlando i Jakób).

Celia.  Mącisz mi szyki. Lecz cicho, czy to nie on?
Rozalinda.  To on. Odejdźmy na stronę i słuchajmy.

(Celia i Rozalinda odchodzą na stronę).

Jakób.  Dziękuję ci za twoje towarzystwo, choć na uczciwość, równie chętnie byłbym sam został.
Orlando.  I ja to samo; przez grzeczność jednak dziękuję ci za twoje towarzystwo.
Jakób.  Bóg z tobą! a im rzadziej spotkamy się, tem lepiej.
Orlando.  Bądźmy sobie, ile można, obcymi.
Jakób.  Proszę cię tylko, na przyszłość nie psuj drzew, ryjąc miłosne wiersze na ich korze.
Orlando.  A ja cię proszę, nie psuj na przyszłość wierszy lichem czytaniem.
Jakób.  Imię twojej kochanki Rozalinda?
Orlando.  Zgadłeś.
Jakób.  Nie podoba mi się jej imię.
Orlando.  Przy chrzcie jej nikt nie myślał, żeby ci się podobać.
Jakób.  Jakiego jest wzrostu?
Orlando.  Właśnie na wysokość mojego serca.
Jakób.  Nie zbywa ci na pięknych odpowiedziach. Czy nie miałeś przypadkiem zażyłości z żonami jubilerów i czy twojej mądrości na ich pierścionkach nie wyczytałeś?
Orlando.  Bynajmniej, znalazłem je na tych samych tapetach, na których ty nauczyłeś się twoich pytań.
Jakób.  Żywy masz dowcip, jakby z pięt Atalanty ulepiony. Siadaj przy mnie, a wspólnie szydzić będziemy z naszych kochanek, ze świata i z naszej biedy.
Orlando.  Nie chcę szydzić z żadnego żyjącego stworzenia, siebie wyjąwszy, bo najlepiej znam swe liczne, własne wady.
Jakób.  Twoja największa wada jest, że jesteś zakochany.
Orlando.  A tej wady nie wymienię na twoją najlepszą cnotę. Nudzisz mnie.
Jakób.  Na uczciwość, szukałem błazna, gdym cię spotkał.
Orlando.  Błazen ten utonął w strumieniu; spojrzyj na dno, a zobaczysz go.
Jakób.  Zobaczę własną postać.
Orlando.  Która dla mnie warta jest błazna albo zera.
Jakób.  Nie chcę bawić z tobą dłużej. Bądź zdrów, piękny panie Amorku!
Orlando.  Cieszę się z twego odejścia. Bądź zdrów, dobry panie Melancholio!

(Wychodzi Jakób. — Rozalinda i Celia zbliżają się).

Rozalinda.  Przemówię do niego, jak paź bezczelny, a korzystając z ubioru, spróbuję z nim roli fanfarona. Hej, gajowy, czy słyszysz?
Orlando.  Bardzo dobrze. Czego żądasz?
Rozalinda.  Powiedz, proszę, która godzina?
Orlando.  Pytaj raczej, jaka dnia pora, bo w lesie niema zegarów.
Rozalinda.  Więc w lesie niema także wiernych kochanków; bo westchnienie co minuta, a jęk co godzina znaczyłyby tak dobrze jak zegar leniwą nogę czasu.
Orlando.  A czemu nie szybką nogę czasu? czy wyraz nie byłby równie właściwy?
Rozalinda.  Bynajmniej. Czas krok zmienia ze zmianą osób. Powiem ci, z kim czas idzie stępa: z kim czas idzie kłusem; z kim czas idzie galopem, a z kim nie rusza się wcale.
Orlando.  Jestem ciekawy. Z kim więc czas kłusuje?
Rozalinda.  Kłusuje ciężko z młodą dziewczyną między dniem kontraktu a ślubu; choćby przedział nie wynosił i tygodnia, kłus czasu tak jest ciężki, że zdaje się siedmioletnią podróżą.
Orlando.  A z kim idzie stępa?
Rozalinda.  Z księdzem bez łaciny i z bogaczem bez podagry. Pierwszego sen łagodny, bo nie może ślęczeć nad foliałami, drugi żyje wesoło, bo nie czuje boleści; pierwszy nie dźwiga ciężaru chudej, nieużytecznej nauki, drugi nie zna ciężaru męczącego i nieznośnego ubóstwa; dla nich czas idzie stępa.
Orlando.  A z kim galopuje?
Rozalinda.  Ze złodziejem na szubienicę; bo choć ledwo rusza nogami, zawsze mu się zdaje, że za prędko doszedł do celu.
Orlando.  A z kim nie rusza się wcale?
Rozalinda.  Z adwokatami podczas feryi; bo śpiąc od kadencyi do kadencyi, nie widzą, jak czas przechodzi.
Orlando.  Gdzie mieszkasz, piękny młodzieńcze?
Rozalinda.  Z tą pasterką, moją siostrą, tu na krawędzi lasu, jak fręzla u spódnicy.
Orlando.  Czy stąd jesteś rodem?
Rozalinda.  Jak królik, który żyje, gdzie się ulągł.
Orlando.  Twoja jednak wymowa zbyt jest poprawna, żebyś jej mógł nabyć w tak odludnem mieszkaniu.
Rozalinda.  Już mi to nieraz mówiono. Ale miałem starego stryja, księdza, który mnie wymawiać nauczył. Za młodu był to człowiek światowy; na rzeczach serca znał się zbyt tylko dobrze, bo kiedyś szalenie był zakochany. Słyszałem go nieraz, jak piorunował przeciw miłości; dziękuję Bogu, że nie jestem kobietą i nie mogę dopuścić się kroci szalonych grzechów, o które całą ich płeć obwiniał.
Orlando.  Czy nie przypominasz sobie choć główniejszych wad, o które oskarżał kobiety.
Rozalinda.  Nie było główniejszych; wszystkie były podobne, jak trojak do trojaka. Każda zdawała się największą, aż przyszła druga i pokazała się jej równą.
Orlando.  Wylicz mi kilka, jeśli łaska.
Rozalinda.  Nie, chowam moje lekarstwo tylko dla chorych. Wałęsa się tu po lesie człowiek, który zabija nasze młode drzewa, pisząc na ich korze imię Rozalindy; rozwiesza ody po głogach, a po cierniach elegie, wszystko na ubóstwienie Rozalindy. Jeśli mi się uda spotkać tego dziwaka, dam mu dobrą radę; zdaje mi się, że ma codzienną febrę miłości.
Orlando.  Chory ten stoi przed tobą; daj mu twoje lekarstwo.
Rozalinda.  Nie widzę na tobie żadnego ze znaków mojego stryja; nauczył mnie, jak poznać zakochanego; wiem, że nie jesteś więźniem w klatce z tego sitowia.
Orlando.  Jakież to są znaki zakochanego?
Rozalinda.  Twarz wychudła, której nie masz; zapadłe i podbite oczy, których nie masz; myśl niedopytana, której nie masz; zaniedbana broda, której nie masz; ale uwalniam cię od tego warunku, bo włosy na twojej brodzie są jak młodszego brata dochody. Prócz tego, twoje pończochy nie powinnyby mieć podwiązek, twój kapelusz wstążki, guzików twoje rękawy, rzemyków twoje trzewiki; cała twoja osoba powinnaby nosić ślady boleści na wszystko obojętnej. U ciebie wszystko inaczej; twój ubiór, jakby dopiero z igły, świadczy, że więcej kochasz siebie, niż kogo innego.
Orlando.  Chciałbym jednak przekonać cię, dobry młodzieńcze, że kocham serdecznie.
Rozalinda.  Przekonać mnie? Równieby ci łatwo było przekonać o tem tę, którą kochasz; co, zaręczam, prędzej ci się uda, niż otrzymać wyznanie, że ci się udało, bo to jest punkt delikatny, w którym zawsze kobiety sumieniowi swojemu kłamstwo zadają. Ale szczerze wyznaj, czy to ty rozwieszasz po drzewach wiersze, w których tak sławisz Rozalindę?
Orlando.  Przysięgam ci, młodzieńcze, na białą rękę Rozalindy, że ja jestem tym poetą, tym nieszczęśliwym poetą.
Rozalinda.  I tak jesteś zakochany, jak powiadają twoje rymy?
Orlando.  Niema ani rymu, ani sensu, coby miłość moją wyrazić potrafiły.
Rozalinda.  Miłość jest prostem szaleństwem, i tak dobrze jak szaleństwo zasługuje na ciemną izdebkę i batogi. Jeśli ludzie tak jej nie karcą i nie leczą, to stąd pochodzi, że rodzaj ten waryacyi tak jest powszechny, iż i sami dozorcy są nią dotknięci. Co do mnie, podejmuję się wyleczyć ją za pomocą dobrej rady.
Orlando.  Czy wyleczyłeś kiedy kogo tem lekarstwem?
Rozalinda.  Wyleczyłem jednego, a to w następujący sposób. Musiał sobie wyobrazić, że jestem jego ulubioną, jego kochanką. Przepisałem mu codziennie smalić do mnie cholewki, gdy ja z mej strony, jak zmienna lunatyczka, byłem raz smutny, drugi raz wesoły; to namiętny, to zakochany; dopiero dumny, to znowu kapryśny, swawolny, pusty i niestały; to pełny łez, to śmiechu; każdej namiętności trochę, a żadnej naprawdę, jak zwykle u kobiet i dzieci; to go kochałem, to się nim brzydziłem; dopiero go głaskałem, złorzeczyłem mu za chwilę; tom płakał za nim, to plułem na niego; aż nakoniec, kochanek mój z szaleństwa miłości wpadł w prawdziwe szaleństwo, usunął się z prądu świata, a zamknął się w mniszej celi. I tak go wyleczyłem. Tego samego użyję sposobu, aby twoje serce oczyścić jak wątrobę barana, żeby w niem nie zostało i plamki miłości.
Orlando.  Nie myślę, żeby uleczyć mnie to mogło.
Rozalinda.  Uleczy cię niezawodnie i nazywaj mnie tylko Rozalindą, przychodź co dzień do mojej chatki i praw mi oświadczenia miłosne.
Orlando.  Jeśli tylko o to chodzi, na moją miłość, przystaję. Gdzie twoja chatka?
Rozalinda.  Chodź ze mną, a pokażę ci: po drodze powiesz mi, w której stronie lasu twoje mieszkanie. Czy chcesz pójść ze mną?
Orlando.  Z całego serca, dobry młodzieńcze.
Rozalinda.  Przedewszystkiem nazywaj mnię Rozalindą. Dalej, siostro, w drogę z nami. (Wychodzą).

SCENA III.
Las Ardeński.
(Probierczyk, Odrej i Jakób w odległości, przysłuchuje się).

Probiercz.  Tylko prędzej, Oderko! zgonię twoje kozy, Oderko; czy zawsze jestem twoim mężulkiem, Oderko? Czy podobają ci się zawsze moje proste rysy?
Odrej.  Twoje rysy? Chryste Panie! jakie rysy?
Probiercz.  Jestem tu z tobą i między twojemi kózkami, jak niegdyś najfantastyczniejszy poeta Owidyusz między kozakami.
Jakób  (na str.). Nauka w takiej czuprynie, to gorzej, niż Jowisz pod słomianą strzechą.
Probiercz.  Kiedy słuchacz naszych wierszy nie rozumie, a rozum, to bystre dziecko, naszego nie podtrzymuje dowcipu, to nas bardziej z nóg zbija, niż wielki rachunek na małym świstku. Pragnąłbym, wyznaję, aby cię bogowie stworzyli byli poetyczną.
Odrej.  Poetyczną? Co się to znaczy? czy to co uczciwego w uczynku i słowie? czy to co prawdziwego?
Probiercz.  Prawdziwego? ani okruszyny; bo najprawdziwsza poezya, to największe kłamstwo; a że kochankowie oddają się poezyi, można więc powiedzieć, że kłamią ci, co jak kochankowie, przysięgają w poezyi.
Odrej.  I tybyś pragnął, żeby mnie bogowie stworzyli byli poetyczną?
Probiercz.  Bezwątpienia. Przysięgasz mi, że jesteś uczciwą; gdybyś była poetą, mógłbym się jeszcze przynajmniej spodziewać, że to poetyczne kłamstwo.
Odrej.  Tobyś nie chciał, żebym była uczciwą?
Probiercz.  Tylko na przypadek, gdybyś była brzydką; bo uczciwość, dodana piękności, to miód ocukrzony.
Jakób  (na str.). Nie taki to błazen, jak się zdaje.
Odrej.  Skoro więc nie jestem piękną, proszę bogów, żeby mnie zrobili uczciwą.
Probiercz.  Uczciwość jednak w brzydkiej flądrze, to jak dobra potrawa w nieczystem naczyniu.
Odrej.  Nie jestem flądrą, choć, dzięki Bogu, jestem brzydką.
Probiercz.  A więc dzięki Bogu za twoją brzydotę: fląderstwo może przyjść później. Bądźcobądź, biorę cię za żonę, i w tym celu byłem u proboszcza najbliższej wsi, księdza Oliwera Psujteksta; obiecał mi przyjść tu do lasu, aby nas sparzyć.
Jakób  (na str.). Chciałbym być świadkiem tego spotkania.
Odrej.  Szczęść nam, Boże!
Probiercz.  Amen. Człowiek słabego serca mógłby zachwiać się w tem przedsięwzięciu, bo tu za kościół mamy las, a za zgromadzenie wiernych tylko rogate bydlęta. Lecz cóż stąd? Tylko śmiało naprzód! Rogi choć niemiłe, są potrzebne. Powiedziano jest: niejeden człowiek nie wie, gdzie koniec jego szczęścia; wielka prawda; niejeden człowiek ma dobre rogi, a nie wie, gdzie ich koniec. Zresztą to posag jego żony, a nie jego własny dorobek. Rogi! Czy rogi dane tylko biednemu człowiekowi? Bynajmniej. Najszlachetniejszy jeleń tak dobrze je nosi jak najchudsze koźlę. Czy dla tego bezżenny ma być szczęśliwy? Nie wcale; bo jak wieżami otoczone miasto od wsi lepsze, tak czoło żonatego poważniejsze od nagiej czupryny kawalera; a o ile broń jakabądźkolwiek lepsza od gołej ręki, o tyle róg droższy od braku rogów. (Wchodzi Oliwer Psujtekst). Otóż i ksiądz Oliwer. Księże proboszczu, witamy! Czy chcecie skończyć nasz interes, tu, pod drzewem, czy też mamy pójść z wami do waszej kaplicy?
Oliwer.  Czy masz tu kogo, któryby ci oddał pannę młodą?
Probiercz.  Nie chcę jej od nikogo w prezencie.
Oliwer.  Trzeba jednak koniecznie, żeby ci ją kto oddał, lub małżeństwo jest nieważne.
Jakób  (pokazuje się). Dalej! dalej! Jeśli tylko o to chodzi, ja mu ją oddam.
Probiercz.  Dobry wieczór, dobry panie „Jak się nazywasz“. Jakże zdrowie? Przyszedłeś w samą porę. Bóg ci zapłać za te ostatnie odwiedziny. Rad cię widzę. Zawsze to cacko w ręku? Proszę cię, nakryj głowę.
Jakób.  Czy chcesz gwałtem się ożenić, pstrokaczu?
Probiercz.  Jak wół ma swoje jarzmo, koń swoje wędzidło, a sokół swoje dzwonki, tak człowiek ma swoją żądzę; a jak się dziobią gołąbki, takby się chciało dziobać i małżonkom.
Jakób.  I ty, przy twojem wychowaniu, chcesz żenić się pod krzakiem, jak jaki żebrak? Idź do kościoła, weź dobrego księdza, któryby wam wytłómaczył, co to jest małżeństwo, bo ten tu jegomość połączy was jak stolarz futrowanie; jedno z was będzie spaczoną deską i jak mokre drzewo co dzień będzie krzywsze.
Probiercz.  (na str.). Wszystko mi się zdaje, że najlepiej będzie dla mnie, jeśli ten, a nie inny ksiądz nas ożeni, bo zapewne da nam ślub nieważny, co później będzie doskonałą dla mnie wymówką, gdy porzucę żonę.
Jakób.  Chodź ze mną i słuchaj mojej rady.
Probiercz.  Idźmy, droga Oderko! trzeba będzie wziąć ślub, albo żyć grzesznie. Do zobaczenia, dobry księże Oliwerze!

Ach! mój słodki Oliwerze!
Ach! mój dobry Oliwerze!
Idź, gdzie oko cię poniesie!
Bo nie jestem już w potrzebie

Błogosławieństw brać od ciebie
W twej kaplicy lab w tym lesie. (Wychodzą).

Oliwer.  Mniejsza o to. Nigdy podobny tobie błazen nie odbierze mi konceptami mojego powołania. (Wychodzą).

SCENA IV.
Las przed chatką.
(Rozalinda i Celia).

Rozalinda.  Ach, daj mi pokój! pozwól mi płakać!
Celia.  Płacz, i owszem; proszę cię tylko, nie zapominaj, że łzy nie przystoją mężczyźnie.
Rozalinda.  Alboż nie mam przyczyny płakać?
Celia.  Trudno żądać lepszej; płacz więc.
Rozalinda.  Nawet włosy jego mają kolor zdrady.
Celia.  Trochę ciemniejsze od judaszowych; a jego pocałunki? to własne dzieci Judasza.
Rozalinda.  A jednak włosy jego pięknego są koloru.
Celia.  Cudownie pięknego! nic nad kolor brunatny.
Rozalinda.  A jego pocałunki tak pełne świętości, jak dotknięcie błogosławionego chleba.
Celia.  Kupił u Dyany parę ust na urząd fabrykowanych: mniszka z klasztoru Zimy nie całuje święciej; czuć w nich sam lód czystości.
Rozalinda.  Przysiągł, że przyjdzie dziś rano. Czemu nie przyszedł?
Celia.  To prawda; niema w nim okruszyny szczerości.
Rozalinda.  Tak sądzisz?
Celia.  Ani wątpliwości. Nie powiadam, że jest rzezimieszkiem lub złodziejem, ale co do szczerości w kochaniu, zdaje mi się, że jest pusty jak wychylona szklanka, lub orzech robaczywy.
Rozalinda.  On nieszczery w miłości?
Celia.  Jest szczery, jeśli ją czuje, ale zdaje mi się, że jej nie czuje.
Rozalinda.  Czy słyszałaś, jak przysięgał, że ją czuł głęboko?
Celia.  Czuł — nie jest czuje. Zresztą przysięga kochanka nie więcej warta, niż słowo szynkarza; oba stwierdzają fałszywe rachunki. On mieszka w tym lesie i należy do dworu księcia, twojego ojca.
Rozalinda.  Spotkałam księcia wczoraj i miałam z nim długą rozmowę. Pytał mi się o moje pochodzenie; tak dobre, jak twoje, odrzekłam; uśmiechnął się na to i pożegnał mnie. Ale co pleciemy o ojcach, kiedy tu mieszka taki człowiek, jak Orlando.
Celia.  O, nie lada to człowiek! Pisze nie lada wiersze, prawi nie lada rzeczy, składa nie lada przysięgi i z nie lada łatwością je łamie o samo serce kochanki, jak niedoświadczony rycerz na turniejach, który z jednej tylko strony spina konia ostrogą i łamie lancę opacznie, jak gęś wysokiego rodu. Ale każdy rumak jest nielada, na którym młodość jedzie, a którym szaleństwo kieruje. Lecz ktoś nadchodzi. (Wchodzi Koryn).

Koryn.  Pani, paniczu, pytaliście nieraz,
Kto był ten pasterz miłością raniony,
Który na trawie, przy mym leżąc boku,
Swej pogardliwej, a dumnej pasterki
Nucił pochwały.
Celia.  I cóż mu się stało?
Koryn.  Jeśli być chcecie świadkami komedyi,
Granej naprawdę przez wybladłą miłość,
I przez pogardę czerwoną od dumy,
Spieszcie się tylko, ja was poprowadzę.
Rozalinda.  O, idźmy! idźmy! Pokarmem są bowiem
Zakochanemu zakochanych bole;
Idźmy! a ja ci po drodze opowiem,
Jak ważną w sztuce tej odegram rolę. (Wychodzą).


SCENA V.
Inna część lasu.
(Sylwiusz i Febe).

Sylwiusz.  Nie gardź mną, Febe! nie gardź, słodka Febe!
Że mnie nie kochasz, powiedz gorzkie słowo,
Lecz bez goryczy. Kat, którego serce
Stwardniało częstem śmierci widowiskiem,

Nim szyję więźnia toporem uderzy,
O przebaczenie prosi; a ty, Febe,
Chcesz być od kata surowszą i krwawszą?

(Rozalinda, Celia i Koryn pokazują się w odległości).

Febe.  Twoim być katem żadnej nie mam chęci;
Unikam ciebie, żeby cię nie dręczyć.
Mówisz, że oczy moje śmierć miotają;
Jaka w tem prawda, jakie podobieństwo,
Ażeby oko, rzecz słaba i wątła,
Co trwożne bramy przed pyłkiem zamyka,
Mogło być zbójcą, tyranem, rzeźnikiem!
Patrz, z całej duszy marszczę się na ciebie,
Niech więc me oczy położą cię trupem;
Obal się przecie i udaj zemdlenie;
Jeśli nie możesz, miejże trochę wstydu,
Nie kłam, że oczy moje są zbójcami.
Pokaż mi rany, przez wzrok mój zadane.
Draśnij się szpilką, a zostanie blizna,
Choćby na chwilę dłoń oprzej na trzcinie,
A trzcina wycisk na ręce zostawi;
Gdy wzrok mój, choć go rzuciłam na ciebie,
Żadnej ci krzywdy nie robi, bo w oczach
Niema potęgi zdolnej ranę zadać.
Sylwiusz.  O, droga Febe! jeśli ujrzysz kiedy
(A może bliżej to kiedy, niż sądzisz)
Na świeżych licach miłości potęgę,
O, wtedy poznasz niewidome rany,
Które zadaje stal miłości ostra.
Febe.  Aż do tej chwili nie zbliżaj się do mnie;
Gdy przyjdzie, śmiej się ze mnie bez litości,
Ja, do tej chwili, śmiać się z ciebie będę.
Rozalinda  (zbliżając się). Dlaczego, proszę? Kto matką jest twoją,
Że tak się możesz urągać biednemu?
Gdybyś i wdzięków nawet miała trochę,
(Lecz daję słowo, cała piękność twoja
Śmiało po ciemku iść może do łóżka)
Maszli być razem dumną i okrutną?
Cóż się to znaczy? Czemu patrzysz na mnie?

Tylko tandetny widzę w tobie towar
Matki natury. Na honor, ta panna
I mnie chce także w sidła swoje złapać.
Nie, dumna pani, nie łudź się nadzieją:
Ni brwi twe czarne, ni włos twój jedwabny,
Ni jasne oczy, śmietankowe lica,
Twej mnie urody nie zrobią czcicielem.
A ty znów czemu, szalony pasterzu,
Wśród ciągłych westchnień uganiasz się za nią,
Jak wiatr ciężarny wieczną mgłą i deszczem?
Wszak ty piękniejszym stokroć jesteś chłopcem,
Niż ona dziewką. Tacy jak ty głupcy
Świat kapryśnemi zaludniają dziećmi.
Nie jej zwierciadło, lecz ty jej pochlebiasz;
W twoich się słowach urodniejszą widzi,
Niżby się mogła w własnych widzieć rysach.
Poznaj się, panno. Poszcząc, na kolanach,
Podziękuj Bogu za uczciwą miłość.
Słuchaj mej rady, sprzedaj się, gdy możesz,
Bo nie na każdym targu znajdzisz kupca.
Przeproś go, weź go, a kochaj go z serca:
Najbrzydszy z brzydkich, brzydki jest szyderca.
Weź ją, pasterzu, i bądźcie mi zdrowi!
Febe.  Słodki młodzieńcze, przez rok burcz mnie cały:
Gniew mi twój milszy, niż jego zaloty.

Rozalinda.  On zakochał się w twojej brzydocie, a ona zakocha się w moim gniewie. Jeśli tak jest, ilekroć ona odpowie ci gniewnem spojrzeniem, tylekroć ja gorzkiem dogryzę jej słowem. Czemu tak na mnie spoglądasz?

Febe.  Nie ze złej ku tobie woli.
Rozalinda.  Proszę cię tylko, nie kochaj się we mnie,
Bom jest fałszywszy od przysiąg pijaka,
Prócz tego, nie mam miłości dla ciebie.
Jeśli chcesz wiedzieć, dom mój niedaleki,
Skrył się przed okiem w oliwnych drzew cieniu.
Siostro, czas na nas. Pasterzu, bądź śmiały.
Idźmy! Pasterko, patrz na niego chętniej,
Przestań być dumną, bo jak świat szeroki,

Choćby cię wszyscy oczyma mierzyli,
Gorzej od niego nikt się nie omyli.
Teraz do trzody!

(Wychodzą: Rozalinda, Celia i Koryn).

Febe.  Dziś, zmarły pasterzu,
Słowa twe w całem pojmuję znaczeniu:
„Nie kochał ten, co w pierwszem nie kochał spojrzeniu“[1].
Sylwiusz.  O, słodka Febe!
Febe.  Co chcesz mi powiedzieć?
Sylwiusz.  Febe, miej trochę litości nade mną!
Febe.  Żal mi cię, wierzaj, dobry Sylwiuszu.
Sylwiusz.  Gdzie żal się znalazł, pociecha się znajdzie.
Jeśli żal czujesz dla mych trosk miłości,
Daj mi twą miłość, a razem przepadną
Żal twój, me troski.
Febe.  Więc ci miłość daję;
Cóż więcej mogę dla bliźniego zrobić?
Sylwiusz.  Chciałbym cię dostać.
Febe.  To grzech jest łakomstwa.
Był czas, żem czuła ku tobie nienawiść,
A choć i teraz nie kocham cię wcale,
Twe towarzystwo, nieznośne mi dawniej,
Dziś mogę ścierpieć, skoro o miłości;!-
Umiesz tak piękne opowiadać rzeczy.
Może czasami posłużę się tobą;
Ale na inną nie rachuj zapłatę,
Jak na pociechę, że mi służyć możesz.
Sylwiusz.  Tak święta, tak jest czysta moja miłość,
Ja tak ubogi w urodę i wdzięki,
Że zbierać kłosy poronione w polu,
Po szczęsnym plonu całego żniwiarzu,
Jeszcze bogatem żniwem mi się wyda.
O, ja szczęśliwe żyć będę miesiące
Na jednym twoim zgubionym uśmiechu!
Febe.  Czy znasz młodzieńca, który mówił ze mną?

Sylwiusz.  Niewiele, chociaż spotykam go często.
On u mojego zakupił sąsiada
Dom i pastwiska.
Febe.  Nie myśl tylko, proszę,
Że się w nim kocham, choć o niego pytam.
To młody prostak — dobrze jednak mówi —
Lecz wiatrem słowo — miłe jednak słowa,
Jeśli mówiący miły słuchaczowi.
To ładny młodzik — nie, nie bardzo ładny.
I dumny, zda się — do twarzy mu duma,
Wyrośnie kiedyś na pięknego męża.
Co najpiękniejsze u niego, to cera.
Prędzej, niż język jego ranę zadał,
Wzrok ją wyleczył. Choć nie jest wysoki,
Jest dość na wiek swój; chociaż jego noga
Ot sobie noga! patrzeć na nią miło.
Piękna czerwoność rumieni mu wargi,
Trochę ciemniejsza od róż jego lica.
Inna kobieta, gdyby tak uważnie
Zmierzyła każdą ciała jego cząstkę,
Jużby szalenie w nim się zakochała;
Lecz ja nie czuję miłości ni wstrętu,
Chociaż do wstrętu więcej mam powodów,
Bo skąd ma prawo, żeby fukał na mnie?
O czarnych oczach, czarnych moich włosach
Mówił wzgardliwie, jak postrzegam teraz.
Nie wiem, dlaczego zaraz nie odrzekłam,
Jak należało; ale nic nie straci;
Co się odwlekło, jeszcze nie uciekło.
List mu napiszę, w nim przytrę mu czuba.
Czy chcesz być listu mojego oddawcą?
Sylwiusz.  Z całego serca.
Febe.  Napiszę go zaraz,
Bo treść już całą w głowie mam i sercu.
List będzie krótki ale węzłowaty.
Idźmy, Sylwiuszu. (Wychodzą).







  1. Wiersz ten jest wyjęty z poematu Hero i Leander, napisanego przez Marlowe’a.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.