Jak wam się podoba (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Jak wam się podoba
Rozdział Akt drugi
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. As You Like It
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.
SCENA I.
Las Ardeński.
(Książę wygnany, Amiens i Panowie w ubiorze strzeleckim).

Książę.  Powiedzcie teraz, bracia na wygnaniu,
Czy przywyknieniem życie nasze nie jest

Nad malowany przepych dworu słodsze,
Lasy mniej groźne, niż dwór podejrzliwy?
Tu z Adamowej uczuwamy kary
Tylko pór zmianę: lecz gdy wiatr zimowy
Szczypie nam ciało lodowatem tchnieniem,
Skostniały cały z uśmiechem powtarzam:
To nie pochlebstwo, szczery to przyjaciel,
Który dobitnie mówi mi, czem jestem.
Przeciwność słodkie wydaje owoce,
Jak jadowita i szpetna ropucha
Kosztowny klejnot w głowie swojej nosi.
Tu życie, wolne od tłumnych zbiegowisk,
W strumieniu księgi, w drzewach ma języki,
Kazania w skałach, a korzyść we wszystkiem.
Amiens.  Nie pragnę zmiany. Błogo ci, o książę!
Gdy możesz gniewy zawziętej fortuny
Tłómaczyć stylem słodkiego pokoju.
Książę.  Pójdziemyż teraz ubić co dziczyzny?
Wyznaję przecie, że serce mnie boli
Gdy centkowane, biedne te głupiątka,
Tych państw samotnych pierwsi właściciele,
W granicach własnych, pod strzał naszych ostrzem
Okrągłe biodra krwią własną rumienią.
1 Pan.  Posępny Jakób ten sam czuje smutek,
Klnie się, że gorsze twoje przywłaszczenie,
Niż brata, który wygnał cię z twej ziemi.
Dziś ja i Amiens zaszliśmy ukradkiem,
Gdzie w cieniu dębu leżał zadumany;
Drzewo nurzało stare swe korzenie
W wodach potoku szumiących śród boru;
Tam właśnie jeleń samotny, przez strzelca
Ciężko raniony, przywlókł biedne ciało,
I śmierci czekał; a prawdziwie, książę,
Z bólu tak ciężkie wydawał westchnienia,
Że wzdęta skóra na jego się bokach
Pękać zdawała; łzy wielkie, okrągłe,
Kropla za kroplą, po niewinnym pysku
Smutnie ściekały; kosmate głupiątko,

Mierzone wzrokiem posępnym Jakóba,
Stało nad brzegiem i wody potoku
Łzami zwiększało.
Książę.  A Jakób co na to?
Czy na ten widok nie prawił morałów?
1 Pan.  O książę, tysiąc znalazł tam porównań.
Naprzód, gdy krople ciekły w zdrój obfity,
„Biedny jeleniu, mówił, twój testament
Piszesz jak wszyscy światowi panowie:
Zbyt już bogatym skarb twój przekazujesz“.
Potem, gdy widział, że jeleń samotny,
Przez aksamitnych opuszczony braci,
„Tak bywa zawsze, zawołał, niedola
Rozgania tłumy mnogich przyjacieli“.
Nadbiegło stado opasłych jeleni,
Lecz żaden, żaden nie wstrzymał racicy,
Pozdrowić brata; „o, zawołał Jakób,
O, lećcie kraśni pustyni mieszkańce,
To moda dzisiaj; co macie poglądać
Na ubogiego konanie bankruta?“
Tak szczypiącemi wyszydzał słowami
Dwór, miasta, kraje i nasze tu życie.
Klął się, że wszyscy w lesie tym jesteśmy
Bandą tyranów i przywłaszczycieli,
Gdy siejem trwogę i śmierć wśród dziczyzny
W dziedzinach, które data jej natura.
Książę.  I zostawiłeś go śród tych rozmyślań?
2 Pan.  Wśród łez i uwag nad biednego zwierza
Ciężkiem konaniem.
Książę.  Prowadź mnie do niego;
Lubię go widzieć w takich paroksyzmach,
Bo wtedy pełny głębokich jest myśli.
1 Pan.  Nie trudno, książę, znaleźć nam go będzie.

( Wychodzą).

SCENA II.
Pokój w pałacu.
(Książę Fryderyk, Panowie i Służba).

Ks. Fryd.  Jak to być może, by ich nikt nie widział?
To niepodobna, albo na mym dworze
Muszą być zdrajcy, spisku uczestnicy.
1 Pan.  Nikt jej nie widział, zapewniam cię,
Książę.  Dworskie jej damy widziały ją w łóżku,
Nad rankiem łóżko znalazły bez pani.
2 Pan.  Parszywy błazen, z którego tak często
Śmiałeś się, panie, zniknął także dzisiaj.
Hesperya, dama księżniczki, zeznaje,
Że podsłuchała, jak córka twa, książę,
I jej kuzynka z zapałem mówiły
O zapaśnika cnotach i przymiotach,
Co barczystego powalił Karola;
Zdaniem jej, młokos zbiegom towarzyszy,
Gdziekolwiek swoje obróciły kroki.
Ks. Fryd.  Posłać do brata, aresztować gacha;
Jeżeli zniknął, brata przyprowadzić,
On mi go znajdzie; zrobić to natychmiast,
Póty nie szczędzić zachodów i pracy,
Póki szalonych nie schwytamy zbiegów. (Wychodzą).


SCENA III.
Przed domem Oliwera.
(Orlando, Adam, spotykają się).

Orlando.  Kto tam?
Adam.  Mój panie, młody, dobry panie,
Żywy obrazie starego Rolanda,
Po co do tego wracasz znowu domu?
Na co masz cnotę? na co ludzką miłość?
Na co masz dobroć, siłę i odwagę?
Skąd ci myśl przyszła powalić o ziemię

Kościste ciało zapaśnika księcia?
Wieść twojej chwały zbyt cię wyprzedziła.
Czy nie wiesz, że są ludzie, którym cnota,
Własna ich cnota jest nieprzyjacielem?
I ty należysz do liczby tych ludzi,
Dla ciebie także wszystkie twoje cnoty
Uświęconymi są tylko zdrajcami.
O, świat przeklęty, gdzie wszystko, co dobre,
Dla posiadacza trucizną jest tylko!
Orlando.  Co się to znaczy?
Adam.  Od drzwi tych uciekaj,
Biedny młodzieńcze! Pod dachem tym żyje
Wszystkich przymiotów twoich nieprzyjaciel.
Twój brat — nie, nie brat, syn przecie, — nie, nie syn —
Bo nie chcę, nie chcę nazywać go synem
Męża, którego ojcem nazwać chciałem —
Wie już o wszystkiem, słyszał o twej chwale,
I chce tej nocy w izbie tej cię spalić;
Jeśli to chybi, inne znajdzie środki,
Jakby cię zgubić, bo go podsłuchałem,
Jak z wspólnikami knuł na ciebie spiski.
Dom ten dla ciebie na jatki się zmienił:
Strzeż się! przeklętych nie przestępuj progów!
Orlando.  Gdzież chcesz, Adamie, bym kroki obrócił?
Adam.  O, wszędzie, wszędzie, byłeś tu nie został!
Orlando.  Czy chcesz, bym poszedł o żebranym chlebie?
Czy chcesz, bym podłą i zbrodniczą ręką
Rozbijał ludzi na wielkim gościńcu?
Bo co mam zrobić, gdy tego nie zrobię?
A tego nie chcę, cokolwiek mnie czeka;
Lecz wolę raczej smutną paść ofiarą
Krwi mej wyrodnej i krwawego brata.
Adam.  Nie, nie rób tego. Mam pięćset talarów,
Którem uciułał za twojego ojca;
Myślałem, że to kawał da mi chleba,
Kiedy wiek członki me z siły obedrze,
Gdy starca ludzie odepchną z pogardą.
Weź je, a starość moją niech pocieszy

Ten, który krukom daje pożywienie,
I wróblich piskląt w gnieździe nie opuszcza!
Oto jest złoto — wszystko ci oddaję.
A teraz pozwól, bym sługą był twoim.
Mam starca minę, ale jestem czerstwy,
Bo za lat młodych krwi nie przepalałem
Gorących trunków zdradliwą trucizną,
Ni się z bezwstydnem czołem uganiałem
Za tem, co daje chorobę i niemoc.
Starość też moja jest jak czerstwa zima:
Chłodna lecz świeża. Weź mnie z sobą, panie,
We wszystkich twoich sprawach i przygodach
Będę ci służył jak młodszy ode mnie.
Orlando.  O, dobry starcze! ty piękny obrazie
Sług starej daty! gdy sługa pracował,
Nie dla zarobku, ale z powinności!
Nie dla dzisiejszych rodziłeś się czasów!
Dziś w pracy każdy wyniesienia szuka,
A gdy je znajdzie, żegnaj wierna służbo!
To nie twój zwyczaj. Ale, biedny starcze,
Spróchniałe tylko hodować chcesz drzewo,
Które w nagrodę pracy twej i trudu
Nie wyda nawet ubogiego kwiatka.
Lecz mniejsza o to, idźmy razem w drogę!
A nim ostatni twój szeląg wydamy,
Może gdzie ciche szczęście napotkamy.
Adam.  Więc w drogę! Wszędzie pójdę z tobą, panie,
Wiernie, uczciwie, póki ducha stanie.
Od lat siedmnastu służyłem w tym domu,
Z ósmym krzyżykiem rzucam go bez sromu.
Młodemu wolno w drzwi fortuny pukać,
Z ósmym krzyżykiem nie czas szczęścia szukać.
Próśb moich wszystkich fortuna wysłucha,
Gdy ci nie dłużny, w Bogu oddam ducha.

(Wychodzą).

SCENA IV.
Las Ardeński.
(Rozalinda, w męskim ubiorze; Celia, przebrana za pasterkę; Probierczyk).

Rozalinda.  O, Jowiszu! jak znużona moja dusza!
Probiercz.  Mniejsza o duszę, gdyby tylko moje nogi nie były znużone.
Rozalinda.  Niewiele trzeba, żebym się jak kobieta rozpłakała, na wstyd mojego męskiego ubioru; ale powinością jest moją pocieszać słabsze naczynia, bo powinnością jest płaszcza i rajtuzów dawać przykład spodnicom. Więc śmiało naprzód, dobra Alieno!
Celia.  Ach, znieście cierpliwie moje niedołęstwo! Nie jestem w stanie iść dalej.
Probiercz.  Co do mnie, wolę znieść cię, niż nieść cię, choć niosąc cię, nie niósłbym krzyża, bo jeśli się nie mylę, niema szeląga w twojej sakiewce.
Rozalinda.  Jesteśmy nakoniec w lesie Ardeńskim.
Probiercz.  Więc jestem nakoniec w lesie Ardeńskim! tem większy ze mnie błazen; kiedym był w domu, lepiej mi było; ale podróżny musi przestać na małem.
Rozalinda.  Zrób tak, dobry Probierczyku. Ale któż to się zbliża? Młodzieniec i starzec w uroczystej rozmowie.

(Wchodzą: Koryn i Sylwiusz).

Koryn.  To nie odmieni wzgardliwych jej tonów.
Sylwiusz.  Korynie, gdybyś wiedział, jak ją kocham!
Koryn.  Pojmuję, jam też kochał w swoim czasie.
Sylwiusz.  Nie, nie pojmujesz; nadto jesteś stary,
Choć dawniej mogłeś, jak wierny kochanek,
Sen o północy płoszyć westchnieniami.
Lecz jeśli miłość twa równą mej była,
(Choć wiem, że nigdy nikt jak ja nie kochał),
Powiedz, do jakich najśmieszniejszych czynów
Miłość cię wiodła mimo twojej woli?
Koryn.  O, do tysiąca, tylko, żem zapomniał.
Sylwiusz.  Więc nigdy, nigdy jak ja nie kochałeś.

Jeśliś zapomniał tysiącznych śmieszności,
W które cię oczy kochanej wtrąciły,
To nie kochałeś.
Jeśliś nie siedział, jak ja teraz siedzę,
Nudząc słuchacza lubej pochwałami,
To nie kochałeś.
Jeżeliś nigdy, namiętnością gnany,
Od ludzkich twarzy jak ja nie uciekał,
To nie kochałeś. Febe! Febe! Febe! (Wychodzi).
Rozalinda.  Biedny pasterzu! twą sondując ranę,
Na me nieszczęście, własną mą odkrywam.

Probiercz.  I ja też moją. Pamiętam, kiedym był zakochany, pałasz mój o kamień strzaskałem. To twoja zapłata, rzekłem, za to, że o północy byłeś u mojej Anusi Śmieszki. Pamiętam, że całowałem jej kijankę i wymię krowy, które doiły jej pięknuchne, popadane rączęta. Pamiętam, że jak do niej, paliłem koperczaki do strączka grochu; dostałem od niej dwa strączki w prezencie, a zwracając je zapłakany, rzekłem: noś to na moją pamiątkę. My, wierni kochankowie, dziwne stroimy figle; ale gdy wszystko jest śmiertelne w naturze, wszelka zakochana natura śmiertelnem dotknięta jest szaleństwem.
Rozalinda.  Sam nie wiesz, jak mądrze mówisz.
Probiercz.  Nie, nie dowiem się, że mam rozum, póki o niego nóg nie połamię.

Rozalinda.  Szał pasterza romansowy Mego szału ma narowy.
Probiercz.  I mojego także, tylko, że mój już trochę wywietrzał.
Celia.  O, błagam, idźcie, spytajcie pasterza,
Czyli za złoto nie sprzeda nam chleba.
Omdlewam prawie z głodu i znużenia.
Probiercz.  Hej, słuchaj, chłopie!
Rozalinda.  Milcz! to nie twój krewny.
Koryn.  Kto woła?
Probiercz.  Lepsi od ciebie, prostaku.
Koryn.  To rzecz nie trudna.
Rozalinda.  Milcz! powtarzam jeszcze!

Dobry ci wieczór, przyjacielu!
Koryn.  Dobry
I panu także i wszystkim wam razem!
Rozalinda.  Jeśli w tej puszczy dostanie za złoto,
Lub dobre słowo trochę pożywienia,
Wiedz nas, gdzie znajdziem pokarm i spoczynek.
Widzisz, jak dziewczę to długą podróżą
Mdleje zmęczone.
Koryn.  Lituję się nad nią
I chciałbym, dla niej raczej, niż dla siebie,
Więcej mieć środków dania jej pomocy;
Lecz jestem tylko innego pasterzem:
Ja pasę owce, nie ja strzygę wełnę.
Twarde jest serce w piersiach mego pana,
Mało się troszczy, jakby gościnnością
Niebieskie bramy mógł sobie otworzyć.
Zresztą, te jego trzody, dom i łąki
Stoją na sprzedaż; w niebytności pana,
Pasterska buda lichą da wam strawę;
Lecz chodźcie ze mną; zastawię, co mogę,
A dobra wola niech resztę zastąpi.
Rozalinda.  Kto chce zakupić trzodę i pastwiska?
Koryn.  Ten młody pasterz, co tu był przed chwilą;
Choć dziś o kupno niewiele się troszczy.
Rozalinda.  Jeśli to można uczciwym sposobem,
Zakup pastwiska i chatę i trzody,
Potrzebny na to damy ci kapitał.
Celia.  Na służbie naszej lepsze znajdziesz strawne.
Tu chętnie resztę spędziłabym życia.
Koryn.  Majątek cały jeszcze jest na sprzedaż.
Idźmy! gdy cały poznacie inwentarz,
Jeżeli ziemia, dochód, sposób życia,
Są wam po myśli, wszystko wam zakupię
I waszym wiernym sługą pozostanę.

(Wychodzą).

SCENA V.
Las Ardeński.
(Amiens, Jakób i inni Panowie).
Pieśń.

Amiens.  Kto drzymać chce ze mną,
Gdzie strumień ten płynie,
Pieśń nucić przyjemną,
Jak ptaszek w gęstwinie,
Niech za mną, niech za mną iść raczy,
Tu nie zobaczy
Innego wroga śród kniei,
Prócz zimy, oprócz zawiei.

Jakób.  Jeszcze! jeszcze! proszę cię, jeszcze!
Amiens.  To cię o melancholię przyprawi, panie Jakóbie.
Jakób.  Właśnie tego pragnę. Jeszcze proszę cię, jeszcze! Mogę z piosenek wysysać melancholię, jak łasica wysysa jaja. Jeszcze! proszę cię, jeszcze!
Amiens.  Głos mój chrapliwy nie może ci się podobać.
Jakób.  Nie proszę cię, żebyś mi się podobał, proszę cię tylko, żebyś śpiewał. Dalej, zaczynaj drugą zwrotkę; wszak się to u was nazywa zwrotką?
Amiens.  Jak ci się podoba, panie Jakóbie.
Jakób.  Mniejsza o nazwisko; nic mi nie winno. Chceszli śpiewać?
Amiens.  Raczej na twoje żądanie, niż dla mojej przyjemności.
Jakób.  Za to też, jeśli kiedykolwiek dziękować komu będę, tobie podziękuję; tylko, że co ludzie komplementem nazywają, jest jak dwóch małp spotkanie. Kiedy mi kto serdecznie dziękuje, zdaje mi się, że mu grosz dałem, za który dziadowską płaci mi monetą. Dalej, zaczynaj! a kto śpiewać nie chce, niech trzyma język za zębami.
Amiens.  Niech i tak będzie; skończę piosenkę. Tymczasem stół zastawcie; książę chce pić pod tym drzewem i dzień cały cię szuka.
Jakób.  A ja dzień cały przed nim uciekam. Nadto zapalczywy dla mnie z niego dysputant. Rozmyślam o tylu, co i on rzeczach, ale, dzięki Bogu, nie szukam z tego chluby. Dalej świegotaj!

Pieśń.

Wszyscy.  Kto nie chce czczej sławy,
Na słońcu czas pędzi,
Sam szuka swej strawy,
Je, co ma, nie zrzędzi,
Niech za mną, niech za mną iść raczy,
Tu nie zobaczy
Innego wroga śród kniei,
Prócz zimy, oprócz zawiei.

Jakób.  Dodam do twojej melodyi jedną zwrotkę, którą wczora, na przekór mojej wenie, napisałem.
Amiens.  Chętnie ją zaśpiewam.

Jakób.  Słuchaj.
Przez głupie natchnienie
Kto osłem chce zostać,
Porzucić swe mienie,
Do puszczy się dostać,
Ducdame, ducdame, ducdame,
Tu takie same,
Jak on jest, osły zobaczy,
Jeśli tu do mnie przyjść raczy.

Amiens.  Co się rozumie przez ducdame?
Jakób.  To greckie zaklęcie, żeby głupców w koło zebrać. A teraz pójdę spać, a jeśli nie będę mógł zasnąć, będę ze wszystkich pierworodnych Egiptu szydził.
Amiens.  A ja pójdę szukać księcia, bo uczta już gotowa.

(Rozchodzą się).

SCENA VI.
Las Ardeński.
(Orlando i Adam).

Adam.  Kochany panie, nie mogę iść dalej; umieram z głodu. Tu się położę i mój grób wymierzę. Żegnam cię, dobry panie Orlando.  Jakto, Adamie? nie więcej masz serca? Żyj jeszcze trochę, zbierz sił trochę; pokrzep się trochę. Jeśli w tym strasznym lesie błąka się jaki zwierz dziki, albo sam pokarmem jego będę, albo ci go na pokarm przyniosę. Bliżej jesteś śmierci wyobraźnią niż brakiem sił. Przez miłość dla mnie, pokrzep się Adamie! przez chwilę jeszcze trzymaj śmierć na długość ramienia; wrócę niebawem; jeśli nic nie przyniosę, pozwolę ci umrzeć, lecz jeśli umrzesz przed powrotem, powiem, że pogardziłeś moją pracą. Wybornie! rzeźwość powraca, i ja też za chwilę wrócę. Ale tu za zimne dla ciebie powietrze; poniosę cię do jakiego dogodniejszego schronienia. Nie umrzesz dla braku żywności, jeśli w całej tej pustyni jest jedna żywa dusza. Nie trać otuchy, dobry Adamie!

(Wychodzą).

SCENA VII.
Las Ardeński. — Stół zastawiony.
(Książę wygnany, Amiens, Panowie i Służba).

Książę.  Zapewne w jakie przemienił się zwierzę,
Bo darmo w ludzkiej szukam go postaci.
1 Pan.  Chwila jest ledwo, jak się stąd oddalił;
Dobrej był myśli i słuchał piosenek.
Książę.  Jeśli on, z samych rozdźwięków złożony,
Harmonię kocha, to lękać się trzeba
W niebieskich sferach jakiego rozdźwięku.
Powiedz mu, proszę, że mówić z nim pragnę.

(Wchodzi Jakób),

1 Pan.  Sam wraca, żeby oszczędzić mi pracy.
Książę.  Cóż to jest, panie? cóż to jest za życie?
Dlaczego biedni twoi przyjaciele
Żebrać o twoje muszą towarzystwo?
Lecz skąd ta radość?
Jakób.  Napotkałem błazna,
Błazna w tym lesie, pstrokatego błazna,

Jak chlebem żyję, napotkałem błazna.
Leżał na ziemi, na słońcu się kąpał,
Z pani fortuny w pięknych szydził słowach,
W słowach dobranych, choć pstrokaty błazen.
„Dzień dobry, błaznie“, rzekłem, a on na to:
„Nie zwiej mnie błaznem, póki mi fortuny
Niebo nie ześle“. Tu dobył kompasu,
A poglądając zagasłem nań okiem,
Rzekł bardzo mądrze: „Dziesiąta godzina;
Tu widzieć można, jak świat nasz się kręci.
Godzina temu, a była dziewiąta,
Godzina jeszcze, będzie jedenasta;
Tak, co godzina, rośniem, dojrzewamy,
Tak, co godzina, gnijemy, gnijemy,
I tak się kończy powieść.“ Na te słowa,
Pełne morału, pstrokatego błazna,
Jak kogut płuca moje piać zaczęły,
Ze błazen takim filozofem został.
Bez przerwy całą śmiałem się godzinę,
Na własnym jego mierzoną kompasie.
O, zacny błazen! o, szlachetny błazen!
Niema ubrania jak pstrokata odzież.
Książę.  Cóż to za błazen?
Jakób.  Błazen wielkiej ceny!
Był też dworakiem i mówi, że damy,
Byleby młode były i urodne,
Wszystkie dar mają dziwny, że to wiedzą.
Mózg jego suchy, jak suchar ostatni
W końcu podróży, dziwne ma komórki,
Spostrzeżeń pełne, które posiekane
Na świat wyrzuca. O, gdybym był błaznem!
Pstrokata odzież, to cel mej ambicyi.
Książę.  Dam ci ją chętnie.
Jakób.  O nią tylko proszę,
Lecz pod warunkiem, że z waszych umysłów
Chwast wyplewicie: dziwne przywidzenie,
Że jestem mądry; że dacie mi wolność,
Jak wiatr na morzu wiać, na kogo zechcę,

Bo to odwieczny błaznów jest przywilej.
Komu najbardziej błazeństwo dogryzie,
Ten się najgłośniej śmiać musi; a czemu?
Przyczyna widna, jak wielki gościniec;
Ten, kogo błazen mądrem słowem draśnie,
Błazeństwo robi, jeśli mimo bólu,
Nie przyjmie ciosu obojętną twarzą;
Inaczej, błazna strzał na wiatr puszczony,
Wykryje światu mądrego błazeństwo.
Daj mi pstrokatą odzież, daj mi wolność
Mówić, co myślę, a ja ci powoli
Oczyszczę świata chorowite ciało,
Byle cierpliwie moje brał lekarstwo.
Książę.  Wstydź się, Jakóbie! Czy wiesz cobyś zrobił?
Jakób.  O zakład, wiele zrobiłbym dobrego.
Książę.  Na grzech fukając, grzech zrobiłbyś wielki:
Bo w swoim czasie byłeś rozpustnikiem,
Jak bydlę żądłem zmysłowości kłute,
A wszystkich wrzodów naciąg jadowity,
W latach rozpustnej zebrany swawoli,
Pragnąłbyś teraz na świat cały rozlać.
Jakób.  Czyż, kto na ludzką piorunuje dumę,
Jedną ma tylko osobę na oku,
Gdy grzech ten kraje zalewa jak morze,
Aż do ostatnich granic swej potęgi?
Którąż kobietę w mieście oskarżyłem,
Jeżeli powiem: w mieście tem kobiety
Książąt skarb noszą na niegodnem ciele?
Któraż mi powie: mnie miałeś na myśli,
Gdy jest do swojej podobną sąsiadki?
Lub gdzie jest prostak, coby mi powiedział:
Nie ty płaciłeś za moje świecidła,
Gdyby do siebie słów mych nie stosował,
I sam swych błazeństw piętnem ich nie znaczył?
Pokaż więc, w czem go język mój pokrzywdził.
On sam się krzywdzi, jeśli prawdę mówię,
A byle tylko do winy się nie czuł,
Nagana moja leci jak gęś dzika —

Bez właściciela. — Lecz któż to nadbiega?

(Wbiega Orlando z dobytą szablą).

Orlando.  Stójcie! przestańcie na tem, coście zjedli.
Jakób.  Jeszczem nic nie jadł.
Orlando.  I nic jeść nie będziesz,
Póki zgłodniały części swej nie weźmie.
Jakób.  Cóż to za kogut, co tak dziwnie pieje?
Książę.  Czy niedostatek robi cię zuchwałym,
Lub czy z pogardy dobrych obyczajów,
Tak obcym wszelkiej zdajesz się grzeczności?
Orlando.  Odgadłeś prawdę; ostre głodu ciernie
Zdarły mi słodkiej grzeczności znamiona;
Wyrosłem jednak śród ćwiczonych ludzi,
I odebrałem trochę wychowania.
Ale powtarzam, umrze, kto się ręką
Dotknąć odważy jednego owocu,
Póki nie wezmę potrzebnej mi cząstki.
Jakób.  Jeśli rozsądna, uczciwa odpowiedź
Nie dość dla ciebie, umrzeć będę musiał.
Książę.  Czego ci trzeba? Dobrocią wymożesz
Więcej, niż gwałtem zmusisz do dobroci.
Orlando.  Jeść mi co dajcie, bo umieram z głodu.
Książę.  Więc jedz i siadaj i bądź naszym gościem.
Orlando.  Ach, co za dobroć! Darujcie mi, proszę!
Jam myślał, że tu wszystko jest okrutne,
Dlatego postać surową przybrałem.
Ale ktokolwiek jesteście, panowie,
Co w tej dalekiej, niedostępnej puszczy,
W posępnym cieniu dębów starożytnych,
Zapominacie, jak płyną godziny,
Jeśliście kiedy dnie piękniejsze znali,
Tam gdzie dzwon wołał ludzi do kościoła,
U dobrych ludzi siadali za stołem,
Jeśli z ócz waszych łza kiedy ściekała,
Jeśli nie obce wam jest miłosierdzie,
Niech wasza dobroć przymus mój zastąpi,
I w tej nadziei ze wstydem miecz chowam.
Książę.  Tak jest, znaliśmy kiedyś dnie piękniejsze,

I do kościoła dzwon święty nas wołał,
U dobrych ludzi byliśmy za stołem,
Łzy nam z ócz święta wyciskała litość,
Dlatego usiądź i dla twej potrzeby
Z tego, co mamy, bierz z całą ufnością.
Orlando.  O, jeszcze krótką zaczekajcie chwilę,
Abym jak sarna po koźlę me pobiegł,
I dał mu pokarm. Tam biedny jest starzec,
Który przez miłość dla mnie, długą drogę
Wlókł słabe kroki; do ust nic nie wezmę,
Aż on pokrzepi ciało powalone
Od dwóch tyranów: głodu i starości.
Książę.  Idź, śpiesz się! wszystko na powrót wasz czeka.
Orlando.  Za waszą dobroć niech Bóg wam zapłaci! (Wychodzi).
Książę.  Nieszczęście, widzisz, nie nas tylko ściga;
Szeroka ziemia, jak teatr olbrzymi,
Smutniejsze widzom przedstawia dramata,
Niż ten, na którym odgrywamy rolę.
Jakób.  Świat jest teatrem, aktorami ludzie,
Którzy kolejno wchodzą i znikają.
Każdy tam aktor niejedną gra rolę,
Bo siedem wieków dramat życia składa.
W pierwszym więc akcie słabe niemowlątko
Na piersiach mamki ślini się i kwili;
Następnie, student z teką, zapłakany,
Z rumianą twarzą jak poranne niebo,
Ślimaczym krokiem wlecze się do szkoły;
Potem kochanek, jak miech wzdychający,
Pisze sonety do brwi swej kochanki;
Z kolei żołnierz, dziwnych przekleństw pełny,
Z brodą jak kozieł, drażliwym honorem,
Żywy, gwałtowny, do sporów pochopny,
Leci, w gardzieli armat szukać sławy,
Tej pustej bańki; następnie więc sędzia,
Z okrągłym brzuchem, na kapłonach spasły,
Z surowem okiem, podstrzyżoną brodą,
Zdań mądrych pełny i nowych przykładów,
Gra swoją rolę; później, w szóstym wieku,

Chudy pantalon w pantoflach się zjawia,
Nos w okulary ujął, a u boku
Sakwy zawiesił; w przestronych pończochach,
Które zachował od lat swej młodości,
Gubią się drżące, pokurczone łydki,
Głos męski wrócił do dziecka dyszkantu,
Cienki, świszczący jak piszczałki tony;
Aż i nakoniec przychodzi akt siódmy,
Koniec historyi zdarzeń dziwnych pełnej,
Pamięć zagasła w drugiem niemowlęctwie,
Bez zębów, oczu, smaku, bez wszystkiego.

(Wchodzi Orlando z Adamem).

Książę.  Witaj nam! posadź szanowny twój ciężar,
Niech się pokrzepi.
Orlando.  Dziękuję za niego.
Adam.  I dobrze robisz, bo zbyt jestem słaby,
Bym sam dziękował.
Książę.  Więc żwawo, do łyżki!
Wasze mi losy później opowiecie.
A ty, kuzynie, śpiewaj nam co teraz.

Pieśń.
I.

Amiens.  Zimne wiatry od północy
Dmiejcie, dmiejcie z całej mocy,
Ząb wasz kąsa mniej głęboko,
Niż ząb krwawy niewdzięcznika,
Bo choć kości dreszcz przenika,
To nie widzi was me oko.
Hej dana! śpiewajmy, co siły nam stanie,
Bo przyjaźń szalbierstwem, szaleństwem kochanie.
Więc dana! hej dana! póki stanie tchu,
Bo niema żywota, jak żywot nasz tu.

II.

Niech śniegami niebo pruszy,
Zimniej leży na dnie duszy
Dobry czyn nie zawdzięczany;
I wiatr, co górami wstrząsa,

Mniej dotkliwym zębem kąsa,
Niż przyjaciel zapomniany.
Hej dana! śpiewajmy, co siły nam stanie,
Bo przyjaźń szalbierstwem, szaleństwem kochanie.
Więc dana! hej dana! póki stanie tchu,
Bo niema żywota, jak żywot nasz tu.
Książę.  Jeśliś jest synem dobrego Rolanda,
Jak mi otwarcie szepnąłeś do ucha,
I jak me oczy w wszystkich twoich rysach
Jego żyjący spostrzegają obraz,
Stokroć nam witaj! Widzisz we mnie księcia,
Który serdecznie ojca twego kochał.
I ty nam witaj, starcze! (Do jednego ze Sług).
Daj mu rękę.
Ty daj mi twoją; po chwili wytchnienia
Opowiesz smutne twoje przeznaczenia. (Wychodzą).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.