<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Sala poczynała się zapełniać. Przyszedł dobry znajomy całej „Jamy“, tak zwany Wańka-Wstańka, wysoki, chudy, z czerwonym nosem, siwy starzec; Wańka-Wstańka ma na sobie mundur leśniczego, chodzi w długich butach, a z kieszeni bocznej wygląda mu zawsze drewniany łokieć. Całe dnie i wieczory przesiaduje w traktjerni na bilardzie, jest zawsze napół pijany, sypie na prawo i na lewo żarciki, wierszyki i przysłowia i żyje w wielkiej zażyłości ze szwajcarem, z gospodyniami i dziewczętami z domów publicznych. W domach publicznych traktowano go z pewnym niedbałym, lekceważącym uśmieszkiem, na ogół jednak lubiono. Zresztą umiał być użytecznym: często podejmował się odnoszenia listów miłosnych, które dziewczęta pisały do swych kochanków, albo też w razie potrzeby załatwiał na mieście interesy i chodził do apteki po lekarstwa. Częstokroć znów, dzięki swej gadatliwości i brakowi ambicji, wtrącał się do jakiegoś towarzystwa, zwiększając jego wydatki; przy tej sposobności pożyczał drobne sumy pieniężne, które zresztą wydawał zaraz na kobiety, zostawiając sobie conajwyżej kilka groszy na papierosy. Za to wszystko tolerowano go z przyzwyczajenia.
Uścisnąwszy przyjaźnie dłoń Szymona, Wańka wszedł na salę i, stojąc na progu w czapce z fantazją przekręconej na bakier, rozglądał się naokół.
— Przyszedł Wańka-Wstańka — zakomunikowała Niura. — Hej, Wańka-Wstańka, chodź tu do nas!
— Mam honor przedstawić się państwu — począł dowcipkować, salutując po wojskowemu — jestem Wańka-Wstańka honorowy radca tajny i wizytator miejscowych zakładów dobroczynnych, książę Butyłkin, hrabia Naliwkin, baron Tprucinkiewicz-Fencikowski. Witam pana Beethovena! Witam pana Chopina — wołał, witając się z grajkami. — Zagrajcie mi, panowie, jakiś wyjątek z opery „Mężny jenerał Anisimow czyli popłoch w korytarzu“. Uszanowanie dla szanownej gospodyni, pani Zosi. Co, tylko na Wielkanoc pani się całuje? Zapiszemy to... O moja Tamarcia, kochaniuniunieńka moja!
Drwinkując w ten sposób, przeszedł przez salę, aż wreszcie zajął miejsce tuż obok grubej Kasi, która położyła mu na kolanach grubą nogę; następnie, wsparłszy się ręką o swe kolano, położyła na niej głowę, poczęła bacznie i obojętnie przyglądać się Wańce, zajętemu w tej chwili skręcaniem papierosa.
— Jak ci się nie naprzykrzy to ciągłe skręcanie papierosów.
Wańka-Wstańka poruszył wnet brwiami, a na czole jego rozmarszczała się i marszczyła co chwila skóra:
Papierosie przewspaniały
Któż dobroci twej nie chwali,
Nic dziwnego, że świat cały
<poem> uwielbia cię i pali.
Czy wiesz Wańka-Wstańka, że już niedługo zdechniesz, zauważyła obojętnie Kasia.
— Wiadoma rzecz.
W tej chwili zbliżyła się doń Wiera.
— Wańka-Wstańka, powiedz mi coś zabawnego wierszem.
Wańka wstał natychmiast i, stanąwszy w śmiesznej pozie począł deklamować:
Wiele gwiazd na niebie jasnem,
Lecz ich zliczyć nikt nie zdoła.
Choć wiatr szepcze: można zliczyć,
Człowiek temu nie podoła.
Kwitną kwiaty i łopiany,
Śpiewa kogut — ptak kochany.
Tak dowcipkując wciąż, przesiaduje Wańka-Wstańka całe wieczory w domach publicznych, mocą jakiegoś dziwnego współczucia duchowego, dziewczęta otaczają go sympatją, uważając go za swego człowieka; niekiedy oddają mu różne drobne przysługi, a od czasu do czasu kupują piwo i wódkę.
Po upływie pewnego czasu do sali wkroczyło towarzystwo fryzjerów, którzy w tym dniu wolni byli od zajęć. Zachowywali się oni krzykliwie i wesoło, lecz nawet i tutaj w domu publicznym nie przerywali rozmowy o swych drobnych porachunkach, legalnych i nielegalnych dochodach, wreszcie o swych pryncypałach i ich małżonkach. Byli to ludzie zdeprawowani, blagierzy, rokujący wielkie nadzieje na przyszłość, zdecydowani więc naprzykład pójść na utrzymanie do jakiejś hrabiny, o ile zdarzy się właściwa sposobność. Chcieli oni za swój ciężko zapracowany grosz użyć jaknajwięcej przyjemności i dlatego postanowili odwiedzić kolejno wszystkie domy publiczne z wyjątkiem zakładu Treppla, który krępował ich nazbyt swym szykiem i elegancją.
Po przybyciu na salę zamówili przedewszystkiem kadryla i puścili się w pląsy; ze szczególnym upodobaniem tańczyli piątą figurę, w której kawalerowie występują solo, z wdziękiem prawdziwych paryżan, trzymając nawet palce w dziurkach od kamizelek. Nie chcieli jednak dokonać wyboru dziewcząt i odeszli, obiecując, że wrócą, gdy ukończą przegląd wszystkich domów publicznych.
Następnie przychodzili wciąż i odchodzili przeróżni wykrygowani urzędnicy w lakierkach, studenci i oficerowie, którzy zarówno w oczach właścicielki, jak i wszystkich gości, starali się zachować godność i powagę. W sali zapanował taki gwar i ciżba, iż nikt nie czuł się tu skrępowanym. Przyszedł także kochanek Sońki — Ster, który przybywał tu niemal codziennie; przesiadywał on obok swej ukochanej całemi godzinami, spoglądając na nią smutnym i zatroskanym wzrokiem; wciąż wzdychał, jęczał i czynił jej nieustanne wyrzuty za to, że przebywa w domu publicznym, że grzeszy w dni sobotnie, że jada mięso trefne, że wyparła się rodziny i świętej wiary żydowskiej.
Zazwyczaj młodsza gospodyni zbliżała się ku niemu i, krzywiąc pogardliwie usta, mówiła:
— Czemu pan tak siedzi? Czy chce pan zagrzać miejsce? Czyż nie lepiej byłoby pójść na robotę z dziewczyną?
Zarówno żyd jak i żydówka pochodzili z Homla i byli jakby stworzeni do wspólnej, czułej i namiętnej miłości; nieszczęśliwe okoliczności jednak, jak np. pogrom w ich rodzinnym mieście, ruina materjalna, najzupełniejsza bezradność rozłączyła ich na czas pewien. Miłość ich jednak była tak wielką, że uczeń aptekarski Neuman zdołał wreszcie drogą niesłychanych poświęceń i poniżeń otrzymać posadę w jednej z miejscowych aptek i odszukać ukochaną swą dziewczynę. Był on bardzo pobożnym, a pobożność ta graniczyła niemal z fanatyzmem. Wiedział on, że Sońka sprzedaną została przez własną matkę jednemu z handlarzy żywego towaru; wiedział o wielu wstrętnych i haniebnych scenach, jakie przeżyła dziewczyna, gdy odstępowano ją z rąk do rąk, na samą myśl o tem wszystkiem jego pobożna, wrażliwa i szczerze żydowska dusza kurczyła się boleśnie, mimo to jednak miłość jego silniejszą była ponad to wszystko. Każdego wieczoru zjawiał się na ogólnej sali. Odmawiał cobie wszystkiego, byle tylko móc zebrać trochę pieniędzy i opłacić niemi prawo pobytu w pokoiku Sońki. Chwile te jednak nie były radosne ani dla niego, ani dla niej. Po krótkich błyskach szczęścia — jakie znajdowali w fizycznem oddaniu się sobie — następowały minuty gorzkie i ciężkie; oboje płakali, czynili sobie wzajemne wyrzuty, sprzeczali się, przyczem kłótniom tym towarzyszyła nawskroś teatralna gestykulacja, tak charakterystyczna u żydów; po wizytach tych Sońka wracała na salę z oczyma zaczerwienionemi od płaczu.
Przeważnie jednak Neuman nie miał pieniędzy i z tego powodu całemi wieczorami przesiadywał przy niej, oczekując wytrwale i zazdrośnie powrotu ukochanej dziewczyny, ilekroć jakiś gość zażądał jej towarzystwa. Gdy wracała, siadała przy nim, on zaś niepostrzeżenie, starając się nie zwracać na siebie ogólnej uwagi i w tym celu odwracając głowę w przeciwnym kierunku, zaczynał jej czynić wymówki. W chwilach takich jej piękne wilgotne oczy miały wyraz męczeński lecz łagodny.
W dalszym ciągu przyjechało kilku niemców, współpracowników sklepu optycznego i towarzystwo złożone z subjektów, pracujących w składzie ryb i towarów kolonjalnych Kiereszkowskiego; później jeszcze przyjechali dwaj młodzi ludzie tak zwani w domach publicznych — Olek buchalter i Michaś śpiewak; obaj mieli na głowach okrągłe łysiny, okolone wieńcem miękkich, delikatnych włosów.
Podobnie jak powitano przed chwilą Karola Karolowicza ze sklepu optycznego, powitano też również Olka — buchaltera i Michasia — śpiewaka; witano więc obu — schlebiając tym sposobem ich miłości własnej — okrzykami radości i pocałunkami.
Niecierpliwa Niura wyskakiwała co chwila do przedsionka, aby dowiedzieć się kto przyszedł, poczem wbiegała na salę, wołając w podnieceniu, jak to czyniła zawsze:
— Słuchaj Gienka, przyszedł twój mąż!
— Słuchaj, Mała Maniu przyszedł twój kochanek.
Jak zwykle, tak i tym razem, Michaś śpiewak, który zresztą nie był śpiewakiem, lecz właścicielem składu materjałów aptecznych, wchodząc na salę śpiewał, a głos miał rwący się, wibrujący, podobny do beku kozła.
Ro-o-ozumieją pra-a-a-awdę!...
Kiedy zorza-a-a-a...
Bez przerwy niemal tańczono kadryla, to walca, to polkę. Przybył również kochanek Tamary, Seńka; wbrew zwyczajowi swemu jednak nie popisywał się rozumem, „nie rujnował się“, nie zamawiał marsza pogrzebowego i nie częstował dziewcząt czekoladą... Był posępny, utykał na prawą nogę i starał się nie zwracać na siebie uwagi; prawdopodobnie w tych czasach prześladowało go niepowodzenie. Zaledwie wszedł na salę, ruchem głowy wywołał Tamarę, z którą udał się do jej pokoju.
Wśród gości znajdował się również i Egmont — Laurecki, wysoki i wygolony aktor, o twarzy pospolitej i bezczelnej, nadającej mu wygląd dworskiego lokaja.
Subjekci z handlu towarów kolonjalnych tańczyli z całym zapałem młodości, starając się zachować godność i powagę, odpowiadającej tej właśnie, jaką zaleca książka Hermana Hoppe — „Samouk dobrego tonu“. Pod tym względem i zachowanie się dziewcząt nie pozostawiało nic do życzenia. Zarówno mężczyźni jak i kobiety — w przeświadczeniu. że postępowanie ich jest ostatnim wyrazem szyku i dobrego tonu — tańcząc, starali się zachować jak najbardziej nieruchomo z opuszczonemi rękoma: równocześnie unosili głowy ku górze, przechylając się zlekka i usiłując nadać swym twarzom wyraz zmęczenia i znużenia. W antraktach, według utartego szablonu, całe towarzystwo z miną znudzoną i niedbałą wachlowało się chustkami do nosa...
Wogóle wszyscy starali się czynić swemi osobami wrażenie ludzi, należących do najlepszych sfer towarzyskich, którzy jeżeli nawet zabawiają się tańcami, czyniąc to raczej przez kurtuazje zniżając się jedynie do drobnej uprzejmości towarzyskiej. Mimo to jednak, subjekci pana Kiereszkowskiego tańczyli z takim zapałem, że pot spływał z nich strumieniem.
W tym czasie w niektórych domach publicznych zdarzyło się kilka awantur. Jakiś zakrwawiony człowiek, którego twarz w bladem świetle księżyca wydawała się czarną od krwi, pędził środkiem ulicy, rzucając naokół przekleństwa i wymysły; nie zwracając uwagi na rany, jakie zadano mu w walce, szukał uparcie swej zgubionej czapki. Na Małej Jamskiej wynikła znów bójka między pisarzami sztabu i marynarzami.
Noc miała się ku końcowi. Zmęczeni muzykanci grali jak w malignie, przez sen, siłą mechanicznej wprawy.
Najniespodzianiej do zakładu publicznego Anny Markówny wkroczyło siedmiu studentów, docent uniwersytetu i miejscowy reporter.