<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Podtatusiały jegomość, w mundurze wydziału dobroczynności, wszedł na salę krokiem wolnym i niepewnym, pochylając się co chwila naprzód korpusem i zacierając falistym ruchem ręce jakby je mył. Wobec tego, że wszystkie kobiety milczały uroczyście, jakby nie spostrzegając jego obecności, przeszedł wzdłuż sali i usiadł na krześle tuż obok Luby, która zgodnie z przyjętą etykietą, zebrała fałdy swej sukienki, zachowując wygląd roztargnionej i skromnej panny z przyzwoitego domu.
— Dzień dobry, panience — powiedział.
— Dzień dobry — odrzekła Luba.
— Jakże się pani miewa?
— Owszem dobrze, dziękuję panu. Może mnie pan poczęstuje papierosem.
— Przepraszam panią, ale ja nie palę.
— To ci dopiero. Mężczyzna i nie pali. No to niech mi pan kupi lemoniady z winem. Okrutnie lubię lemoniadę z winem.
Nastała chwila milczenia.
— Oj, jakiś ty skąpy tatuńciu! A czem się pan zajmuje? Czy pan urzędnik?
— Nie, jestem nauczycielem języka niemieckiego.
— Ale ja to pana skądś znam. Taka znajoma mi twarz. Doprawdy, gdzie ja pana mogłam widzieć.
— Tego to już nie wiem. Może gdzie na ulicy.
— Może być, że na ulicy. Ale pan mógłby mi kupić chociaż pomarańczę. Czy mogę kazać, aby przynieśli pomarańczę?
Profesor znów zamilkł i począł rozglądać się wokoło. Twarz jego rozjaśniła się, a pryszcze na czole poczerwieniały. W myśli oceniał wszystkie kobiety, starając się wybrać z pośród nich tę, która mu najbardziej do gustu przypadnie; równocześnie krępowało go jego własne milczenie. Nie miał o czem rozmawiać, prócz tego drażniła go obojętna natrętność Luby. Z początku podobała mu się gruba Kasia, a właściwie podobało mu się jej wielkie krowie ciało, po chwili jednak przyszło mu na myśl, że podobnie jak wszystkie otyłe kobiety, musi być zimną, a przytem jest nieładna. Podniecała go Wiera, swym wyglądem chłopca i muskularnemi udami, plastycznie uwydatniającemi się w obcisłych trykotach; podobała mu się również tak podobna do skromnej gimnazistki biała Mania i Gienia ze swą pełną energji śniadą, piękną twarzą. Była chwila, że wybór jego padł na Gienię i już poruszył się na krześle, lecz wnet zatrzymał się niezdecydowany: raziła go pewność siebie, jaka cechowała Gienię, — jej nieprzystępny i lekceważący sobie wszystko sposób zachowania się; zrażała go ku niej również obojętność, z jaką traktowała jego osobę, nie zwracając nań najmniejszej uwagi sądząc z tego, wywnioskował, iż jest ona najbardziej rozpieszczoną w całym zakładzie, przyzwyczajoną do tego, by goście wydawali na nią więcej pieniędzy, niż na inne. Obarczony liczną rodziną pedagog należał do ludzi oszczędnych: do oszczędności tych zmuszały go prócz tego zwiększone wydatki na wyniszczoną — wskutek zbyt wielkich jego wymagań — żonę, cierpiącą na różne choroby kobiece. Udzielał on lekcji języka niemieckiego w instytucie i gimnazjum żeńskiem i żył wciąż w stanie jakiegoś lubieżnego i tajemniczego podniecenia; nieposkromioną żądzę utrzymywał jako tako na wodzy jedynie tylko, dzięki swej niemieckiej wytrzymałości, skąpstwu, i tchórzliwej obawie przed następstwami. Kilka razy jednak do roku, drogą niesłychanych ofiar, udawało mu się okroić ze swego nędznego budżetu od pięciu do dziesięciu rubli; w tym celu odmawiał sobie wieczorami ulubionego kufelka piwa i oszczędzał na tramwajach, przebywając piechotą olbrzymie przestrzenie w mieście. Pieniądze te wydawał na kobiety, a wydawał je powoli, starając się możliwie najtaniej, osiągnąć największą sumę uciech i przedłużyć, o ile możebne, godziny rozkoszy. Za pieniądze swe pragnął osiągnąć bardzo wiele to co jest prawie niemożliwem do osiągnięcia; jego niemiecka, pełna sentymentu dusza, łaknęła tęsknie, aby wybrana przezeń kobieta była obrazem jasnowłosej Gretchen, porywała niewinnością, zalęknieniem i poezją; równocześnie jednak chciał i żądał, by pieszczoty jego wprowadzały tą kobietę w stan zachwytu, dreszczów i rozkosznego omdlenia.
Tego samego domagali się zresztą wszyscy mężczyźni — nawet najniedołężniejsi, najpotworniejsi, najbardziej pokręceni i niemocni mężczyźni; to też zdawna już nabyte doświadczenie nauczyło kobiety z domów publicznych umiejętności naśladowania głosem i ruchami najbardziej gorącej namiętności, nie tracąc zresztą ani na chwilę spokoju i zimnej krwi.
— Może pan w takim razie każę muzykantom zagrać polkę. Niech panienki trochę potańczą — poczęła prosić gderliwie Luba.
To ostatnie żądanie było na rękę pedagogowi. Przy dźwiękach muzyki, w ścisku tanecznym o wiele zręczniej było mu wstać i wyprowadzić z sali jedną z dziewczyn, niż uczynić to wśród ogólnego milczenia i znieruchomienia.
— A ileż to kosztuje? — zapytał ostrożnie.
— Kadryl — pół rubla, zwyczajne tańce po trzydzieści kopiejek. Czy dobrze więc?
— Ha cóż... i owszem... Ja nie żałuję paniom... Komu mam powiedzieć?
— Tym właśnie grajkom.
— Owszem... owszem... Panie grajku, niech pan zagra coś lekkiego — rzekł kładąc pieniądze na fortepianie.
— A co pan rozkaże? — spytał Izak, chowając pieniądze do kieszeni. — Walca, polkę, czy polkę — mazurkę?
— Wszystko jedno.
— Walca, walca — zawołała Wiera, wielka miłośniczka tańców.
— Polkę, walca, węgierkę, walca!... rozlegały się głosy innych dziewcząt.
— Niech zagrają polkę — zadecydowała kapryśnie Luba i objąwszy pedagoga za szyję dodała:
— Panie Izaku, niech pan zagra polkę. Oto jest mój mąż, który dla mnie zamawia muzykę. Prawda tatusiu?
Lecz on wyzwolił się z jej objęć, cofając głowę jak żółw; niezrażona tem zupełnie Luba zbliżyła się do Niury, z którą puściła się w pląsy. Tańczyły jeszcze trzy inne pary. Podczas tańców dziewczyny starały się utrzymać sztywno figurę, głowę zaś trzymały prosto, co uważano za jeden z nieodzownych warunków, świadczących o dobrym tonie, panującym w tym zakładzie. Nauczyciel podszedł do Małej Mańki.
— Pójdźmy — rzekł, ujmując ją pod ramię.
— Pojedzmy — odrzekła ze śmiechem dziewczyna. Zaprowadziła go do swego pokoju, urządzonego według szablonowej kokieterji, przeciętnych domów publicznych; umeblowanie składało się z okrytej wzorzystym obrusem komody, na której znajdowało się lustro, bukiet z kwiatów papierowych, kilka pustych bombonierek, pudełko od pudru, wyblakła fotografja jakiegoś blondyna o zmęczonej twarzy wreszcie kilka biletów wizytowych ponad łóżkiem, okrytem różową kołdrą pikową wisiał dywan, wyobrażający sułtana tureckiego w haremie: na ścianach — kilka fotografji pretensjonalnych mężczyzn o typie lokajskim i aktorskim; u sufitu zwieszała się na łańcuszkach różowa lampa; umeblowania dopełniały: okrągły stół ustawiony na dywanie, trzy krzesła wiedeńskie, wreszcie emaljowana miednica i takiż dzbanek, umieszczone w kącie pokoju za łóżkiem.
— Poczęstuj mnie kochanku lemoniadą z winem — poczęła według przyjętego zwyczaju prosić Mańka, rozpinając stanik.
— Później — odrzekł pedagog. — To będzie zależało od ciebie. Zresztą czyż wy możecie tu mieć dobre wino? Z pewnością jakaś lura.
— My mamy dobre wino — odcięła się obrażona tem przypuszczeniem Mańka. — Po dwa ruble butelka. Jeżeli jednak jesteś taki skąpy, to kup sobie piwa. Czy dobrze?
— Piwa mogę kupić.
— A dla mnie lemoniady i kilka pomarańcz. Dobrze?
— Butelkę lemoniady owszem, ale pomarańcz ci nie kupię. Później może uraczę cię nawet szampanem; wszystko zależnem jest od ciebie o ile się odpowiednio będziesz starała.
— To ja w takim razie każę tu przynieść cztery butelki piwa i dwie butelki lemoniady? Czy dobrze? A dla siebie każę przynieść tabliczkę czekolady. Czy dobrze?
— Dwie butelki piwa, butelkę lemoniady i nic a nic więcej. Nie lubię, kiedy się ze mną targują. Sam zarządzam, gdy zajdzie tego potrzeba.
— A czy mogę zaprosić przyjaciółkę?
— Nie, bardzo proszę bez żadnych przyjaciółek.
Mańka wychodzi na korytarz i dźwięcznym głosem woła:
— Gosposiu! dwie butelki piwa a dla mnie butelkę lemoniady.
Po chwili przyszedł Szymon i począł szybko odkorkowywać butelki. Wnet weszła też i gospodyni, Zosia.
— O, jak się tu państwo wygodnie urządzili. Winszuję państwu młodym.
— Tatusiu, poczęstuj piwem naszą gosposię; niech się pani napije.
— Ha, w takim razie piję za pańskie zdrowie. Ależ ja już widziałam gdzieś pana.
Niemiec pił piwo powoli, oblizując wąsy i niecierpliwie oczekując chwili, w której gospodyni wyjdzie z pokoju. Ona jednak, postawiwszy szklankę z powrotem i podziękowawszy mu, odezwała się ponownie:
— Może pan będzie łaskaw zapłacić. Za piwo i za czas. I dla nas lepiej i dla pana wygodniej.
Żądanie to niemile dotknęło nauczyciela, ponieważ nie licowało z jego sentymentalnemi zamierzeniami.
— Cóż to za chamstwo? — rzekł rozgniewany. — Zdaje mi się, że nie myślę stąd uciekać. A zresztą czyż pani nie umie rozróżniać ludzi? Przecież widzi pani, że przyszedł człowiek przyzwoity, w mundurze, nie zaś jakiś oberwaniec. Doprawdy, cóż to za natręctwo.
Gospodyni poczęła się tłómaczyć:
— Niechże się pan nie obraża. Rozumie się, że za wizytę wręczy pan pieniądze panience. Myślę, że pan jej nie ukrzywdzi, bo to prawdziwa perła. Ale za piwo i za lemoniadę będzie pan łaskaw zapłacić, bo i ja muszę przed właścicielką zdać rachunek. Dwie butelki piwa po pięćdziesiąt — rubel: lemoniada trzydzieści — razem rubel trzydzieści.
— O Boże, za butelkę piwa pięćdziesiąt kopiejek — oburza się niemiec. — Ależ ja w pierwszej — lepszej piwiarni dostanę butelkę za 12 kopiejek.
— To też niech pan idzie na piwo do pierwszej lepszej piwiarni, kiedy tam tak tanio. — Skoro pan jednak przyszedł do przyzwoitego domu, trzeba za piwo płacić pół rubla. Taka już u nas cena urzędowa, a ponad to nie bierzemy ani grosza więcej. Ot, teraz już zgoda. Czy mam panu wydać dwadzieścia kopiejek reszty?
— Rozumie się, bezwarunkowo tak — akcentuje mocno nauczyciel. Prócz tego, proszę pani, aby tu więcej nikt nie wchodził.
— Ależ nie, nie, skąd znowu — mówi już w progu Zosia. Niech pan się tu urządzi, jak panu będzie najlepiej. Smacznego apetytu!
Po jej odejściu Mańka zamknęła drzwi na haczyk i usiadła na kolanach niemca, objąwszy go za szyję obnażoną ręką.
— Czy dawno tu już jesteś — zapytał, popijając piwo. Rozumiał, że to udawanie miłości, jakie ma się odbyć za chwilę, wymaga jakiegoś duchowego zbliżenia, poufalszej znajomości; dlatego też, nie bacząc na swe zniecierpliwienie, wszczął jedną z tych zwykłych rozmów, jakie prowadzą wszyscy niemal mężczyźni, gdy sam na sam zostają z prostytutkami: te ostatnie poczynają wówczas kłamać mechanicznie, nie unosząc się i nie przejmując swą rolą, kłamiąc według starego szablonu.
— Niedawno, od trzech miesięcy dopiero.
— A ile masz lat?
— Szesnaście — kłamie mała Mańka, ujmując sobie pięć lat.
— O, jaka młodziutka — dziwi się niemiec, zdejmując kamasze. — W jakiż sposób dostałaś się tu?
— To było już potem, gdy mnie jeden oficer pozbawił niewinności, tam... w moich stronach rodzinnych. Moja mamusia to bardzo surowa kobieta, gdyby się o tem dowiedziała udusiłaby mnie własnemi rękami. Bałam się i dlatego uciekłam z domu, aż tutaj.
— A czyś ty bardzo kochała tego oficera?
— Jakbym go nie kochała, tobym mu się nie oddała. Obiecywał, nikczemnik jeden, że się ożeni, a później kiedy już osiągnął co chciał, porzucił mnie.
— A czyś ty za pierwszym razem bardzo się wstydziła?
— Rozumie się, że mi było wstyd. A jak ty wolisz tatuńciu, ze światłem czy bez światła?... Przyciemnię trochę lampę, czy dobrze?
— A czy ci się tu nie nudzi? A jakże ci na imię?
— Mnie — Mania. Rozumie się, że się nudzę, bo jakież to nasze życie!
Niemiec pocałował ją mocno w usta i zadał ponowne pytanie:
— A czyż lubisz mężczyzn? Czy są tacy, którzy ci dostarczają zadowolenie i sprawiają ci przyjemność?
— Dlaczego nie — roześmiała się Mańka. — Najbardziej to mi się podobają tacy jak ty, sympatyczni... tłuściutcy...
— Podobają ci się? Co? A za co ty ich lubisz?
— A ot tak już jest; lubię. Pan także sympatyczny.
Niemiec myślał przez pewien czas, żłopiąc w zadumaniu piwo. Następnie powiedział jej to, co mówi każdy niemal mężczyzna do przypadkowo spotkanej prostytutki, zanim posiądzie jej ciało:
— Wiesz, Marychno, że ty mi się także podobasz. Chętnie wziąłbym cię na utrzymanie.
— Kiedy pan już żonaty — zaoponowała Mania. dotykając jego obrączki.
— Tak, to prawda, ale widzisz moje dziecko nie żyję z żoną; ona jest chorą i nie może spełniać obowiązków małżeńskich.
— Biedna kobieta! Oj, żeby wiedziała, gdzie chodzisz, to napewno rozpłakałaby się.
— Dajmy temu pokój. Otóż trzeba ci wiedzieć Maryniu, że ja wciąż upatruję sobie dziewczyny, któraby była taką skromną i ładną jak ty. Jestem zamożnym człowiekiem, wynająłbym mieszkanie z utrzymaniem, światłem i opałem. A na szpilki dawałbym ci czterdzieści rubli na miesiąc. Zgodziłabyś się na to?
— Dlaczegóżby nie.
Pocałował ją tkliwie, lecz wnet tajemny lęk targnął jego tchórzliwem sercem.
— A czy zdrowa jesteś, — zapytał głosem drżącym, pełnym niechęci.
— Naturalnie, przecież u nas co sobota bywa doktór.
Po upływie pięciu minut Mańka opuściła niemca, chowając po drodze do pończochy zarobione pieniądze; uprzednio jednak splunęła na nie zabobonnie, ponieważ był to początek. Nie mówiono już więcej ani o wzięciu na utrzymanie ani o sympatjach. Niemiec niezadowolony z obojętnego zachowania się Mańki, kazał zawołać do siebie gospodynię.
— Gosposiu, mój mąż wzywa panią do siebie — rzekła Mania, wchodząc do pokoju i poprawiając włosy przed lustrem.
Zosia wyszła, a po chwili wróciła i wywołała Paszę. Następnie ukazała się ponownie w sali, lecz już sama jedna.
— Cóż to, nie umiałaś dogodzić swemu kawalerowi? — zapytała ze śmiechem Mańki. — Skarżył się na ciebie. „To nie kobieta, powiada, lecz jakiś słup drewniany, bryła lodu“. Posłałam mu teraz Paszę.
Mańka zmarszczyła brwi i splunęła.
— Tfu, wstrętny taki. Zawraca głowę jakiemś tam głupiem gadaniem: Czy ty odczuwasz, kiedy cię całuję? A teraz, czy doświadczasz przyjemnego wzruszenia? Stary pies! Wezmę cię na utrzymanie, powiada.
— Oni wszyscy mówią to samo — rzekła obojętnie Zofja.
Gienia jednak, która od samego rana była w złym humorze, wybuchła nagle.
— A, przeklęty cham, podłe chamidło! — zawołała ujmując się pod boki. — A toż wzięłabym tego wstrętnego obrzydliwca za ucho i zaprowadziła do lustra, żeby obejrzał swój ohydny pysk. A co? Pięknyś? I jeszcze będziesz piękniejszy, kiedy ci ślina z ust popłynie, zaczniesz wykrzywiać oczy, charczeć i sapać kobiecie prosto w twarz? I ty chcesz, żebym za twego przeklętego rubla padała przed tobą plackiem i żeby mi z zachwytu nad twoją nędzną miłością oczy na wierzch wyłaziły? Po pysku bym tłukła takiego nikczemnika, po pysku, ażby mu się krew puściła.
Delikatna Emma, oburzona ordynarnym tonem Gieni, stara się ją powstrzymać.
— Przestań już Gieniu! Pfe, wstyd!
— Właśnie, że nie przestanę — odpowiedziała ostro.
Umilkła jednak i odeszła na stronę; nozdrza jej drżały, a piękne ciemne oczy rzucały błyski.