<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Ciemności wieczoru osnuły ziemię, naokół panuje parność, a okna w wielkiej sali rozwarto na oścież; pod tchnieniem lekkiego wiatru tiulowe zasłony poruszają się delikatnie to w jedną, to w drugą stronę. Od suchotniczego trawnika przed domem zalatuje zapach zroszonej trawy i o wiele słabszy zapach kwitnących bzów i zwiędłych liści brzozowych. Luba w niebieskim, dekoltowanym staniczku i Niura ubrana jako „bébé“ w przestronny, aż po kolana, różowy paltocik, leżą na poręczy okna; dziewczyny ujęły się pod ramię i śpiewają cicho bardzo popularną wśród prostytutek piosenkę o szpitalu. Niura śpiewa jako pierwszy głos. Luba wtóruje jej cichym altem.
Poniedziałek nadchodzi,
Czas mi iść do domu.
Ale doktór nie puszcza...
We wszystkich innych zakładach okna również otwarto, w salach płoną jasne światła, a przed domami wiszą pozapalane latarnie. Z okna, przez które spoglądają Niura i Luba, widać wyraźnie wnętrze sali tanecznej w przeciwległym domu publicznym: żółtą woskowaną posadzkę, ciemnowiśniowe draperje z frendzlami zawieszone nad drzwiami, część czarnego fortepianu, lustro w złoconych ramach, wreszcie migające co chwile sylwetki strojnych kobiet, odbijające się w lustrach. Na prawo widnieje dom Treppla, skąpany w jasnem świetle lampy elektrycznej.
Wieczór jest cichy i ciepły. Gdzieś w oddali, hen poza wieńcem czarnych drzew, tuż ponad ciemną ziemią, w której wyczuwa się niewidzialny okiem potężny pęd wiosenny — widnieje wąska czerwono-złocista smuga światła — ostatnie błyski późnej zorzy. To niewyraźne, dalekie światło, w połączeniu z łagodnem powietrzem i zapachem nadchodzącej nocy, tchnęło jakimś tajemniczym, słodkim i świadomym smutkiem, jakim zazwyczaj tchnie wieczór na schyłku wiosny i początku lata. Z oddali dobiegał zmącony gwar miasta rozbrzmiewały brzydkie dźwięki harmonijki, porykiwały krowy, rozlegały się kroki jakiegoś człowieka, który idąc ulicą, uderzał laską w chodnik; rozbrzmiewał leniwy turkot jakiejś zwolna jadącej dorożki — wszystkie te dźwięki splatały się ze sobą harmonijnie wśród drzemiącej ciszy wieczoru. Śpiewnie zawodziły gwizdawki parowozów, sunących plantem kolei, który w ciemności odrzynał się od ogólnego tła szeregiem czerwonych — i zielonych świateł.
Dozorczyni przychodzi,
Bułki z cukrem przynosi...
Bułki z cukrem przynosi...
Wszystkim równo rozdaje.
— Hej Prochor, — przerywa nagle Niura, spostrzegłszy sylwetkę przebiegającego ulicą posługacza z piwiarni. — Hej Prochor!
— A żeby was pokręciło — odgryza się zachrypniętym głosem. — Czego wam trzeba.
— Widziałam dzisiaj pańskiego kolegę, który kazał się panu kłaniać.
— Cóż to za kolega.
— Bardzo miły. Sympatyczny brunecik... Niech pan lepiej zapyta, gdziem go widziała?
— Gdzie? — pyta Prochor, zatrzymując się na chwilę.
— A gdzieżby, jak nie u nas na gwoździku,, na piątej półce, gdzie siedzą zdechłe wilki.
— Eh! Głupia, głupia!...
Niura wybucha wesołością i pokłada się ze śmiechu, unosząc wysoko ku górze swe nogi osłonięte długiemi, czarnemi pończochami. Nagłe jednak przestaje się śmiać i, patrząc na koleżankę rozszerzonemi z przestrachu, oczyma, szepce:
— A czy ty wiesz, że on w zaprzeszłym roku zarżnął kobietę. On sam, jak Boga kocham.
— Jakto? Na śmierć?
— Nie, nie na śmierć. Wylizała się — mówi Niura, jakby żałując, że tak się stało. — Dwa miesiące jednak przeleżała w szpitalu. Doktorzy mówią, że gdyby ją uderzył kapeczkę wyżej, jużby ją na śmierć zabił.
— I za cóż to?
— Albo ja wiem? Może pieniądze przed nim chowała, albo go zdradzała. On był kochankiem jej — alfonsem.
— I cóż mu za to zrobili?
— A nic. Nie było żadnych dowodów. Stało się to wczasie ogólnej awantury, kiedy walczyło ze sobą blisko stu ludzi. Ona też oświadczyła w policji że nie podejrzewa go zupełnie. Ale Prochor sam się później przechwalał: wtedy nie zarżnąłem Duńki, ale innym razem to z nią zrobię koniec. Już ona moich rąk nie ujdzie.
Ciałem Luby wstrząsa dreszcz trwogi.
— Oni na wszystko pójdą, te alfonsy! — mówi głosem cichym, pełnym przerażenia.
— Straszna rzecz do czego to dochodzi! Ja sama kochałam się przez rok z naszym Szymonem. Powiadam ci, strasznie podły potwór z niego. Całe ciało miałam posiniaczone. I żeby choć miał jakiś powód; przyjdzie do mego pokoju rankiem, zamknie się ze mną i zaczyna mnie męczyć. Ręce mi wykręcał, w piersi mnie szczypał, za gardło chwytał i dusił. A innym znów razem całuje mnie mocno, aż nagle jak ukąsi w wargi, to aż krew tryśnie... ja wtedy płakać zaczynam, a on jakby czekał tylko na to. Jak zwierzę wściekłe rzucał się na mnie. A przytem zabierał mnie wszystkie pieniądze, co do jednego grosza, tak, że nie miałam nawet na papierosy. Przecież on chytry i skąpy i wciąż składa pieniądze w kasie oszczędności... Powiada, że jak tysiąc rubli zbierze, to zamieszka w klasztorze.
— Naprawdę?
— Jak Boga kocham. Popatrz tylko na jego pokój; przez całą dobę, dniem i nocą pali lampkę przed świętemi obrazami. O, bo on jest bardzo pobożny... Ale mnie się zdaje, że to dlatego, iż musi mieć na sumieniu jakieś ciężkie grzechy, to morderca... jest...
— Co ty powiadasz?
— Eh, dosyć o tem, mówmy o czem innem. Śpiewajmy dalej:
Pójdę do apteki, kupię w niej trucizny.
Potem się otruję...
Gienia tymczasem przechadza się wzdłuż i wszerz sali, ująwszy się pod boki i przypatrując się swej osobie we wszyskich lustrach, koło których przechodzi. Ma na sobie atłasową suknię pomarańczowego koloru, z prostemi zakładkami na spódnicy, która kołysze się w takt jej poruszeń, to na lewo, to znów na prawo.
Mała Mańka, namiętna wielbicielka gry w karty, gotowa grać w nie bezustannie od poranku do poranku, gra w tej chwili z Paszą w „sześćdziesiąt sześć“; dla ułatwienia gry ustawiły między sobą stolik, przyczem karty zbierają na rozpostarte między kolanami spódnice. Mańka ma na sobie skromne ubranie bronzowego koloru z czarnym fartuchem; kostjum ten nadzwyczajnie harmonizuje z jej jasną główką i małym wzrostem; odmładza ją, czyniąc podobną do gimnazjalistki.
Partnerka jej Pasza — jest dziwną i ze wszech miar nieszczęśliwą dziewczyną. Powinna już oddawna znajdować się nie w domu publicznym, lecz w szpitalu dla obłąkanych, ze względu na swą ciężką chorobę nerwową; odda je się ona z chorobliwym szałem każdemu mężczyźnie, który ją wybierze. Z tego powodu koleżanki szydzą z niej i czują dla niej lekceważenie, uważając, że jest to swego rodzaju zdrada zawodowej nienawiści do mężczyzn.
Niura bardzo udatnie naśladuje jej westchnienia, krzyki, jęki i namiętne słowa, od których nie może nigdy powstrzymać się w chwilach ekstazy i które słychać nietylko w drugim ale i trzecim pokoiku obok. Krążą o niej pogłoski, że nie zapędziła jej do domu publicznego nędza i że nie została tu wciągnięta drogą oszukańczą, lecz wstąpiła dobrowolnie, pragnąc zaspokoić swój nienasycony instynkt.
Właścicielka domu publicznego i obie gospodynie są bardzo zadowolone z Paszy, schlebiają jej obłąkańczej namiętności i zachęcają do niej. Pasza bowiem cieszy się niezwykłem powodzeniem i zarabia cztery lub pięć razy więcej niż każda inna; zarabia tak wiele, że w dobre dni świąteczne nie wyprowadzają jej zupełnie na salę do „gorszych“ gości, lub też, gdy ci żądają jej towarzystwa, odmawiają im, tłumacząc to chorobą dziewczyny; czynią to zaś dlatego, iż stali goście obrażają się, gdy im mówią, że znajoma ich dziewczyna niema czasu, ponieważ zajęta jest innymi. Takich stałych gości Pasza ma mnóstwo; wielu rozkochanych jest w niej szczerze, chociaż w sposób zwierzęcy; dwóch z nich niedawno, niemal równocześnie, chciało ją wziąć na utrzymanie, jednym z nich był gruzin — subjekt z magazynu win, drugim zaś urzędnik kolejowy, bardzo dumny i bardzo ubogi, wysokiego wzrostu ze stucznem okiem kauczukowem, używający papierowych mankietów. Oczywiście, że dziewczyna, dla której wszystko, prócz namiętnych pożądań, jest najzupełniej obojętne, poszłaby do każdego mężczyzny, który tego zapragnie, lecz na przeszkodzie stoi tu administracja domu publicznego, czuwająca pilnie nad swemi dochodami.
Zbliżający się obłęd odzwierciadla się już w jej sympatycznej twarzy: przymknięte oczy dziewczyny spoglądają jakimś nieprzytomnym, radosnym, pijanym i sprośnym wyrazem: wargi ma wciąż zwilgotniałe i oblizuje je językiem; wreszcie cichy, urywany śmiech dziewczyny — to już śmiech idjotki! Ta prawdziwa ofiara społecznego ustroju, w powszedniem życiu jest dobroduszną, zgodną, najzupełniej bezinteresowną i wstydzi się niepomiernie swej niepohamowanej namiętności. Dla przyjaciółek swych jest bardzo czułą, całuje je i ściska, lubi spać z niemi w jednem łóżku, mimo to jednak wszystkie traktują ją z pewną pogardą.
— Maniu droga, — mówi przymilająco — postaw mi kabałę.
— Ee... — odpowiada Mania, wydąwszy usta, jak dziecko. — Grajmy jeszcze trochę.
— Maniu, droga, jedyna, kochana.
— Mania rozkłada talję kart na kolanach. Wychodzi as karowy, co oznacza małe pieniądze, wreszcie as pikowy, co oznacza gości w domu; a gości tych jest wielu z królem treflowym na czele.
Pasza klaszcze w dłonie radośnie.
— Ach, to mój Lewańczyk — Rozumie się, że to on, bo obiecał, że przyjdzie dziś.
— Czy to ten twój gruzin?
— Tak, tak, mój drogi gruzin. Ach jaki on przyjemny. Chciałabym go wciąż mieć przy sobie. Czy ty wiesz, co on mi ostatnim razem powiedział? Jeżeli będziesz dłużej mieszkać w domu publicznym, to ja i ciebie i siebie zabiję. I tak strasznie błysnął wtedy oczami...
W tej chwili zbliżyła się Gienia i wyniosłym tonem zapytuje:
— To niby kto tak miał powiedzieć?
— Mój gruzin, Lewan. „I ciebie i siebie zabiję“.
— Ach ty głupia. Jaki on tam gruzin, zwyczajny ormianin. Głupia z ciebie warjatka.
— Ależ nieprawda, bo gruzin. To nawet dość dziwne z twej strony.
Powiadam ci, że ormianin. Ja chyba lepiej wiem. Głupia jedna.
— Czegóż ty mi wymyślasz Geniu. Przecież ja pierwsza nie zaczęłam.
— Toby jeszcze trzeba. Ach ty głupia! Czyż ci nie wszystko jedno, kim on jest. Zakochałaś się w nim.
— A tak, zakochałam.
— Ach głupia, ty głupia. A tego z kokardką na krzywych nogach także kochasz.
— Więc cóż z tego? Bardzo go poważam, bo to ogromnie solidny człowiek.
— I Olka buchaltera też kochasz? I dostawcę też? I Antka karciarza? I grubego aktora... Fe, wstydu nie masz — krzyczy nagle Genia. — Nie mogę na ciebie patrzeć bez obrzydzenia. Zupełnie, jak suka! Gdybym była na twojem miejscu, tobym już wołała skończyć ze sobą, powiesiłabym się na sznurku od gorsetu. Ach ty gadzino!...
Pasza w milczeniu opuszcza ku ziemi pełne łez oczy. Mania próbuje ująć się za nią.
— Cóżeś ty tak na nią powstała, Gieniu.
— Wszystkie jesteście dobre — przerywa jej ostro Gienia. — Zupełnie nie macie ambicji!... Przychodzi taki cham, kupuje sobie ciebie jak kawałek mięsa, wynajmuje cię na godzinę, według taksy jak dorożkę, a ty potem rozpływasz się nad nim: „Ach kochanek mój! Miłość nadziemska!“ Pfe!
Z gniewem odwróciła się od koleżanek i znów poczęła wzdłuż i wszerz przechadzać się po sali, kołysząc się na biodrach i przeglądając we wszystkich lustrach.
Przez cały ten czas grajek wciąż jeszcze niemoże sobie poradzić z nieudolnym skrzypkiem.
— Nie w ten sposób, nie w ten sposób, panie Izaku. Niech pan na chwilę odłoży skrzypce i posłucha melodji.
Jednym palcem gra na forepianie, przyśpiewując tym obrzydliwym, koźlim głosem jaki posiadają wszyscy kapelmistrze.
— Es-tam, es-tam, es-tiam-tiam. A teraz niech pan powtarza za mną od początku pierwszą figurę. No dalej: ein, zwei...
Próbie ich przysłuchuje się z uwagą niemiłosiernie wymalowana Zoja, wsparta o fortepian, oraz Wiera, dziewczyna szczupła, o twarzy noszącej ślady pijaństwa, przebrana za dżokieja: ma więc na głowie okrągłą czapeczkę, niebiesko-białą kurtkę, jedwabne obcisłe spodnie i buciki lakierowane żółtemi cholewkami. W rzeczywistości Wiera podobną jest z wyglądu do dżokieja; twarz ma drobną, o oczach wielkich i błyszczących; bardzo piękny i nerwowy nosek posiada niewielki garb. Kiedy wreszcie po długich usiłowaniach udało się grajkom osiągnąć jaką taką harmonijność, niziutka Wiera zbliża się do rosłej Zoi drobnym krokiem i pochylona naprzód — krokiem jakim chodzą jedynie kobiety przebrane po męsku, i składając przed nią głęboki ukłon zaprasza ją do tańca. Po chwili zadowolone dziewczyny zaczynają wirować po sali.
Żywa Niura, która zawsze komunikuje wszystkie nowiny, zeskakuje z okna i głosem wzruszonym woła:
— Przed dom Treppla zajechała dorożka z latarkami elektrycznemi.... Oj jej, jakie to ładne.
Dziewczęta z wyjątkiem dumnej Gieni pędzą do okien. Przed domem Treppla stoi istotnie elegancka dorożka, zaopatrzona w dwie miniaturowe latarki; wielki siwy koń trzęsie niecierpliwie białym łbem, przebiera na miejscu nogami i strzyże delikatnemi uszami; barczysty, brodaty stangret, siedzi z poważną miną na koźle, trzymając ręce wzdłuż kolan.
— Jakbym ja chciała się przejechać — piszczy Niura.
— Wujaszku, wujaszku — krzyczy, wychylając głowę przez okno — przewieź trochę biedną dziewczynę... Przewieź ją za miłość.
Ale stangret uśmiecha się tylko, a potem robi ledwie dostrzegalny ruch ręką i wnet siwy koń, jakby tylko czekał na dany znak, rusza z miejsca «dobrym kłusem, robi piękny obrót w przeciwnym kierunku i wraz z dorożką i barczystym woźnicą ginie w ciemnościach wieczoru.
— Pfe, panienki! Wstyd! — rozlega się nagle pełen oburzenia głos gospodyni, Emmy. — A gdzie — żeście to widziały, żeby przyzwoite panny właziły na okno i wyprawiały wrzaski na całą ulicę. Skandal doprawdy. I zawsze wszystkiemu winną jest Niura, ta nieznośna Niura!
W swej czarnej sukni, z twarzą obrzękłą i pożółkłą, z ciemnemi obwódkami pod oczyma i trzema trzęsącemi się podbródkami ma wygląd majestatyczny.
Dziewczyny jak zgromione pensjonarki zasiadają na krzesłach wzdłuż ściany z wyjątkiem Gieni, która w dalszym ciągu przegląda się w lustrach. Słychać turkot dwóch dorożek, które zatrzymały się po przeciwnej stronie ulicy, przed domem należącym do Zofji Bazylówny. Jama poczyna zwolna tętnieć życiem. Znów rozległ się turkot dorożki, która nagle zatrzymała się przed domem Anny Markówny.
Ktoś rozbiera się w przedsionku przy pomocy szwajcara. Gienia staje w progu i przez chwilę przygląda się przybyszowi, wnet jednak wraca z powrotem, wzruszając ramionami i trzęsąc głową przecząco.
— Niewiem kto taki — informuje półgłosem. — Nigdy tu u nas nie był. Pewnie jakiś tatuś, tłusty w złotych okularach i w mundurze.
Emna głosem przypominającym dźwięk wzywającej do apelu trąby żołnierskiej, komenderuje:
— Panienki, proszę do sali! Do sali, panienki! Wszystkie pozostałe jedna za drugą sztucznym krokiem wychodzą na salę: Tamara z obnażonemi białemi rękami i szyją, okoloną sznurkiem sztucznych pereł, gruba Kaśka o twarzy mięsistej, kwadratowej i niskiem czole — jest ona również dekoltowaną, ale skórę ma czerwoną i w pryszczach; dalej idą: przybyła niedawno ze wsi Nina, niezgrabna i z zadartym nosem, i ubrana w suknię koloru zielonej papugi: druga Mańka — tak zwana Mańka Wielka czyli Mańka Krokodyl, wreszcie na końcu — Zośka — Ster, żydówka o brzydkiej śniadej twarzy z niezwykle wielkim nosem, z powodu którego otrzymała swe przezwisko; posiada ona jednak oczy tak piękne i wielkie — równocześnie dobre i łagodne, płomienne i wilgotne — jakie wśród kobiet całego świata posiadają jedynie żydówki.