Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/53

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 53. Śmierć wielkiego wezyra
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

53.
Śmierć wielkiego wezyra.

Sułtan Mahomet w dniu w którym miała miejsce rozmowa z Karą Mustafą, późnym wieczorem, jak codziennie udał się do chłodnego i przewiewnego gwiaździstego kiosku, gdzie okrytą zasłoną nowa niewolnica z ziemi czerkieskiej, przygrywając sobie na lutni, śpiewała mu swoje pieśni ojczyste.
W czasie śpiewu przywódzca eunuchów wszedł i oznajmił wielkiego wezyra.
Achmed Koeprili otrzymał pozwolenie wejścia.
Sułtan spoczywający na sofie spój rżał szczególnie badawczo na podanego w najcięższe podejrzenie swego doradcę.
— Czy przychodzisz mi co donieść? — zapytał, — jeżeli tak, to mów prędko, wolę słuchać śpiewu czerkieski niż twojego gadania.
Achmed zdziwił się.
Słowa sułtana wskazywały, że coś nakształt niełaski wisiało nad głową wielkiego wezyra.
— Jeżeli moja obecność przerywa twą rozrywkę, najpotężniejszy władco prawowiernych, to pozwól, żebym się oddalił, — rzekł kłaniając się nizko.
— Cóż cię sprowadziło? — zapytał sułtan.
— Chciałem zdać ci sprawę o ruchach twoich wojsk, najpotężniejszy sułtanie.
— Jakże możesz wiedzieć co o nich kiedy przy nich nie jesteś, — odpowiedział sułtan, — o ile znam historyę mego wielkiego i potężnego państwa, wiem, że albo sam sułtan, albo wielki wezyr dowodził zawsze wojskami udającemi się na wojnę.
— I jabym poszedł za tym przykładem przodków, najpotężniejszy władco, gdyby nie to, że moją obecność tutaj uważam za potrzebną! Dlatego wysyłam do armii Kara Mustafę, o którym wiem, że jest ci wierny, że jest przedsiębiorczy i że na nim mogę polegać.
— Dlaczegóż twoja obecność tu jest potrzebną? — przerwał sułtan.
— Bo muszę czuwać, najpotężniejszy władco!
— Rozumiem! — zawołał Mahomed, — i dlatego każesz pilnować Kara Mustafy.
Wielki wezyr spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc słów sułtana.
— Kara Mustafa nie jest pilnowany, władco władców, — odpowiedział.
— A więc nad kimże czuwasz?
— Nad twojem życiem i bezpieczeństwem, najdostojniejszy padyszachu, — odpowiedział śmiało Achmed Koeprili.
— Więc uważasz, że życie moje jest zagrożone, czy też chcesz tylko okazać się dla mnie niezbędnym? — zapytał sułtan.
— Niech mnie Allach uchowa od takich nieczystych zamiarów!
— A może chcesz zwrócić podejrzę nie na kogo innego?... Ale dosyć!... Nie chcę słuchać twojego sprawozdania o ruchach mojej armii idącej do Polski! Wysłucham go od tego, co będzie dowodził mem wojskiem! Twoje raporta nie mogą być dosyć pewne!
— Jeśli rozkażesz, panie panów, żebym się udał do armii, to jeszcze tej nocy wyjadę.
— Możesz się przygotować do wyjazdu... Kiedy on nastąpi, nie wiem jeszcze! Idź i nie przerywaj dłużej śpię wu czerkieski.
Achmed Koeprili zrozumiał z tej odprawy, że jakaś tajna dworska intryga pracuje nad jego obaleniem.
Zdawało się jednak, że sułtan nie powziął jeszcze ostatecznego postanowienia.
Gdy wielki wezyr opuścił wewnętrzne pokoje kiosku i wszedł do przedsionka, przywódca eunuchów, który jemu zawdzięczał swoje korzystne miejsce, zwrócił się nagle do niego i ukląkł przed nim.
— Szlachetny Achmedzie! — zawołał, — nie idź przez ogród!
Wielki wezyr spojrzał na Murzyna zdziwiony.
— Co znaczy ta przestroga? Czyżby mnie niełaska padyszacha miała tak szybko dosięgnąć? — zapytał Achmed.
— Usłuchaj mojej przestrogi, wspaniałomyślny baszo, nie idź tej nocy przez ogród! — prosił Murzyn.
— Muszę wrócić do mojego pałacu, wiesz o tem.
— Nie wrócisz do niego, panie.
— To co mi tej nocy tutaj zagraża, grozić mi będzie jutro w moim pałacu, — odpowiedział wielki wezyr z uśmiechem.
— Tam stoi lektyka padyszacha. Wsiądź do niej. Niewolnicy przeniosą cię przez ogród. Gdy się wydostaniesz z Seraju, wsiądź tej nocy jeszcze na jeden z okrętów odpływających z portu!
— Więc aż tak źle jest ze mną? — zapytał Achmed, — no, zdaje mi się, że wierzysz tak jak ja, iż nikt nie zdoła ujść swojego losu! To co mnie tutaj ma spotkać, spotka mnie także na odległem wybrzeżu! Dziękuję ci za ostrzeżenie, które mi twego przywiązania dowodzi! Życzę ci, żeby ci ta usługa nie przyniosła kłopotu! Bądź zdrów!
— Jesteś zgubiony! Nie zobaczę cię więcej...
— Śmierć nas wszystkich czeka! Nie lękam się jej!
— Ale ciebie spotka przedwcześnie!
— Jesteśmy w ręku Allacha!
— Weź ten sztylet ażebyś się mógł obronić!
Wielki Wezyr odmownie wstrząsnął głową.
— Zatrzymaj swoją broń, — rzekł, — widziałeś żem przypasał szablę w przedsionku, wystarczy mi ona do obrony! Powiem ci jednak, że obrona jest niedorzecznością, jeżeli Pan zdecydował już o czyjemś życiu lub śmierci. Puść mnie! Co Ałłach mi przeznaczył, stanie się, choćbym uszedł na koniec świata! A kogo jak mnie śmierć oderwie od pracy i spełniania obowiązków, tego zgon jest pięknym! Zdaje mi się jednak, że twoja obawa jest bezpodstawną! Cóżby mnie mogło spotkać w ogrodzie! Nie, nie, widzisz tę rzecz zbyt czarno! Mimo to dziękuję ci za twoje przywiązanie i nie zapomnę o niem nigdy!
Achmed poszedł.
Dowódca eunuchów spojrzał za nim smutnie.
— Widzę cię po raz ostatni, — szepnął do siebie.
Wielki wezyr nie miał żadnej obawy.
Dumny, spokojny, miarowym krokiem, z godnością opuścił przedsionek i wyszedł przez otwartą podsień kiosku do ogrodu, w którym wiosenne kwiaty rozlewały woń balsamiczną.
Księżyc oświecał szeroką aleję, krzaki okryte kwiatami i gęstym świeżym liściem ocienione stare drzewa.
Była to prześliczna noc wiosenna.
W krzakach bzu, wydających woń przyjemną, słychać było żałosną pieśń słowika.
Głęboka cisza panowała w daleko dokoła ciągnącym się ogrodzie.
Kiosk gwiaździsty leżał w środku tego raju.
Achmed Koeprili w chwilę potem zapomniał o ostrzegających słowach Murzyna.
Zmysły jego upajały się powabem otaczającej go przyrody.
Stanął przed podsienią, w której uzbrojeni od stóp do głów rzezańcy pełnili straż i patrzył w ogród.
Następnie poszedł szeroką aleją, ku wielkiej bramie wchodowej.
Zaledwie uszedł połowę drogi i znalazł się w równej odległości od bramy i od kiosku, gdy nagle z po za ciemnych drzew parku ukazała się przed mm postać człowieka.
Wielki wezyr stanął.
Kto wychodził naprzeciw niego?
Warta przy bramie wpuszczała tylko najwyższych dostojników do ogrodów seraju i to tylko wówczas, kiedy byli wezwani.
Był to Kara Mustafa.
Przystąpił on do Achmeda.
Teraz dopiero Achmed poznał wezyra.
— Ciebie tu spotykam, Mustafo! — zapytał.
Stanąwszy tuż przed wielkim wezyrem Kara Mustafa wydobył sztylet.
Ostre narzędzie śmierci błysnęło w jego podniesionej ręce.
— Umieraj! — zawołał Kara Mustafa.
I sztyletem przeszył tak szybko pierś Achmeda, że wielki wezyr nie mógł się obronić.
Krew trysnęła z jego rany; zachwiał się.
— Jakto... ty... Mustafo? — wymówił jeszcze, — ty mnie zabijasz?... to twoja wdzięczność?...
Po tych słowach zamilkł i upadł.
Kara Mustafa dobrze wymierzył i z zimną krwią przeszył pierś Achmeda.
Jęk ani krzyk nie zamącił ciszy oświetlonego blaskiem księżyca ogrodu.
Achmed leżał u stóp Kara Mustafy.
Morderca pochylił się nad swoją ofiarą.
Achmed szeroko rozwarł oczy i patrzył na niego.
— Tyś... mym zabójcą!... — szepnął, — Ałłach jest sprawiedliwy!... Kara cię dosięgnie!...
Ostatnie słowa zamarły na ustach wielkiego wezyra.
— Po twoim trupie dojdę do mego celu! — rzekł okrutny Mustafa, podczas gdy umierający wydawał ostatnie tchnienie, — usunąłem cię z mojej drogi! Co tam wdzięczność!... Kto w locie pragnie wznieść się aż do słońca, nie może zważać na rzeczy poboczne! Musiałeś mi ustąpić miejsca, Achmedzie Koerprili! Twój uczeń przerósł cię i obala! Twój czas upłynął! Kara Mustafa nastąpi po tobie w szeregu wielkich wezyrów i lepiej od ciebie będzie umiał zawładnąć najwyższą władzą! Bądź pewny, że ja nikomu tak nie zaufam jak ty mnie, nikogo tak nie wyniosę, nie będę liczył na wdzięczność niczyją! Czem jesteś w całej swej potędze i dostojności! Niczem! trupem!
Mustafa pochylił się nad wielkim wezyrem.
Achmed już nie żył.
Wezyr wziął umarłego i zaniósł do krzaków pod mur.
O mur była wsparta drabina.
Mustafa wchodząc na jej szczeble ciągnął za sobą zwłoki do góry.
Po drugiej stronie muru czekali rzezańcy z lektyką.
Mustafa nie pokazał się im, zawołał tylko na nich, żeby byli w pogotowiu.
Następnie przesunął zwłoki Achmeda przez wierzch muru na drugą stronę.
Tutaj podjęli je rzezańcy.
Poznawszy wielkiego wezyra złożyli zwłoki na chwilę pod murem.
Wahali się przez chwilę co mają czynić.
Mustafa zeszedł z drabiny i opuścił ogród.
Wkrótce przybył do stojących nad zwłokami i nie wiedzących co począć eunuchów.
— Czegóż czekacie? — zawołał, — czyliż nie wiecie, jaki rozkaz był wam dany.
Rzezańcy złożyli zwłoki zabitego wielkiego wezyra do lektyki i poszli z niemi koło muru.
Warta stojąca przy bramie zatrzymała ich.
— Kto jest w lektyce? — zapytał oficer.
— Wielki wezyr, — odpowiedzieli Murzyni.
Oficer uchylił firanki lektyki.
Achmed Koeprili leżał przed nim.
Poznał on zaraz co się z nim stało, nie poważył się jednak mówić o tem, domyślił się bowiem zaraz że było to spełnieniem tajnego rozkazu sułtana, o którym nikomu pod karą śmierci wspominać nie było wolno.
Zapuścił firankę napowrót i przepuścił eunuchów.
Zwrócili się oni nad brzeg morza.
Księżyc jasno oświecał lekko pomarszczone fale.
Dokoła panowała głęboka cisza.
W odległem, bezludnem miejscu wybrzeża rzezańcy zatrzymali się i postawili lektykę.
W blizkości znajdowały się kamienie.
Rzezańcy wyjęli zwłoki z lektyki i złożyli na wilgotnem wybrzeżu.
Następnie do każdej nogi wielkiego wezyra przywiązali worek z długim, ciężkim kamieniem.
Po dopełnieniu tego pociągnęli zwłoki aż nad sam brzeg, następnie rozkołysali je i rzucili do wody, która rozprysła się wysoko.
Wielki wezyr znikł z oblicza żyjących i nie pokazał się więcej.
Rzezańcy zabrali lektykę i oddalili się od wybrzeża.
W niejakiej odległości stał Kara Mustafa i widział wszystko.
Zadowolonym był zupełnie.
Achmed Koeprili znikł bez śladu.
Najwyższy dostojnik państwa stał się pastwą drapieżnych istot morskich.
Miejsce jego było wolne.
Kto inny miał zająć miejsce zaginionego.
Tym innym był Kara Mustafa, morderca swego dobroczyńcy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.