Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/59
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras |
Podtytuł | Romans Historyczny |
Rozdział | 59. Aresztowanie Paca |
Wydawca | A. Paryski |
Data wyd. | 1919 |
Miejsce wyd. | Toledo |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W oszańcowanym obozie pod Chocimem, w którym znajdowało się czterdzieści tysięcy Turków i tyleż Tatarów, dowodził wezyr wojny Hussein basza, noszący tytuł seraskiera.
Wezyr Kara Mustafa w tych dniach dopiero, jak widzieliśmy, został mianowany wielkim wezyrem i pozostawił dowództwo osiemdziesięciotysięcznej armii seraskierowi.
Nazajutrz po zgonie króla Michała we Lwowie, zewnętrzne straże łańcucha forpoczt przyprowadziły do obozu cudzoziemca, którego postępowanie wydawało się podejrzanem.
Miał on na sobie ciemną podartą bluzę i fez, i bystrym wzrokiem rzucał na wszystkie strony.
Był to Timur, sługa indyjskiego kapłana.
— Pst... gdzie mnie prowadzicie! — zapytał żołnierzy po turecku.
— Do Husseina baszy, do saraskiera! — odpowiedzieli.
Timur błysnął oczyma z zadowoleniem.
— Właśnie chciałem iść do potężnego seraskiera! — rzekł.
Żołnierze zaprowadzili go do kosztownego wielkiego namiotu baszy.
Seraskier siedział na sposób turecki na wspaniałej, jedwabną materyą obitej sofie.
Czarni niewolnicy znajdowali się w głębi.
Timur padł na dywan przed wodzem.
— Ważną wiadomość ci przynoszę wielki i waleczny baszo, — rzekł.
— Wszak jesteś sługą indyjskiego kapłana, który ma swój pałac w Stambule? — zapytał Hussein basza.
— Tak, wielki i potężny wodzu, jestem Timur, sługą mądrego Allaraby! Twoi żołnierze schwytali mnie i przyprowadzili tutaj! Tym sposobem najłatwiej dostałem się do ciebie.
— Jaką mi przynosisz wiadomość?
— Przedewszystkiem mam ci oznajmić, wielki i mężny baszo, że król twych wrogów przeszedł do królestwa cieniów.
— Król Michał umarł? A Jan Sobieski, wódz jego?...
— Żyje i dzisiaj z wojskiem wyrusza przeciw tobie.
Seraskier powstał.
— Czy mówisz prawdę, Timurze?
— Ręczę głową, panie! Byłem aż pod obozem twoich nieprzyjaciół i widziałem jak wyruszali! Ale nieprzyjaciele twoi nie są tak liczni, jak wojska twoje... będzie ich najwyżej połowa!
— Zgadza się to z otrzymanemi przezemnie doniesieniami, — odpowiedział Hussein basza, — nie mam zatem powodu nie wierzyć twoim słowom. Ma my przed sobą słabszego nieprzyjaciela i łatwo nam będzie go pokonać. Zostaniesz tutaj.
Rozkazawszy Timurowi dać posiłek, seraskier wydał rozkaz, żeby dowódcy pułków zebrali się w jego namiocie.
Rozkaz ten wykonano wkrótce i na odbytej radzie wojennej postanowiono oczekiwać nieprzyjaciela, ażeby pod obozem stoczyć z nim bitwę.
Wysłani szpiedzy przynieśli do obozu wiadomość, że Polacy nadciągają od trzech stron.
Wkrótce między jednym z wysuniętych naprzód oddziałów tatarskich i przednią strażą Sobieskiego przyszło do bitwy, która się niezadługo zamieniła w walkę ogólną.
Atak Polaków, którzy chcieli Turków i Tatarów napaść w ich obozie, był tak gwałtowny, że Hussein basza był zmuszony rozwinąć wszystkie swe siły, aby stawić czoło nacierającemu nieprzyjacielowi.
Jakkolwiek armia Sobieskiego wynosiła tylko pięćdziesiąt tysięcy przeciw osiemdziesiotysięcznemu nieprzyjacielowi, zastępowała jednak odwagą i zręcznem dowództwem liczebną mniejszość.
Przez całe popołudnie wrzała walka na wielkiem polu nad Dniestrem.
Krew płynęła strumieniami w tem strasznem starciu.
Hussein basza był tak pewny zwycięstwa, że nie poczynił żadnych zarządzeń na przypadek odwrotu, lecz przypatrywał się spokojnie ze wzgórza przebiegowi walki.
Sobieski dowodził środkiem swej armii.
Dowódcą prawego skrzydła był hetman polny Pac, lewem skrzydłem dowodził inny generał.
Temu ostatniemu Sobieski ufał, ale niedowierzał Pacowi.
Nie miał jednakże dotąd uzasadnionego powodu do odebrania mu dowództwa, a krok taki bez dostatecznego umotywowania, wywołałby niezadowolenie pomiędzy wojewodami.
Ostrożność kazała mu jednak mieć ciągle baczne oko na prawe skrzydło.
Armaty które z rozporządzenia Sobieskiego zajmowały doskonałą pozycyę, sprawiły pierwsze zamieszanie w szeregach nieprzyjacielskich, czyniąc w nich wielkie spustoszenie.
Działa tureckie były źle obsługiwane i niewielką Polakom zrządzały szkodę.
Widząc przewagę artyleryi, Sobieski rzucił swe wojsko w ten punkt, w którem dostrzegł zamieszanie w wojsku nieprzyjacielskiem.
W tej chwili jednak spostrzegł z przerażeniem, że prawe skrzydło, jakkolwiek widziało sukces środka, chwieje się, i że Pac nie chciał czy nie umiał utrzymać swoich żołnierzy.
Sobieski zdał na jednego, z podwładnych dowództwo swoich pułków, przemówił kilkoma słowy zachęty do żołnierzy i puścił się przez ciżbę ku prawemu skrzydłu, ażeby tam, jeżeli się da jeszcze, utrzymać porządek.
Jeszcze chwil kilka a cofanie się prawego skrzydła byłoby fatalnie wpłynęło na los bitwy.
Sobieski przybył na spienionym rumaku.
— Nędznym zdrajcą jest każdy, kto nie pójdzie za mną! — zawołał grzmiącym głosem.
Ukazanie się jego zelektryzowało tracących odwagę żołnierzy.
— Każdego tchórza, który się o krok cofnie, położę trupem na miejscu! Hetman polny Pac uśmiechnął się pogardliwie na te głośno wyrzeczone wyrazy.
— Siły nieprzyjaciela są przeważne! — zawołał w obec Sobieskiego, który znajdował się w blizkości.
— Tak nie mówi generał, tylko tchórz! — krzyknął w odpowiedzi Sobieski.
Słowa te do szalonego gniewu przy prowadziły Paca.
Uniósł się tak dalece, że pochwycił za broń.
Sobieski znalazł szukaną sposobność.
— Rozbroić hetmana Paca! — rozkazał wiernym rycerzom, którzy się znajdowali w jego orszaku.
— Pierwszy, który się do mnie zbliży, zginie na miejscu! — krzyknął groźnie Michał Pac.
Sobieski sam przyskoczył do swego przeciwnika.
Niektórzy wojewodowie chcieli przeszkodzić ich spotkaniu.
— Ustąpcie przyjaciele, — zawołał Sobieski, — przegramy bitwę i zgubimy Polskę, jeżeli nie usuniemy hetmana polnego. Jako naczelny wódz rozkazuję aresztować go!
— Dobrze, ażeby walka nie doznała przerwy! Ale tylko z tego względu rozkaz marszałka może być wykonany, — poddali się jego woli wojewodowie.
Wszelka zwłoka groziła największem niebezpieczeństwem.
Wprawdzie ukazanie się Sobieskiego położyło tamę popłochowi i nie powstrzymało cofających się, ale Hussein basza dostrzegłszy słaby punkt, rzucił na prawe skrzydło najdzielniejsze swoje pułki.
Nadzwyczajny tylko wypadek mógł armię polską ocalić od porażki.
Wiedząc o tem Sobieski czuł, że musi powziąć postanowienie stanowcze, chociażby miał przez to narazić sobie wszystkie znakomitości kraju.
Natarł na hetmana polnego.
Oddaj szablę hetmanie! — zawołał.
Pac roześmiał się pogardliwie.
— Czyś stracił zmysły marszałku? od kogoż to tego żądasz? — odrzekł zuchwale.
— Od tego, który podniósł broń przeciw swemu wodzowi, — zawołał Sobieski.
— Na piekło i szatana! — zawołał Pac, zamierzając się szablą.
Lecz wódz jednym zamachem wytrącił broń z ręki słabego przeciwnika.
— Schwytać go! — rozkazał swoim jedźcżom.
Jeźdźcy przyskoczyli do Paca i w jednej chwili wysadzili go z siodła.
— Poddaj się hetmanie, bo każę cię związać! — zagroził Sobieski w gniewie.
— Przyjdzie kiedyś pomiędzy nami do porachunku, — zawołał Pac, pałający nienawiścią, — w tej chwili poddaję się przemocy.
Żołnierze odprowadzili rozbrojone go hetmana.
— Pilnujcie go! jesteście odpowiedzialni za jego życie! — zawołał jeszcze do nich Sobieski.
Następnie zwrócił się do wojsk, stanowiących prawe skrzydło i zawołał:
— Za mną! Ja was powiodę i zaręczam wam, że odniesiemy zwycięstwo! Kto nie jest nędznym tchórzem, niech spieszy za mną.
Słowa te i przykład wodza wywarły wpływ niepokonany.
Żołnierze, którzy już stracili odwagę, pośpieszyli za bohaterem, który stanął na ich czele, rozpoczęli na nowo walkę i po godzinnem pasowaniu się z nieprzyjacielem, okrzyk radości obwieścił, że wyborowe pułki seraskiera cofają się.
Wkrótce cała armia turecka o ile uniknęła śmierci na placu walki, znajdowała się w dzikim popłochu.
Hussein basza z trudnością zdołał umknąć i musiał pozostawić namioty, kobiety, skarby aby tylko ocalić życia.
Oprócz bohaterstwa Sobieskiego i wiernego mu wojska, przyczyniła się do zwycięstwa ta okoliczność, że hospodarowie wołoski i mołdawski wiernie z swemi wojskami trzymali się Polaków i ściśle wypełniali zlecenia Sobieskiego.
Skłaniała ich do tego nienawiść do seraskiera Husseina baszy, który raz w zapamiętałości swojej tak się daleko posunął, że jednego z książąt mołdawskich uderzył za to, że z jego wojska był niezadowolony.
Zwycięstwo Sobieskiego w bitwie pod Chocimem było tak świetne, chociaż z początku losy walki były niepewne, że nietylko cały obóz turecki z wszystkiemi kosztownościami baszy wpadł w ręce jego, ale nadto dziesięć tysięcy Turków dostało się do niewoli.
Niewielu Turków zdołało ujść do Kamieńca, znaczna liczba w ucieczce utonęła w Dniestrze.
Cała siła zbrojna nieprzyjaciela była zniweczona i Jan Sobieski, gdy zapadł zmrok wieczorny, stał na pobojowisku jako zwycięzca, otoczony swojem wyćwiczonem rycerstwem, które w nim widziało niezrównanego i niezwyciężonego bohatera.
Nawet ci wojewodowie, którzy dotychczas byli dla niego nieprzychylnie usposobieni, pod wpływem tego świetnego zwycięstwa i radości, jaką ono wszystkich przejmowało, zmienili usposobienie, ulegli nieprzepartemu popędowi serca i zebrawszy się, złożyli Sobieskiemu powinszowanie zwycięstwa, godząc się z nim na przyszłość szczerze i serdecznie.
Stojący opodal kanclerz Pac nie spodziewał się tego wcale.
Miał on właśnie zamiar przystąpić do Sobieskiego i w dumnych wyrazach, pewny poparcia znacznej liczby niezadowolonych, zażądać uwolnienia swego brata.
Spostrzegł jednakże, że ci, którzy z nim dotąd trzymali, zwrócili się nagle na stronę Sobieskiego.
Był to dla Sobieskiego i jego wiernych stronników wzniosły i pocieszający widok, gdy przy blasku pochodni wojewodowie przystąpili do niego i pochylili przed nim swoje szable na znak uszanowania i hołdu.
W blizkości wodza stali hospodarowie, a opodal przywódcy wziętych do niewoli Turków.
Sobieski był tak rozrzewniony, że widać było łzy w jego oczach.
Korzystając z tego wzruszenia, kanclerz Pac przystąpił do niego.
— Pozwól i mnie powinszować ci nowego zwycięstwa, — rzekł głośno, z wyrachowaną obłudą, — zalicz i mnie do swych stronników, dzielny marszałku.
— Jakto?... kanclerz Pac przemawia do mnie temi słowy? — rzekł Sobieski zdziwiony, — daję słowo, że słyszę je po raz pierwszy z ust jego! Wszystkiego się spodziewałem tylko nie tego.
— Czy chcesz mnie odepchnąć marszałku?
— Daleką jest odemnie ta myśl, — zawołał Sobieski, zawsze ożywiony pojednawczym duchem, podając kanclerzowi rękę, — cieszę się, że odtąd zgoda zapanuje między nami!
— Czy sądziłeś, marszałku, że niechęć i nierozwaga mego brata nie pozwoli ci uznać zasług, jakie położyłeś dla ojczyzny? — mówił kanclerz dalej z wyrachowaniem, — nie, zwycięzki bohaterze, nie powinieneś potępiać zazdrości człowieka, któryby chętnie poszedł w twoje ślady. Nie odtrącaj od siebie Michała Paca, chociaż się okazał twoich laurów zazdrosnym. Zazdrość ta natchnie go chęcią wstępowania w twoje ślady! Mam tego niepłonną nadzieję!
— Jeżeli taką masz nadzieję, kanclerzu, to nie chcę, aby tę radosną chwilę mącił jaki ton dysharmonijny, rzekł Sobieski z dobrocią, — zapomnijmy o tem, co zaszło! Idź kanclerzu i zanieś swemu bratu wiadomość, iż to, co się stało pomiędzy nami, uważam za zupełnie niebyłe.
Kanclerz skłonił się zlekka Sobieskiemu i odszedł.
Dopiął tego, co miał na celu.
Radość z odniesionego zwycięstwa skłoniła Sobieskiego do wypuszczenia z ręki broni, jaką miał przeciw swemu nieprzejednanemu wrogowi.
Zamiast go zgubić i zdeptać, Sobieski postąpił wspaniałomyślnie, co jeszcze powiększyło nieubłaganą Nienawiść Michała Paca.
Nie przyszedł on do Sobieskiego z bratem swoim kanclerzem, aby mu podać rękę na znak przebaczenia i zgody, ale w nocy opuścił obóz i odjechał do Lwowa.
Upokorzenie, jakiego doznał, było nowym bodźcem dla jego nienawiści, którą jednakże musiał taić w sobie aż do godziny odpowiedniej dla jej wybuchu.