<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Jarema
Rozdział II. Bohater w zapasach
Pochodzenie Wybór pism Jana Zacharyasiewicza
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Bohater w zapasach.
P

Pokojowiec Szymek był przybłędą i nikt w gromadzie nowowiejskiéj nie wiedział, zkąd się wziął i gdzie się urodził. Pan Nowowiejski przywiózł go pewnego razu z miasta obwodowego, w obdartym kubraku, i oddał go lokajom do obmywania talerzów. Z téj to przyczyny gromada Nowéjwsi nie miała do niego szczególnego nabożeństwa i w gorętszém usposobieniu nazywała go „znajdą.“ Ale Szymek, jak każdy przybłęda, co to niéma ni ojczyzny, ni rodziny, miał spryt niepospolity i przebiegłość, umiał się wszystkim przypochlebić i wszystkich ująć. Mianowicie umiał korzystać ze swego wyjątkowago we wsi położenia, które pozwalało mu, jako słudze dworskiemu, odznaczać się najrozmaitszemi błyskotkami. Toż na jego czapce, na świcie i hajdawerach jaśnian mnóztwo szychu i pasów karmazynowych, z czego był dumny, jak sułtan z koloru zielonego. Według jego wyobrażeń, a może nawet i pewnych doświadczeń, należał mu przed wszystkimi przywiléj przypodobania się dziewczętom nowomiejskim, czegoby nikomu innemu nigdy nie odstąpił.

Zachmurzony więc zbliżył się do pieca i szturchnął kułakiem Jaremę, w którym widział prawdopodobnie rywala tak do łask pańskich, jakoteż i do ładnéj płci miejscowej. Jarema uczuł na widok zachmurzonego pokojowca jakąś dziwną bojaźn, ale daleki był od myśli, jaka w téj chwili zaprzątała Szymka. Jaremie stanął tylko na oczach ów duży kij, którym pokojowiec wczoraj tak zamaszyście wywijał, a który jeszcze dłuższy był od kija opiekuna...
Ale niedobre Jaremy przeczucia nie spełniły się. Dziedzic Nowejwsi łaskawie z nim rozmawiał, wypytywał go o różne rzeczy i w końcu oświadczył, że go w służbę przyjmuje, a jak się dobrze będzie sprawował, obiecał mu to wynagrodzić, tak, jak Bóg i dawny obyczaj przykazał. Pan Nowowiejski bowiem należał jeszcze do tej niewielkiej już liczby obywateli naszych, którzy lubią sługę od młodu sobie wychowywać i do swego domu przywiązać.
Z wielkiém nieukontentowaniem powziął tę wiadomość wszechwładny dotąd pokojowiec Szymek, który lubo młodszy, umiał panować i nad starym kucharzem, i nad jeszcze starszym ogrodnikiem. Najwięcej zaś bolała go myśl, że Jarema będzie te same, a może jeszcze i lepsze ozdoby, co i on nosił, bo pan Nowowiejski zaraz po konferencyi z Jaremą kazał zawołać Żydka, nadwornego krawca, aby Jaremie liberyą sporządził.
Jakkolwiek dobre obejście się pana Nowowiejskiego mocno Jaremę pocieszyło, przecież myśl o liberyi jakoś niemile go dotknęła. Nie mógł on sobie zdać sprawy z tego niemiłego uczucia, ale tak było w istocie. Nieraz miewał na sobie kaftan w kawałki podarty, obszyty łatami ze wszystkich stron, świecący strzępkami najrozmaitszej formy; nieraz przeglądały mu włosy przez słomiany kapelusz, ciało nagie wyglądało dziurami koszuli; nieraz miał nogi pokrwawione od cierni i kamieni rzecznych; mimo to jakieś nieprzyjemne owładnęło go uczucie, na widok liberyi szychem wyszytéj, chociaz wszędzie była cała i wcale z dobrego sukna piaskowego koloru.

Przyuczony jednak od dziecka do ślepej uległości, wlazł biedny Jarema w liberyą, którą Żyd naprędce trochę podciął, wlazł aż po same uszy, a nawet i te musiał przykryć czapką z czarnéj ceraty, z szychowym galonkiem. Nieudolnym a nawet śmiesznym musiał się wydawać Jarema w téj swojéj transmutacyi, bo Szymek zaczął się śmiać na całe gardło, i wszystką czeladź zwołał, aby należycie wyszydzić nowego dworskiego rekruta. I śmieli się téż wszyscy, ile sił starczyło, śmieli się szczerze i serdecznie, bo Jarema w saméj rzeczy nader komicznie wyglądał. Szeroką opaloną pierś ścisnął mu kubrak piaskowego koloru, z dużemi mosiężnemi guzikami, zapięty aż pod brodę. Spodnie były tegoż koloru i zwężały się ku stopom nakształt kamaszy. Pod kolanem była przepaska z białego szychu, która go widocznie cisnęła i wolny ruch nogi tamowała. A gdy do tego dodamy grube trzewiki, jakich nigdy w życiu nie miał jeszcze na nogach, i czapkę z ogromném lakierowaném dnem, która cały kark jego przykrywała — to przyłączymy się niezawodnie do śmiechu całéj czeladzi, która w Jaremie widziała niedźwiedzia, gdy mu przemyślny Niemiec żelazny pierścień przez nos przewdzieje. Swobodny w ruchach i ładnéj budowy, przedzierzgnął się nagle w orangutanga i drażnił wszystkich do nieustającego śmiechu kędzierzawym łbem swoim, oraz wystraszoną, dziwnie pomarszczoną twarzą.
Doskonale pochwycił ten moment naszego bohatera przebiegły pokojowiec Szymek, aby go w oczach świata nowowiejskiego raz na zawsze śmiesznym uczynić. Była to pierwsza przegrana Jaremy w tym nowym epizodzie jego życia.
Śmiała się z niego kucharka i pokojówka, śmieli się kucharz i ogrodnik, śmieli parobcy i dziewki z mleczarni. Szymek z miną faryzeusza obracał go na wszystkie boki, niby mu poprawiając kubraka, a tymczasem czynił go tylko śmieszniejszym w nieudolności jego. Pokojowiec spostrzegł wkrótce, że Jarema nie tylko szkodzić mu nie może w oczach płci nadobnéj Nowejwsi, ale przeciwnie, odbijał on od tego orangutanga udatnemi ruchami i pewną gracyą w noszeniu liberyi. Przybłęda bowiem tak jakoś przyrósł do téj liberyi, że mu wcale nie zawadzały ani opięte kamasze, ani ciasna szychowa przepaska pod kolanem, ani go gniótł kubrak migdałowego koloru, zapięty sztywnie pod samą brodę. Umiał się jakoś ruszać swobodnie w tym służalczym mundurze, był giętki i zwinny w tej szychami obszytéj skorupie.
Jarema nie widział jednak różnicy między sobą a Szymkiem. Miał taki sam prawie kubrak, co i tamten, i takie same spodnie, z szychową pod kolanem przepaską. Dziwiło go to, że czeladź tylko z niego się śmiała, a w ubiorze pokojowca niczego śmiesznego nie dostrzegała. Widział on w tém krzyczącą niesprawiedliwość świata, ale do takiéj niesprawiedliwości był już od najmłodszych lat przyzwyczajony, i westchnął tylko do Boga, aby kiedyś odpłacić się mógł temu niesprawiedliwemu światu.
Ale, jak wszystkie dolegliwości w życiu ludzkiém mijają, tak i to minęło. Pokojowca odwołano na pokoje, na czeladź dworską wpadł ekonom z batem, że próżnuje i bez celu śmiechy wyprawia, a biedny rekrut dworski został sam jeden w kredensie, aby nad nowém swojém położeniem należycie się namyślić.
Widząc tutaj cały swój świat zamknięty we cztery brudne ściany kredensu i płaską powałą z góry przygnieciony, zaśmiał się Jarema i smutno spojrzał po swojéj liberyi. Członki jego jakoś dziwnie skostniały i zgrubiały. Nie mógł się ani ruszać, ani postąpić. jak dawniéj, gdy był pastuchem na wielkiéj zielonéj błoni. Naprzód przyszedł mu na myśl pokojowiec, a czoło jego zmarszczyło się. Mimo wiedzy wcisnęło się W jego serce jakieś nieprzyjazne dla Szymka uczucie. A gdy potém w myślach swych daléj się posunął, ujrzał przed sobą owego urzędnika, który niby był jego protektorem, a właściwie wprowadził go na to nowe, niezbyt przyjemne stanowisko. I właśnie chciał sobie o tym urzędniku coś pomyśléć, gdy drzwi kredensu z łoskotem się otworzyły, a na progu pojawił się amtsdiner Huber.
— No, ty Jarema — zawołał amtsdiner — co ty tak nos na kwintę spuścił? hę? Ja i pan komisarz... już jedziemy precz. Podaj ognia do fajki.
Jarema na gołej dłoni przyniósł mu żarzący się węgiel z kominka.
— Co ty Jarema — mówil daléj Huber — to ciebie nie piecze?
— Choć piecze, ale cóż robić? — odparł Jarema, — służyć trzeba.
Mimo głupich, wolich oczu swoich, spojrzał jakoś roztropnie na niego Huber i rzekł po chwili:
— Jesteś bardzo mądrym czlowiekiem, Jarema. Zapiszę to sobie dzisiaj do dzienniczka. Służba przedewszystkiém. Mnie nieraz także piecze i boli, ale cóż robić? Kto chleb daje, dla tego niech piecze i boli. Chleb, to grunt wszystkiego na świecie.
Jarema patrzył na amtsdinera, jakby tych filozoficznych aforyzmów wcale nie rozumiał. Chleba dworskiego jeszcze wprawdzie nie jadł, a chociaż dziedzic bardzo po ludzku z nim sobie postąpił, zatęsknił jednak do swego pastuszego kaftana i do słomianego kapelusza.
— Słuchaj Jarema, — mówił po chwili Huber, poprawiając ogień w fajce, — podobałeś się mnie i panu komisarzowi, a to już wiele znaczy. Komisarz obiecał cię do siebie wziąć, jak zostanie starostą, a ja mogę już wtedy być kancelistą. Nim to jednak nastąpi, mówię ci, jeśli chcesz, aby ci się dobrze powodziło na świecie, to patrz zawsze na tego, co ci chleb daje, rób wszystko, co on robić każe, a nie pytaj nigdy dla czego. Jak tylko raz się zapytasz dla czego? to już pierwszy krok do biedy. Jam był czternaście lat żołnierzem, to wiem, jak być powinno. Słuchać a nie rezonować, ani gębą, ani w duchu.
Rzekłszy to, poklepał Jaremę ręką po głowie, z powagą protektora, jakby go chciał bierzmować na przyszłe burze żywota, i odszedł.


Taki był pierwszy poranek tego nowego epizodu w życiu Jaremy. Nastąpił drugi, trzeci i dziesiąty, a nic szczególnego nie zaszło.

Jarema pełnił rozkazy drugich, a wszystko, co żyło w piekarni, rozkazywało mu. I powoli przyzwyczajał się do dworskich, a dworscy do niego, i byłby może na zawsze utonął w fali czasu i historyi świata, jako sługa kredensowy, gdyby okazana już w pierwszym rozdziale skłonność do jasnowłosej Nastusi nie była go wplątała w szereg szczególnych sytuacyj.
Zaraz w niedzielę po nieszporach stała się ważna zmiana w jego życiu. O tym czasie zwykli byli wieśniacy tłumnie zgromadzać się w karczmie u rudego Icka i zabawiać się rozmową przy kieliszku. Młódź zaś, która nie miała przystępu do karczmy, roiła się w około cmentarza i wyprawiała figle z dziewczętami.
Za pośrednictwem córki dziedzica, która wielce sprzyjała Jaremie mimo kradzieży kanarka, pozwolono mu pójść na tę poobiednią zabawę. Spodziewał się tam zastać Nastusię, a chociaż dzisiejszy ubiór niewiele obiecywał mu nadziei, jednak serce koniecznie go do niej ciągnęło. Do tego jeszcze dodawała mu otuchy myśl, że Szymek w takim samym mundurze miał szczególne u dziewcząt powodzenie, które na muzyce lgnęły do niego, jak muchy do miodu. Nie wiedział jednak, iż dla Szymka była liberya, jakby stworzona; umiał bowiem z taką fantazyą stawiać nogi w kamaszach i tak zgrabnie w obertasie podrygiwać, że każda z ukosa zerkała na niego i rada była choć słówko, choć jeden uśmiech od niego dostać. A Jarema tymczasem wyglądał w sutéj liberji, jak wół w złotéj karecie.
Otoż skoro się tylko ukazał na cmentarzu, czy to już było tak ukartowane przez Szymka, czy tylko istny przypadek, dziewczęta poczęły się śmiać i wydrzeźniać biedneniu rekrutowi dworskiemu. Spłonął gniewem Jarema, ale nic nikomu nie powiedział. Powiódł tylko okiem po grupach dziewcząt, szukając między niemi jasnowłoséj Nastusi, i znalazł ją niedaleko siebie. Siedziała na murawie, a obok niéj przykucnął Szymek i oboje śmieli się z Jaremy.
Jarema ścisnął pięść i posiniał ze złości, ale dziewczęta tém więcej śmiały się z niego, a chłopacy zanócili piosnkę humorystyczną:

Był Nikita u pana,
Mył talerze co rana,
Co południe w piecu palił,
Aż sobie włosy osmalił.
Hej Nikita, Nikita!
I tyta! i ty ta!...

Jarema obrócił się i odszedł. Całą noc płakał, a gdy nazajutrz przed dworem się ukazał, śmiały się z niego dzieciaki i dziewczęta.
Okropnym był dla Jaremy ten śmiech całego młodego pokolenia; a starsi potrząsali na to głowami, mówiąc między sobą, że głupi Jarema rady sobie dać nie może, i że dla mu tego bardzo źle będzie na świecie. Na czém jednak ta rada miałaby zależéć, o tém mu nikt nie powiedział. A Jarema myślał i myślał, i nic nie mógł wymyśleć.
Ale przecież jednego razu przyszła mu dziwna myśl do głowy. Przyjechał do dziedzica z dalekich stron, jakiś krewny. Zamiast wykarmazynowego służącego, siedział na koźle rosły człowiek, z miną poważną, w stroju kozackim. A gdy kozak na drugi dzień od służby się uwolnił i nieco do karczmy i na cmentarz między dziewczęta zajrzał, przyjęło go całe towarzystwo wiejskie z należytém uszanowaniem. Nikt sobie nie umiał zdać sprawy, dlaczego to czyni, a jednak, pomimo całéj pustoty młodych dziewcząt, które ze wszystkiego się śmiały, nie można było w kozaku nic takiego zobaczyć, coby je do śmiechu pobudzić zdołało. Był to strój swojski, a chociaż w téj okolicy tak się nie ubierano, wiedziano jednak, że tam gdzieś daléj ku wschodowi mieszka lud, który mówi jakoś po bożemu, co każdy rozumiéć może, a tak się ubiera. Ale takiego ludu, jak Szymek i Jarema, nikt nie znał.
Kozak bawił kilka tygodni w Nowejwsi i zawsze mile był widziany od gromady. Starsi wypytywali go, jak tam ludziom na świecie? czy jest także pańszczyzna? czy takie same wysokie podatki, na które człowiekowi trudno się zdobyć? i czy panowie dobrze się z gromadą obchodzą? A dziewczęta mizdrzyły się do brodacza i pytały: czy tam molodyce takie same maja czarne oczy, jak w Nowejwsi? i czy także lubią wianki na wodę puszczać? Kozak muskał czarne wąsy i zerkał z ukosa na czarnobrewy, bo wszystkie jakoś zarówno mu do serca przypadły.
Widział to Jarema i myślał sobie:
— Gdybym zamiast obcisłych kamaszy, miał takie szerokie hajdawery, i zamiast tych guzików prosty pas czerwony, tobym może lepiéj mógł się ruszać, a nawet Nastce przypodobać...
I zaraz na drugi dzień po odjeździe kozaka, za pośrednictwem panny Zofii, córki dziedzica, która darowała mu dawno kradziez kanarka z miłości przedsięwziętą, udało mu się wyjednać sobie w tym względzie posłuchanie u dziedzica, któremu z całą uległością wypowiedział swój wniosek co do zamiany liberyi.
Nieba sprzyjały Jaremie; dziedzic bowiem był właśnie w bardzo dobrym humorze. Ekonom przyniósł mu raport, że żytko korcuje, że pszeniczka jest bardzo namłotna; a koniczyna więcéj wydaje, niż się spodziewano. Do tego nadeszła jeszcze niby przypadkiem Zosieńka i tak się serdecznie z tatuniem popieściła, że tatunio jaknajłaskawiéj Jaremy wysłuchał i jego życzeniom zadość uczynić przyobiecał. Kozak stryjecznego jego brata bardzo mu się podobał, i nawet myślał o tém, kogoby to ze sług swoich ubrać w tak szerokie hajdawery.
Żydek Mechel, krawiec nadworny i pachciarz krów, wziął się zaraz do roboty, a w niedzielę paradował już uszczęśliwiony Jarema w granatowéj krótkiéj kurcie, przepasany pasem czerwonym. W hajdawerach tak szerokich, jakich w okręgu mil dziesięciu nie było. A gdy się na cmentarzu ukazał, już się nie śmiały z niego dziewczęta, tylko z ciekawością mu się przypatrywały. Nawet Nastusia jasnowłosa zamyśliła się na chwilkę. Jarema bowiem ruszał się jakoś daleko zgrabniéj i swobodniéj, a nabyte przekonanie, że raz W żYciu stało się zadość jego życzeniu, podniosło w nim wiarę w siebie i uczyniło go rozmownym, a nawet dowcipnym.
Ale Nastusia myślała sobie:
— Jarema chłopiec niczego. W ubiorze kozackim dosyć mu do twarzy. Ale Jarema jest i zostanie tylko kozakiem. a Szymek ma łaskę u pana i umie się tak zgrabnie kręcić, jak to przy panstwie potrzeba. Szymek może zostać kamerdynerem, będzie chodził w czarnym fraku i w białéj chustce, a ja, gdy zostanę jego żoną, będę miała czepek i parasolkę zieloną. Wolę Szymka.
Jarema jednak nie wiedział o tym monologu Nastusi i obiecywał sobie złote góry. Ale wkrótce musiało nastąpić rozczarowanie. Nastka trzymała się Szymka, jak dawniéj, tylko teraz mniéj śmiała się z Jaremy. I chłopcy wiejscy mniéj się z niego śmieli, ale zawsze patrzyli na niego z góry, jak na człowieka, który najmniejszego nie miał u nich znaczenia. Czy to w zabawach na cmentarzu, czy na muzyce, Jarema był zawsze ostatnim, i długo musiał się naprosić jakiéj mołodycy, nim się odważyła pójść z nim w tany.
Za piecem w kredensie, gdzie sobie łożysko był usłał, rozmyślał często Jarema po całych nocach nad tém, zkąd to pochodzi, że tak jest upośledzony między chłopcami całej gromady, i że na względy jasnowłosej Nastusi niczém zarobić nie moze? Tak mijały dni i tygodnie, mijały miesiące i lata, a Jarema nie postąpił ani o krok daléj. Przebył już trzy lata ciężkiéj służby; po całych dniach i nocach rozmyślał nad tém, coby go mogło między parobkami i mołoicami gromady jakoś podnieść i do serca Nastki wkręcić, ale dotąd nic wymyśleć nie mógł. Wszystko cokolwiek przedsięwziął, chybiało celu, a biedny Jarema już począł nie żartem tracić wiarę w siebie i w lepsze swoje przeznaczenie na świecie. — Trzy lata minęły, i jakiż dla niego ztąd rezultat? Oto w kredensie był prawie ostatnim, między mołojcami ostatnim, a u Nastki — niczém!
Myśl ta, być wszędzie ostatnim, a tam, gdzie chciał być jedynym, niczém.... myśl ta zabijała go, nie dawała W dzień i w nocy spokoju. Posmutniał, stał się ponurym, co twarzy jego nadawało wyraz bardzo przykry. Do tego jeszcze widocznie Szymek postępował w faworach u Nastki; sama go szukała, chodziła wszędzie za nim, a nawet często gęsto przekraczała granice, jakie dziewczętom wiejskim z taką skrupulatnością wytyka zazwyczaj każda nasza gromada. Wszystko to jednak szło na karb blizkiego sakramentu małzeństwa, a stare kumoszki patrzyły jakoś na to przez palce.
Ale Jarema nie mógł tego wszystkiego tak spokojnie znosić. Największym dla niego wrogiem był Szymek. Jego twarz gładka i zawsze uśmiechnięta, była dla Jaremy nieznośnym widokiem. Ztąd często przychodziło między nimi do poswarek, a nawet czasami poszturchali się nawzajem, przyczém Jarema najczęściéj w ostatniéj instancyi sprawę przegrywał, jeśli panna Zosia wcześnie się o tém nie dowiedziała. To rozjątrzało tylko Jaremę tém więcej, a czasami powstawała nawet myśl w jego głowie, że dziedzic robi mu krzywdę, chociaż bardzo łagodnie z nim się obchodził.
Jedyną dla Jaremy pociechą był amtsdiner Huber, który w tym czasie kilka razy do Nowejwsi zaglądał. Huber pocieszał go na swój sposób i radził mu, aby starał się dostać na chleb cesarski, bo ten jeszcze ze wszystkich najlepszy. Co pierwszego każdego miesiąca wyfasuje sobie człowiek swoje pieniądze i jest panem całą gębą. Czapkę nosi na bakier, i tylko przed starostą, komisarzem i kancelistami musi się nizko kłaniać, a cywilnym ledwie głową kiwa. Tak mawiał do niego amtsdiner, ale zaraz niemiłosiernie psuł mu rzucone przed oczy czarowne obrazy. Powiedział mu bowiem z westchnieniem, że to na żaden sposób być nie może, bo Jarema jest głupi chłop, cham, a tu potrzeba człowieka uczonego, lub przynajmniéj takiego, jakim on jest, amtsdiner Franz Friedrich August Huber.
Jarema zwieszał głowę w smutku, ale przecież jakoś mu lżéj było przy Hubercie, który sam jeden znał jego tajemne cierpienie, bo w całéj gromadzie nie było ani jednej duszy, którejby się mógł zwierzyć. Często w bezsennéj nocy migała mu przed oczyma czapeczka amtsdinera, a orzeł z rozpostartemi skrzydłami wydawał mu się, jak ów ptak zbawienia, który znękanym żeglarzom przynosi nadzieje blizkiego portu.
Lecz wkrótce zaszedł w życiu Jaremy ważny wypadek, chociaż on sam o tém nie wiedział.
Pewnéj niedzieli spostrzegł stary kucharz, że Jarema, wyłażąc z łóżka, stąpił lewą nogą na podłogę.
Prócz tego opowiadała kucharka, że, przed pacierzem naczczo wymówił jakieś nieczyste przekleństwo, a gdy za panną Zofią niósł do kościoła książkę, potknął się w samych drzwiach kościoła i upadł, jak długi. Dzwonnik znów gotów był nawet przysiądz, że koło św. Antoniego, przy którym stał Jarema, zgasła nagle lampa, chociaż z niéj masła nie wybrał, bo właśnie dopiero wczoraj żona jego robiła masło... Słowem, mnóztwo rzeczy miało się stać tego dnia, a chociaż o tém dopiero nazajutrz mówić zaczeli, nikt jednak nie powątpiewał w całéj gromadzie, że to wszystko było prawdą.
Otoż dzień ten miał być już z góry dla Jaremy feralnym. Przy obiedzie pokłócił sie z Szymkiem i pięścią mu pogroził. Po nieszporach wyszedł na cmentarz, a widząc, jak Nastka się serdeczniez Szymkiem bawiła, odwrócił się i w odwrocie uderzył niby przypadkiem Szymka po głowie. Szymek poczerwieniał ze złości, ale Jarema stał cichy i spokojny. Przeciwnik nie miał odwagi wziąć się do niego, bo twarz Jaremy była jakoś dziwnie zmieniona.
Wieczorem poszła młodzież na tany do karczmy. Szymek hulał i pił do upadłego; Jarema siedział w kącie i patrzył przed siebie nieruchomym wzrokiem.
Około północy wyszedł Jarema z karczmy, a stary Borys widział, że nie poszedł do domu, tylko wszedł na ścieżkę po nad wysoki brzeg rzeki.
Wkrótce znikł i Szymek z karczmy. Wszyscy porozchodzili się do domów, a rudowłosy Icek zgasił świeczkę i wsunął się pod pierzynę. Dopiero nad ranem przyszedł Jarema do kredensu. Miał ubiór zmoczony i włosy rozczochrane. Szymek nie wrócił.
Nazajutrz dziwne wieści podawali sobie ludzie od ucha do ucha. Dziedzic zawołał Jarome i długo z nim sam na sam rozmawiał. Ogrodnik opowiadał w sekrecie kucharzowi, że pan coś mocno był zamyślony po tej rozmowie i długo chodził między zagonami cebuli i maku. Za kilka dni przyjechał nawet mandataryusz[1] i coś z panem układał. Ba, nawet umyślnie czy przypadkiem przyszedł piechotą amtsdiner Huber, zjadł we dworze cały talerz zrazów z kaszą i wypił pół flaszki kminkówki.
Jaremie jednak ani włos nie spadł z głowy, choć ludzie bardzo różnie o tém wszystkiém mówili, choć nawet w kilka dni potem znaleziono nad wysokim brzegiem rzeki czapkę Szymka i potarganą chustkę z szyi.
Nastka płakała kilka dni i groziła Jaremie. Ale w niedzielę była już tak wesołą, jak zwykle, a nawet weselszą. Jarema zbliżył się do niéj i długo z nią rozmawiał. Ale Nastka śmiała się, a Jarema odszedł od niéj z chmurą na czole.
Gromada i młodsza jéj generacya przyjęła jakoś dosyć obojętnie całe zdarzenie. Szymek był przybłędą, w gromadzie nie lubiono go, jako denuncyanta. Szymek bowiem wiedział, ile który drzewa w lesie ukradł, kto w nocy pasł konie na pańskiéj łące, a co wiedział Szymek, wiedział i pan. Otoż nie miano wcale za złe Jaremie, że Szymek jakoś znikł bez śladu; byli nawet między gromadą i tacy, którzy to za zasługę Jaremie poezytywali. Nikt się jednak z tém w karczmie nie odezwał, bo Jarema niczém był w gromadzie i żadnego nie miał znaczenia; nie wypadało więc o tak niepoczesnéj figurze rozprawiać, jak się rozprawia o porządnym gospodarzu.
Młodzież zaś gromady, nawet po tém szczególném zdarzeniu, nie zmieniła wcale swego zachowania się względem Jaremy.
Był on zawsze i wszędzie ostatnim. Upokarzano go i śmiano się z niego, wypadek z Szymkiem dał nawet kilku mołojcom powód do różnych przytyków, co J remę we wściekłość wprawiało.
Jarema był z tego powodu w humorze coraz gorszym. Ustawiczne drażnienie zmieniło prawie całą jego nature. Z potrzeby zawsze uległy i niby pokorny nie umiał już teraz panować nad sobą. Popuścił więc cugli namiętnościom: pił w karczmie i hulał, a kto mu słówko powiedział, zbił go na kwaśne jabłko.
Bójki te powtarzały się bardzo często: synowi wójta złamał żebro, Kubie wybił oko, Onufremu nogę przetrącił, a guzów i sińców narozdawał co nie miara. Ktokolwiek bądź go wyzwał, brał się do niego, bez względu, czy słaby, czy silny i rosły chłop, a że się brał z wiarą w siebie i doraźnie, więc zawsze zwyciężał.
I dziwne zrobił przytém doświadczenie. Mołojce nowowiejscy, co to przedtém nosy do góry zadzierali i ciągle z niego drwili, gdy im porządnie wygarbował skórę, lub złamał żebro, przychodzili w kilka dni do niego, jak baranki, starali się o jego przyjaźń, a nawet chętnie stawali pod jego rozkazy.
Synowie najbogatszych kmieci wybierali go teraz na przewodnika, czy to do tańca, czy do jakiéj wyprawy niedzielnej, czy téż w osądzeniu niektórych spraw wewnętrznych. Słowem Jarema ujrzał się nagle pierwszym mołojcem w gromadzie, a miał nawet nadzieję, że i jasnowłosa Nastka ulegnie temu urokowi. Cała bowiem młodzież nowowiejska uderzyła czołem przed fizyczną potęgą, jaką w ostatnich czasach rozwinął Jarema. Bitki, odwaga i szczęście w walce wysunęły go naprzód, i w oczach młodszego pokolenia gromady otoczyły pewną aureolą...
I kto wie, czyby Jarema nie był w końcu dopiął celu najgorętszych marzeń swoich, czy nie byłby został pierwszym w gromadzie, a mężem jasnowłosej Nastusi, która już mizdrzyć się do niego zaczynała — gdyby właśnie ta sama szczęśliwa gwiazda, która mu nową pogodną kwadrę w jego życiu zapowiedziała, nie była ogonem swoim zmiotła nagle wszystkich jego nadziei.
I tak u saméj bramy szczęścia, gdy już ręką brał Jarema za klamkę, aby ją sobie otworzyć, pochwycił go zły duch za kołnierz i na progu zatrzymał.
A biedny Jarema, który nagle, jakby z nieba spadł na ziemię, nie miał nawet czasu, ani zdolności po temu, aby się tém pocieszyć, że chociaż człowiek pod ciosami złych ludzi upadnie, idea jednak, jaką niósł w sobie, może tém świetniéj tryumfować. Wprawdzie wynalazł Jarema sposób, jak można między młodszą generacyą gromady nowowiejskiéj dobić się pierwszeństwa, ale cóż z tego, kiedy mu furtki szczęścia nie pozwolono otworzyć?...





  1. Sędzia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.