<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Jarema
Rozdział III. Mandataryusz
Pochodzenie Wybór pism Jana Zacharyasiewicza
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Mandataryusz.
T

Ta sama droga, która Jaremę prowadziła do upragnionéj mety, odkryła mu nagle przepaść pod stopami. Nowy tryb życia, jaki wiódł od pewnego czasu, a którym młodemu pokoleniu nowowiejskiéj gromady tak mocno zaimponował, sprawił w innych sferach nie bardzo miłe wrażenie. Częste bitki w karczmie, ustawiczne wyzywanie wszystkich, którzy się do niego zbliżyli, jakaś buta nieodgadniona, która nie wiedziéć zkąd mu przyszła, odebrały mu we dworze wziętosć, jaką miał zrazu z powodu swojéj uległości. Do tego jeszcze przyłączył się nałóg pijaństwa, w który widocznie coraz więcej brnął Jarema.

A wszystko to nie obeszło się bez zaniedbania służby, bez narażenia się temu i owemu we dworze.
Tę nagłą zmianę Jaremy rózni sobie różnie tłumaczyli. Jedni brali ją za prosty wypływ pewnych w rodzie Jaremy tradycyj. Mówili, że ojciec Jaremy był pijakiem, a pijak pijaka rodzi. Drudzy sądzili, Że Jarema się rozłajdaczył z powodu nieszczęśliwego swego afektu do Nastusi, która jego zaloty wyśmiewała. A byli i tacy, którzy nieco głębiéj sięgali, i dzisiejszy tryb życia Jaremy brali za objaw wyrzutów sumienia, przyczém o zagadkowém zniknięciu Szymka szeroko téż mówiono.
I jak z jednéj strony buńczuczne zachowanie się Jaremy do wielkiego w oczach mołojców podnosiło go znaczenia, tak z drugiéj stronnictwo dworskie patrzyło na niego z tego powodu coraz nieprzyjaźniéj. Ślepy kucharz czuł mrowie w krzyżu, gdy Jarema wszedł do kuchni; zezowata kucharka w głos wyrzekała, że Jarema od niejakiego czasu ani jednego słodkiego słówka jéj nie powiedział, a kulawy ogrodnik odmawiał co rano litanią do Najświętszéj Panny, aby mu nie dała wpaść w szpony Jaremy.
Takie usposobienie stronnictwa dworskiego musiało także i na samego dziedzica wpływ wywrzéć. Przychodziły ze wszech stron skargi na Jaremę. Mechel żądał obniżenia arendy, bo Jarema porozpędzał pijących chłopów z karczmy. Powinowaci obitych nagabywali dziedzica, aby im zwrócił koszta leczenia. Słowem, z każdym dniem gromadziło się nad głową, Jaremy coraz więcej chmur, grożących burzą i piorunami.
Upojony jednak sukcesem, nie zważał na to Jarema. Jak niegdyś naród żydowski wybrał Saula na króla, z tej prostéj przyczyny, że był o głowę wyższym od wszystkich Żydów — tak młodzież nowowiejska wybrała sobie Jaremę na przewodnika, dla tego, że pił więcéj od innych, tańczył lepiéj i dłużéj od kowala, najzręczniejszym był w bójkach i najskorszym do kija.
Ale nieprzyjazne mu stronnictwo dworskie zaczęło szczęście jego podkopywać, a nawet panna Zofia, która najdłużéj Jaremie sprzyjała za to, że dla miłości posunął się aż do kradzieży kanarka, odstąpiła go teraz, widząc, ze Jarema wyprawia codzień gorsze burdy.
Było już więc powszechne przeciw Jaremie zniechęcenie we dworze; reszty dokonał mandataryusz.
Pewnego bowiem poranku przyszedł mandataryusz do kancelaryi dziedzica i długo z nim rozmawiał. Ślepy kucharz, który przypadkiem miał względem mięsa jakiś do dziedzica interes, zatrzymał się także przypadkiem pode drzwiami kancelaryi. Ślepi ludzie mają zazwyczaj słuch doskonały; więc rad nierad wysłuchał kucharz całą z mandataryuszem rozmowę.
Opowiadał późniéj ogrodnikowi, jak mandataryusz coś o Szymku mówił i o tém, co ludzie coraz głośniéj między sobą gadają; o złém życiu Jaremy i o potrzebie, aby go z dworskiej służby uwolnić, inaczéj dziedzic i mandataryusz będą mieli korowody z różnemi komisyami, czego jednak obaj unikać powinni.
I musiał dobrze słyszéć ślepy kucharz, bo w kilka dni potém dziedzic zawołał Jaremę do kancelaryi, i długo, długo z nim rozmawiał. A gdy Jarema wyszedł na kurytarz, przechodziła tamtędy panna Zofia, i nic nie mówiąc, wcisnęła mu do ręki talara z Matką Boską. Jarema przyszedł do kredensu, zawinął swoje manatki, a otarłszy łzy, zarzucił węzełek na plecy i wyszedł ze dworu.
Ogrodnik i kucharz dziwili się, że Jarema tak spokojnie, jak baranek, wyszedł z kredensu. Byli na to przygotowani, że jednemu i drugiemu zostawi jakąś pamiątkę na plecach, bo tak kazało im się spodziewać ich własne sumienie. Obaj przykucnęli w kuchni, a ogrodnik zalecał przyjacielowi skuteczną przeciw Jaremie litanią do Najświętszéj Panny, która go nigdy nie zawiodła. Kucharz powtarzał za ogrodnikiem i mówił przytém w nawiasie:
— ...Wieżo z kości słoniowéj... (Wy bo Jacenty niepotrzebnie judziliście zawsze pana na Jaremę)... módl się...
— ...Orędowniczko nasza... mówił ogrodnik... (To wy chodziliście Mateuszu do pana, donosząc, że Jarema w karczmie)... módl się za nami!...
— ...Pocieszycielko nasza! — wołał kucharz — (Albo to ja powiedział panu o Wawrzku?)... módl się za nami!...
— ...My grzeszni Ciebie Matko błagamy!... (Ja mam czyste sumienie)... przyczyń się za nami!...
— ...Kyrie eleyson... (Czartabyście zjedli Jacenty, wy temu wszystkiemu winni, a teraz umywacie ręce).
— ...Chyste eleyson!... (Zjadłeś ty dwa czarty!)
Pomimo wszelkich nawiasem wtrącanych dodatków, skutkowała jednak litania, bo Jarema ani razu nie obejrzał się na kuchnię, gdzie dwaj przyjaciele pocili się ze strachu. Wreszcie na skręcie drogi pod figurą zniknął im zupełnie z oczu. Obaj odetchnęli, przeżegnali się, i na znak zgody i przymierza świętego podali sobie ręce, przyrzekając pomoc wzajemną w razie, gdyby jaki nowy intruz chciał niepotrzebną kontrolą zamieszać ich spokój domowy.
Biedni jednak sprzymierzeńcy nie mieli pokoju, ani w dzień, ani w nocy. Jarema stawał im zawsze przed oczyma. Włos jego kędzierzawy najeżał sie do góry, oczy ciskały pioruny. Obaj przyjaciele pocili się pod pierzyną i odmawiali litanią do Najświętszéj Panny; ale Jarema, jak stał, tak stał przed nimi. Różnie tłumaczyli sobie to dziwne zjawisko. Mówili między sobą, że Jarema jest zabójcą Szymka, i że dla tego straszy po nocach poczciwych ludzi, a kto w czém zrobi jeden krok, musi zrobić i drugi. Więc obaj przyjąziele postanowili raz na zawsze pozbyć się swojéj trwogi przed Jaremą, cokolwiekbądź kosztowaćby to miało.
Do tego popychały ich różne wieści, które do ich uszu dochodziły. I tak: Widziano Jaremę leżącego w grochu przy drodze którą zwykł był wieczorem chodzić kucharz z jakimś tajemniczym wezełkiem do córki, wydanej za zagrodnika. Mówiono także, iż Jarema zaglądał raz przez płot do ogrodu, W którym wlaśnie coś kopał ogrodnik. W karcznie miał coś powiedzieć, co dwom przyjaciołom mrowia w pacierz nagnało. Słowem, był czas ostateczny, aby się raz pozbyć téj ustawicznéj trwogi.
Najbliższej niedzieli przyszli obaj do dziedzica i prosili go o pozwolenie udania się na nieszpory do Zagrody, drugiéj majętności pana Nowowiejskiego, aby tam przed cudownym obrazem Matki Bozkiéj na pewną intencyą pomodlić się. Pan Nowowiejski pozwolił im chętnie.
— I jakąż macie intencyą? — zapytał z uśmiechem.
Kucharz spojrzał na ogrodnika, ogrodnik na kucharza i obaj poskrobali się w głowy. Po chwili odezwał się kucharz:
— My mamy intencyą, wielmożny panie... ...ot intencyą... aby Bóg chronił wielmożnego pana od jakiego nieszczęścia. —
Pan Nowowiejski uśmiechnął się, widząc przebiegłość sług swoich, wyrachowaną na jaki taki podarek.
— I jakież nieszczęście, prócz tego, co Bóg na mnie zeszle, mogłoby mi grozić? — zapytał po chwili.
Obaj przyjaciele poskrobali się znowu w głowy, spojrzeli na siebie i odchrząknęli. Ogrodnik ozwał się pierwszy:
— Nieszczęście! Alboż to trudno o nieszczęście?... Wszystko wyschło, jak siarka, cztery tygodnie ani kropli deszczu nie było! Gdyby iskra... poszłoby wszystko z płomieniem!..
— Co ty mówisz? czyś oszalał? któż takie rzeczy gada? — przerwał pan Nowowiejski, żegnając się z przestrachu.
— My-bo nic nie gadamy — odparł ogrodnik — ale... Jarema... Jarema coś tam gada...
Pan Nowowiejski spojrzał uważnie na obu, i na chwilę zamyślił się. Potém zapytał z boleścią:
— I cóż gadał Jarema? Wszak ja mu nic złego nie uczyniłem.
Tutaj rozwinęli obaj sprzymierzeńcy wielką taktykę w wymijaniu stanowczych odpowiedzi. Kucharz skrobał się ustawicznie w głowę i mruczał coś niezrozumiale pod nosem. Tłumaczył się swoją kurzą ślepotą, że wieczorem nie poznaje ludzi. A ogrodnik udawał kompletnie głuchego i na pytania dziedzica niestosowne dawał odpowiedzi. Słowem po całegodzinnéj rozmowie nic a nic nie dowiedział się pan Nowowiejski, prócz jakichś nieugruntowanych podejrzeń.
— Już ja tam temu wszystkiemu nie wierzę, co mówicie i czego nie mówicie — zakonkludował pan Nowowiejski. — Jarema jest poczciwe chłopczysko. Rozłajdaczył się ostatniemi czasy, to prawda, ale jestem przekonany, że jak bieda mu się W uszy naleje, to wejdzie w siebie, poprawi się i przyjdzie do mnie.
Z takim rezultatem odeszli obaj sprzymierzeńcy i udali się do Zagrody.
W Zagrodzie, oprócz cudownego obrazu Najświętszéj Panny, mieszkał także i tak zwany mandataryusz. Po nieszporach, odmówiwszy modlitwę do Matki Bozkiéj, wyszedł kucharz z ogrodnikiem z kościoła i obaj udali się w kierunku do podsienia, gdzie mieszkał dygnitarz dominialny, który właśnie siedział w ganku, w kurtce w kratki czerwone i palił fajkę na długim cybuchu.
— Czy nas obaczy? — szeptał kucharz.
— Ja będę kaszlał — odparł ogrodnik.
Ale pomimo kaszlu i chrząkania, jakoś nie spostrzegł ich sędzia. Musieli więc znowu zawrócić sie i jeszcze raz przejść pod samym nosem mandataryusza. I teraz jakoś nie patrzył na nich. Przeszli więc trzeci raz i czwarty, czém nareszcie zaintrygowany odchrząknął i krzyknął:
— A co tam do dyabła szwendacie mi się pod nosem, hę?...
Kucharz szturchnął w bok ogrodnika i szepnął: „Teraz czas.“ A Zbliżywszy się pierwszy do ganku, pokłonił się nizko przestrzegaczo w i propinacyi i ustaw i rzekł:
— Przepraszamy Wielmożnego pana sędziego, my szukamy Walentego, bo gdzieś nam się podział.
— A po co tutaj przyszliście? — zapytała czerwono-kratkowana sprawiedliwość miejscowa.
— Na nieszpory, wielmożny panie — była odpowiedź.
— Wszak macie w Nowéjwsi nową cerkiew? —zarzucił sędzia.
Kucharz spojrzał na ogrodnika, ogrodnik na kucharza, a pierwszy z nich ozwał się znowu tak samo, jak do dziedzica. Mówił o intencyi do cudownego obrazu, a gdy o téj intencyi coś się daléj zgadało, wspomnieli obaj o czterotygodniowéj posusze, o stajni, która jest pod słomą tuż obok dworu, pożarach w okolicy... i w koncu nawiasem wspomnieli o Jaremie, o jego kędzierzawych, zawsze rozczochranych włosach, o kiju ogromnym, który zwykł nosić, odkąd się ze służby oddalił — i t. p.
Mandataryusz słuchał z powagą, przechylając głowę to w tę, to w ową stronę, a wydmuchnąwszy w końcu klęb dymu, pomyślał sobie, tak, jak każdy mandataryusz w podobném położeniu byłby sobie pomyślał:
— Kucharz i ogrodnik przyszli niezawodnie do mnie z denuncyacyą, że Jarema chce dwór podpalić. Ustawa nakazuje mi sporządzić dokładny protokół fracta pagina spisany. Ale pisarzy wysłałem, na słomki, a samemu nie chce mi się pisać. Do tego sprawa ta przysporzyłaby mi aktów i mnóztwo dała roboty. Jak każdy mandataryusz unikam niepotrzebnej pisaniny, i wolę takiéj sprawie odrazu kark skręcić. Jarema wydawał mi się zawsze, jako indywiduum podejrzane: ein bösartiges, verdächtiges Individuum. Gesinde-Ordnung[1] nakazuje, aby podobne indywidua chwytać i do wojska oddawać. Więc krótka będzie sprawa. Jaremę zapakuję do kamaszów, a tym sposobem będę miał spokój nawet i wtedy, gdy z cyrkułu przyjdzie coś o Szymka, którego prawdopodobnie ten łotr utopił. I tak Kuba Wrony obiecał mi dać 50 guldenów, jeżeli syna jego nie odstawię do wojska. Jarema pójdzie za niego: zwei Fliegen auf einen Schlag.
Tak myślał sobie mandataryusz i tak téż uczynić postanowil. Nim jednak opiszemy, jakie wrażenie na Jaremie zrobiła ta uchwała wielkorządcy wzmiankowanego i jak zresztą cala gromada zapatrywała się na funkcyą jego w Zagrodzie i Nowejwsi, musimy zrobić małe zboczenie i czytelnikom nieznającym dawnych instytucyj galicyjskich, dać jakie takie wyobrażenie o tym szczególnym stosunków naszych produkcie. Jeżeli téj instytucyi bliżéj się przypatrzymy, wyjaśni nam się niejedna zagadka.


Dawny system rządu, datujący się od czasów cesarza Józefa, wziął u nas lud wiejski w opiekę, orzekając bardzo słusznie jego małoletność. Obok zasady téj bezwzględnéj opieki, zdał jednak najuciążliwszą część władzy nad nim na dziedzica wsi. Dziedzic był wobec rządu za lud wiejski odpowiedzialnym, to jest: dziedzic wybierał od niego podatki, pełnił służbę policyjną, łapał i do kryminału oddawał złoczyńców, wypędzał podwody, kwaterował wojsko, odstawiał rekrutów i egzekwował, co rząd postanowił. Za te przywileje ponosił dziedzic niektóre ciężary, tyczące się, kościoła i oświaty publicznéj.
Dziedzic jednak musiał dla tak uprzywilejowanego stanowiska posiadać pewne kwalifikacye, a jeśli któremu tych kwalifikacyi brakowało, to mógł kazać się zastąpić przez pewne indywiduum, które w poczuciu godności swojéj nazwało się „sędzią,“ albo poetyczniéj „reprezentantem dominialnym,“ vulgo zaś znaném było pod nazwą „mandataryusza.“
Aby się stać godnym tego tytułu i chleba, potrzeba było skończyć kilka klas elementarnych, być jakiś czas pisarzem dominialnym, a w upatrzonéj porze przejechać się do miasta obwodowego i tam w urzędzie zdać egzamen z potrzebnych do przyszłego stanowiska wiadomości. Gdy ten egzamen nienajgorzej wypadł, a indywiduum prócz tego nie miało żadnych nielojalnych zarzutów przeciw sobie, odbierano od niego rodzaj przyrzeczenia, czy przysięgi urzędowej, że w myśl rządu i ustaw krajowych pełnić będzie swoje obowiązki. Po tym obrzędzie dawano mu do rąk duży arkusz, z dużą cyrkularną pieczęcią, która wobec dziedziców służyła mu za kredytywę ze strony rządu wystawioną.
Z tym jednak arkuszem w ręku był tak zwany „egzaminowany mandataryusz” nader biedném stworzeniem. Był bez chleba i musiał dopiero wyglądać miłosierdzia bożego. Zazwyczaj około św. Jana wyjeżdżał budką żydowską do Lwowaai starał się z Żydkami siedzącymi na ławkach przed hotelami, a często i z lokajami zabrać znajomość; tą bowiem tylko drogą mógł się dochrapać kawałka chleba.
Już to znaną powszechnie jest słabość naszéj szlachty do Żydka. Zaledwie szlachcic tłumok rozpakował, już Żydek faktor wszedł do pokoju i pomógł mu odpinać sprzączki. I zaraz odebrał zlecenia, aby konie kazał podkuć, dla jejmości kupił krupek, od modniarki przyniósł kapelusz i wystarał się dla dworu o trzy potrzebne indywidua: mandataryusza, guwernera do małego synka i lokaja.
Żydek zawinął się zręcznie koło wszystkiego, a za godzinę stały w przedpokoju dwa worki z kaszą, stało pudło z kapeluszem i stali w zgodzie bezprzykładnej: mandataryusz, guwerner i lokaj.
Szlachcic wołał jednego po drugim do siebie i robił ugodę. Tylko oczywiście worki nie ruszały się z miejsca, a dziedzic sam musiał przyjść do nich i w treść ich zajrzéć.
Tym sposobem przyszedł mandataryusz do chleba. Szlachcic płacił mu zazwyczaj od 120 do 200 guldenów rocznie, dawał pomieszkanie i kilkadziesiąt korcy zboża — rozumie się, dopiero za okazaniem owego arkusza cyrkularnego, z dużą, opłatkową pieczęcią. Z tego najmniej wziął Żydek 50 guldenów za faktorne, a nawet wymówił sobie jeszcze kilka skórek cielęcych, co to na wsi nic nie kosztują.
W umówionym czasie, na wozach dziedzica, zjeżdżał mandataryusz do wsi. Obejrzawszy areszty i dyby, zwoływał gromadę i wykładał w sposób zrozumiały, jakie ona obowiązki ma względem reprezentanta dominialnego i samego dziedzica. O państwie nie wspominał najczęściéj, bo wiedział, że pod słowem „państwo“ nie mogła sobie gromada nikogo innego wyobrażać, tylko dziedzica i dziedziczkę. Za to tak wielki nacisk kładł na wyrestaurowane areszty i ponitowane dyby, że go cała gromada z największą pokorą do swojéj wiadomości przyjmowała, rozchodząc się w uczuciu świętéj bojaźni, jakiej tylko wybrani w niebie używać mają.
Są jeszcze dziś ludzie (oby to była nieprawda!), którzy żałują utraty przywilejów dominialnych. Jakkolwiek ten żal może pochodzić z zasady, jednak nierozumem jest w tém, czegośmy sami doświadczyli. Czémże bowiem były owe przywileje dominialne? Wybierać podatki, odstawiać rekrutów, łapać złodziei i włóczęgów i t. p. Któż to wszystko robił? Dziedzic, albo ten, co go zastępował i miał arkusz z pieczęcią cyrkularną.
Czém był ów mandataryusz? kogo widziała w nim gromada?
W założeniu był mandataryusz ostatniém ogniwem władzy rządowej. Rząd bowiem odbierał od niego egzamen i przysięgę i wydaWał mu arkusz z pieczęcią. Gromada jednak inaczej zapatrywała się na mandataryusza. Ona wiedziała, że dziedzic go w służbę przyjął i że go każdego czasu odpędzić może. Widziała, że mandataryusz na dworskich wozach zjechał do wsi, że dziedzic dał mu mieszkanie w swoim budynku, że leśny wydaje mu drzewo na opał, a kasyer albo arendarz wypłaca pensyą z dochodów skarbu. Do tego gromada zwozi mu nieraz worki z żytem i pszenicą z pańskiego spichlerza, a owego arkusza z cyrkularną pieczęcią nigdy a nigdy nie widziała.
Z tego wnosiła każda gromada, że mandataryusz jest sługą dziedzica, tak, jak ekonom, i że wszystko, co robi, robi za rozkazem dziedzica. W tém przekonaniu utrzymywało ją jeszcze błędne mniemanie, że gromada zostaje pod bezwzględną opieką rządu, przeciw któréj dziedzic z mandataryuszem intrygują.
Taki przywiléj nie mógł dobrych wydać owoców. Już założony był z góry rozdział między gromadą a dziedzicem i postawił ich z czasem przeciw sobie, jak dwa nieprzyjazne żywioły.
Do rozkrzewiania rzuconego ziarna przyczyniły się także słabości ludzkie. Dwulicowa pozycya mandataryusza była nader trudna. Był on niby reprezentem władzy rządowéj i reprezentantem przywilejów dziedzica. Ztamtąd miał arkusz z pieczęcią, od tego zaś guldeny, żyto, pomieszkanie i opał. Potrzeba było nadzwyczajnéj przebiegłości, aby jedno i drugie dłuższy czas utrzymać. A ze cyrkuł był daléj od dworu, też trzeba było więcéj oglądać się na dwór; potrzeba było zadość czynić wszelkim chwilowym wybrykom dziedzica, nawet i w najsłabszych jego chwilach we wszystkiém mu dogadzać, a często życzenia jego uprzedzać. Że to wszystko pisało się na grzbiecie gromady, o tém dosyć napomknąć, a że to wszystko działo się nawet bez wiedzy dziedzica, najczęściéj w osobistym interesie mandataryusza, tego dowodzić nie potrzebujemy, jeżeli zważymy na różne słabostki ludzkie z czysto psychologicznego stanowiska. Wykonawstwo takiéj, żadną kontrolą nieograniczonéj władzy, miało zanadto wiele pokusy, tak, że się jéj oprzéć było niepodobna.
Ztąd wiele żródeł otwierało się tutaj korzyściom osobistym, a że tacy urzędnicy rekrutowali się po większéj części z ludzi bez żadnego gruntownego wykształcenia, więc i błędy ich były większe i donioślejsze. A wszystko to spadało na dziedzica, bo tak widział rzeczy słaby rozum gromady.
Jakież tu pole miały do intryg społecznych złość i przewrotność!?
Mandataryusz kazał bić chłopów, którzy na pańszczyznę nie wyszli; mandataryusz sprzedawał ostatnią krowę biednym sierotom za zaległe podatki; mandataryusz wydawał pasporta, gdy który dla zarobku na kilka dni chciał się oddalić; mandataryusz gnębił chłopską chudobę, gdy w dworskie łany wlazła: słowem, wszystko, co było „odiosum“ robił mandataryusz, czyli za jego plecyma dziedzic.
Po tém zboczeniu, wróćmy do Zagrody, gdzie na ganku przed mandataryuszem, w pokornéj postawie, stoją kucharz i ogrodnik.


Pan Garalewicz, reprezentant dominialny Nowejwsi i Zagrody, był to mandataryusz staréj daty, który chłopa nie miał za bozkie stworzenie, dziedzicowi zawsze baki świecił, a urzędników obwodowych gościł u siebie z wytwornością sybaryty.
Prawdopodobne śledztwo Jaremy i w perspektywie ukazujące się stosy akt i pisaniny bez końca, zatrwożyły spokojne serce mandataryusza, postanowił całéj téj sprawie kark skręcić przez oddanie Jaremy w rekruty. Cokolwiekbądź potém nastąpićby mogło, jużby Jarema należał do sądu wojskowego.
Pan Garalewicz był człowiekiem należytéj energji, i tak się zręcznie około sprawy zawinął, że za kilka dni wyglądał już Jarema na świat boży, przez mało okienko aresztu dominialnego, zakuty w ciężkie, podwójne kajdany.
Co sobie wtenczas Jarema w kędzierzawéj gło~ wie swojéj rozbierał, trudno wiedziéć. Był smutny i ponury, a często zgrzytał zębami. Zdaje się, że czasami jakaś jaśniejsza myśl przebiegała mu po czole, bo twarz rozpogadzał i uśmiechał się. Zapewne obraz jasnowłoséj Nastusi przebiegał mu wtedy przed oczyma...
Jarema wiedział, co go czeka. Wiedział, że za kilka dni będzie żołnierzem, i wiedział także, iż w obrębie władzy reprezentanta dominialnego zawsze w ten sposób rekrutowano do wojska.
Nie dziwił się więc wcale, że go wsadzono do kozy i założono mu na nogi i ręce kajdany piętnastofuntowe.
Lżéj mu się nieco zrobiło, gdy po kilku tygodniach wyszedł z ciemnego aresztu i wlazł na wóz, który pod eskortą chłopów miał go odwieźć do miasta obwodowego.
I dziwna rzecz: chłopom, eskortującym go z pałkami, wcale nie miał tego za złe. Rozmawiał z nimi uprzejmie; mołojce wyszli tłumem przed karczmę, aby pożegnać ukochanego wodza, i chórem zaśpiewali, że on idzie od nich w cudze strony, idzie służyć na „czudzyni“ i zapomni o dziewczynie z czarnemi oczyma.
Jarema rozpłakał się i zakrył oczy. Zdawało mu się, że między ciekawymi ujrzał także i Nastusię...
Dziedzic przejeżdżał właśnie koło karczmy. Obaczywszy tłum ludzi, zapytał stojącego opodal mandataryusza, co to znaczy? Mandataryusz machnął ręką i powiedział, że to zwykła wyprawa rekrutów, a mając właśnie coś o kradzieży w lasach dziedzicowi zaraportować, wziął go z sobą do kancelaryi. Tymczasem wozy Odjechały z rekrutami.
Jarema ujrzał na skręcie drogi ściany dworu. Jakoś gwałtownie serce w nim uderzyło, i sam nie wiedział, dla czego pięście mu się zacisnęły.
W oknie od kuchni wyglądali kucharz i ogrodnik, odmawiając litanią do Najświętszej Panny za dobre powodzenie Jaremy. Smutnie zrobiło się pannie Zofii, gdy usłyszała melodyą mołojców.





  1. Prawa dotyczące służebnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.