<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Jarema
Rozdział IV. Szkoła
Pochodzenie Wybór pism Jana Zacharyasiewicza
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Szkoła.
Z

Za kilka dni dni ostrzyżono Jaremę, wpakowano w biały kabat z zielonemi wyłogami, a nogi ściśnięto kamasze. Nie obeszło się bez szturchańców w brzuch kułakiem, bo spodnie były nieco ciasne, a kabat nie chciał się zapiąć. Gdy jednak guziki wlazły do dziurki, chociaż Jaremie tchu brakło, był już rekrut skończony i mógł po dziedzińcu kazarni[1] czasem się przechadzać. Na ulicę nie wypuszczano go jeszcze, bo ruchy jego w świeżym mundurze nie były dosyć swobodne. Musiał wprzód przyzwyczaić się ruszać i chodzić, na którą to naukę poświęcał ośm godzin dziennie. Przytem zapoznawano go z wyrazami, co znaczy: „halbrechts! halblinks!“ a gdy to i coś więcéj wiedział, mógł już w kilka tygodni po raz pierwszy wyjść na rynek miasta obwodowego i tam należycie się rozpatrzyć. Kapral na wychodném przypomniał mu tylko, żeby pamiętał, że jest dzieckiem pułku, i dla tego, żeby nic nie kradł, i niepowalany wrócił do kazarni o godzinie dziewiątéj.

Jarema wyszedł na ulicę po kilkotygodniowym areszcie, ale zamiast gapić się po przechodniachi kamienicach, począł głęboko rozmyślać nad sobą.
Chleb żołnierski wydawał mu się jeszcze zbyt gorzkim, nie sposób mu było w nim zasmakować. O świcie spędzano go z siennika i gnano do musztry, a gdy już z sił opadał, przypędzano do kazarni i kazano czyścić rynsztunek. Obiad żołnierski wielce się różnił od obiadu w kredensie pańskim, a nawet od obiadu chłopskiego. Chłop dał mu przynajmniwj misę grochu z kapustą, a drugą kaszy ze słoniną i kartofli do tego, co się zmieści. Chleba krajał, ile chciał. Wolno mu było przytem paska popuścić i najmniéj godzinę po obiedzie poleżéć. W kazarni wszystko było inaczéj. Kapral i tak krzyczał na niego, że ma wielki brzuch, i bił w niego pięściami, aby kabat się zapiął; a na obiad dawano mu kęs mięsa z jednym knedlem,[2] co zaledwie w gębie poczuł. Do tego cały boży dzień służba i egzercyrka;[3] biedny Jarema nie miał czasu ani przeżegnać się, ani pomyśléć o Nastce białowłoséj, ani o dworze nowowiejskim.
Teraz więc, gdy mu pozwolono wyjść na miasto, jakiż to stek myśli cisnął mu się do głowy! Jak smutno wypadły jego medytacye, gdy sobie przypomniał kredens nowowiejski, karczmę, cmentarz, a nawet błonie, na którém pasi bydło!
W téj czarnéj melancholji pogrążony, poczuł, że szturchnął go ktoś w bok i za kabat pociągnął.
— Jarema Mordkerl! Jarema! Jak on wygląda w tym kabacie! — zawołal amtsdiner Huber.
Biedny Jarema ucieszył się, jakby Pana Boga za nogi złapał. Przecież znalazł choć jednę duszę poczciwą, przed którą mógł się poskarżyć i serce swoje otworzyć.
— Jarema — mówił daléj amtsdiner — jabym cię zaprowadził do mojéj cymry,[4] ale to być nie może. Żona moja zła, jak osa. Ona by ci ten kabat pomyjami oblała.
— No, to pogadajmy tak, panie Huber, — odparł pokornie Jarema.
— Ba, tak nie idzie. tu na ulicy... Czy masz pieniądze? — zapytał po chwili Huber.
— Mam talara z Matką Bozką odpowiedział Jarema. — No to dobrze, pójdziemy do katolika na szklankę piwa — zakonkludował Huber.
Był to ten sam talar, który mu w sieni wcisnęła do ręki panna Zofia.
W kilka chwil siedzieli obaj za długim stołem w szynku, a dwie ogromne szklenice piwa stały przed nimi. Huber wypytywał Jaremy, jakim sposobem dostał się do kamaszów? i słuchał go z należytą uwagą, a gdy rekrut skończył. Huber pociągnął potężny haust ze szklenicy i rzekł:
— Dziękuj Bogu, że się tak stało. Chleb żołnierski jest wprawdzie gorzki, ale téż i dworski do niczego nie doprowadzi. Ohoho! znam ja panów waszych! Oniby z człowieka skórę zdarli i duszę z gardła wyjęli, gdyby to można było. I cóż masz teraz ze swojéj wysługi we dworze? Oto powinęła ci się noga, jak każdemu człowiekowi powinąć się może, zaraz wypędził cię dziedzic ze dworu, a potém Szepnął mandataryuszowi do ucha: „Garalewicz, Jarema misię nie podoba!“ A usłużny Garalewicz zakuł cię w dyby i w kamasze wpakował! He, czy nie tak?
Jarema obracał w ręku talarka z Matką Bozką i myślał sobie w duchu:
— Huber ma słuszność — jam tego pierwej nie wiedział.
Huber mówił daléj:
— I może teraz we dworze kto myśli o tobie, że ci tu nienajlepiej siedzieć? Gdzie tam! Pan prędzéj myślałby o psie legawym, niżeli o swym słudze. Oni tam zapijają sobie poncz z rumem i dwa razy nadzień kawę piją, bo gromada na nich pracuje. Grają sobie w karty, gdy im się dłuży, albo jadą na wojaż, gdy już dużo długów mają. A cóż tam chłop u nich!? —
Jarema kiwał głową to w tę, to w owę stronę, bawiąc się ciągle talarkiem z Matką Bozką.
— I dlaczegoż to tak jest? — zapytał po chwili.
— Ba, dlaczego tak jest? — odparł Huber. — Ja nieraz już pytałem starszych od siebie o to. Powiedziano mi, że tak jest, bo tak dawniéj bywało.
Jarema myślał, co to wszystko znaczy? — ale nie mogło mu się to w głowie pomieścić. Wiedział on tylko teraz, że dziedzic wielką wyrządził mu krzywdę, że prawdopodobnie w rekruty go oddał. Zasmucił się spuścił głowę.
— Nie smuć się Jarema — rzekł po chwili Huber, kazawszy przynieść drugą kwartę piwa — nie smuć się; wszystko, co złe, to minie, a może być lepiéj. Rekrutowi zawsze źle, ale potém przyzwyczaisz się. A gdy wysłużysz swój czas, to możesz sobie znaléźć wygodny kawałek chleba. I wierz mi, choć człowiek jest prostym żołnierzem, to zawsze więcéj znaczy, niż kamerdyner pański z białą chustką na szyi. Kamerdyner, to fagas, nic więcéj! a ty, przyszedłszy na kwaterę, możesz nakląć gospodarzowi, jak ci się podoba. I ja byłem żołnierzem.
Łyknąwszy piwa, prawił daléj Huber:
— Wojak, to przecież nie psia para. Pamiętam, raz wysłano mnie na egzekucyą do posesora.[5] Było widziéć, jak ja tam nos do góry trzymałem. Dawano mi dwa razy kawę na dzień, a jeszcze kląłem, co się zmieści. A pan posesor jaki był uniżony dla mnie! Zawsze mówił: „Kochany panie Huber, czybyś nie chciał przy tej okazyi wypędzić chłopów na pańszczyznę? Jesteś wojak, a twój biały mundur więcéj znaczy. niżeli mandataryusz!“ I było widziéć, jak krzyknąłem na gromadę: „do sierpa!“ I cieszyłem się, że posesor prosił o tę łaskę!... O łaskę moję prosił posesor, rozumiesz rekrucie?...
— Ba — odparł rekrut naiwnie, — przecież to było przeciw gromadzie.
— No, no, tego nie trzeba brać tak ściśle — mruczał pod nosem Huber; — dość na tem, że byłem sobie wtedy, jak pan jaki, i codziennie wypędzałem do żniwa... póki posesor podatków nie zapłacił, a ja z „brodsakiem“[6] znowu do przeklętej kazarni nie wróciłem.
Jarema kazał dać znowu piwa, i ciekawie słuchał Hubera. Marzył sobie, jak to onby przyszedł do Nowéjwsi, w białym mundurze, czako „blank polirt“...[7] jakby to zaklął... ale komu? o tém jeszcze nie myślał rekrut.
— I widzisz — ciągnął daléj Huber — przecież w końcu dosłużyłem się chleba. Zostałem kapralem a wysłużywszy kapitulacyą[8], przyszedłem tu do miasta. Właśnie było miejsce na amtsdinera, a że wysłużony wojskowy przed wszystkimi innymi ma pierwszeństwo, więc dostałem tu urząd i jestem sobie panem. Mam sto pięćdziesiąt reńskich na rok.
— Sto pięćdziesiąt! — krzyknął Jarema, dla którego ta kwota była sumą neapolitańską.
— Tak jest, sto pięćdziesiąt cwancygierami. Co pierwszego fasuję z kasy dwanaście reńskich i pół!
— Dwanaście i pół!
— I mam fraj kwartir i drzewo, i zawsze coś kapnie — słowem ein gemachter Mann[9].
Rekrut zamyślił się głęboko. Najcudniejsze obrazy przebiegały mu przed oczyma. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtém wstał Huber i rzekł do niego:
— Zapłać, bo nie mam czasu, starosta czeka na mnie. Tak, tak, starosta! Mam tylko takich kikunastu w mieście, którym się kłaniam: staroście, komisarzom, kancelistom i kontrolerowi od kasy. Wszyscy inni czapki przedemną zdejmują. I ty możesz takim, jak ja zostać... jeżli tyle będziesz umiał, co ja. Ale dziedzic ciebie nie uczył czytać i pisać. A widzisz! to niechże cię uczą tego w pułku.
Rzekłszy to, zasadził czapeczkę na głowę i pociągnął Jaremę za sobą, a Jarema cieszył się, że przynajmniej w ręce katolickie przejdzie jego talar z Matką Bozką, który dostał od panny Zofii.


Przed dziewiątą przyszedł do kazarni, i z ciężką głową położył się na sztrozak.[10] Ileż tam nowych myśli krążyło teraz po téj głowie kędzierzawéj, krótko ostrzyżonéj! Huber nagadał mu tyle rzeczy; jakiś nowy, nieznany dotąd świat otworzył przed jego oczyma. Okazał w perspektywie ponętną karyerę na sto pięćdziesiąt reńskich, z deputatem drzewa! „Mój Boże — myślał sobie Jarema, — gdybym ja to pisać umiał i czytać! Zostałbym kapralem, a potém świat cały stałby dla mnie otworem!... Czemuż mnie we dworze nie uczono czytać i pisać!?... Ohoho! dziedzic to dla chłopa nic nie zrobi! Onby wolał, żeby chłop był ciemny i głupi. Huber ma słuszności...“
I gdy właśnie tak sobie myślał, tak śnił slodko o sztuce pisania i czytania, szturchnął go kapral pod żebro, aby się czémprędzéj zbierał. Jarema otworzyl oczy: dzień był już biały.
— Wstawajcie! — zawołał kapral — ruszajcie się Maćki! bo tu nie na piecu leżycie. Choć deszcz dzisiaj pada, nie będziemy próżnowali. Pan lejtnant zaraz przyjdą i będą trzymali szkołę, Schule halten. No prędko! anf!
Jarema przetarł oczy i sam sobie nie wierzył. Czy to bylo na jawie, czy we śnie jeszcze? Właśnie śniło mu się, że siedział na długiéj ławie, na jakiej zwykle bito przestępców; śniło mu się, że przed nim leżały litery, jak bąki z brzuchem wydętym, to znowu, jak kije do kupy związane, albo, jak stołki do siedzenia. Jarema rozpatrywał się właśnie W tym nowym świecie, gdy go nagle zbudzono. I o dziwo! zbudzono go, aby się zbierał do szkoły, gdzie właśnie takie długie są lawy, a na ścianie wisi tablica z takiemi samemi bąkami, jak we śnie przed nim leżały!...
Niepewien był jednak, co właściwie w kazarni może oznaczać to słowo „szkoła.“ Zapytał więc o to towarzysza.
— Jakto, nie znasz co szkoła? — odparł towarzysz. — A prawda tyś głupi rekrut. Szkoła, to jest cymra[11], w której pan lejtnant wiele gada, a jeszcze więcej za uszy targa.
— A co gada? — przerwał rekrut.
— Ot gada różne rzeczy: co to karabin, jak się nazywa zamek, bagnet i lufa, co jest kapral i kirchparada, a co hauptwach i posten. Co są menażki i lenik, a co sztokhaus i krummgeschlossen i t. d.
— I czego więcej uczą? — zapytał ciekawie rekrut.
— Czego uczą? — odparł szlafkamrat. Ot uczą także, co jest krieg i doppeltlenik.
— A czytać i pisać? — wyszeptał zcicha Jarema.
— A także, jeżeli kto chce i ma palce po temu.
— Kto chce? — powtórzył rekrut. — O, jabym chciał!...
— Jeźli ci mało kułaków w brzuch i plecy. to możesz jeszcze i palce nadstawić... Zresztą ten tylko uczy się czytać i pisać, kto chce, czyli raczéj kto się spodziewa zostać kapralem. Kapral musi pisać raport i prowadzić menażebuch.
Jarema spuścił oczy i nic na to nie odpowiedział. Ale w duchu myślał sobie: „Ja chcę zostać kapralem i prowadzić menażebuch!“
Właśnie w tej chwili zawołano go do tak zwanéj szkoły.
Była to zwykła izba żołnierska. Rekruci siedzieli na siennikach. Po chwili wszedł pan lejtnant — i szkoła zaczęła się.
Pan lejtnant mówił im najprzód, że żołnierz już nie jest prostym Maćkiem. Powinien szanować swój biały kabat, nie powinien kraść, ani w błocie leżéć. A gdy kilka kardynalnych wyobrażeń w najzrozumialszy sposób im wytłumaczył, przytoczył kilka przykładów, zdolnych pobudzić miłość własną żołnierzy.
Tak i tym podobnie gadał pan lejtnant i na tém, skończyła się szkoła. Jarema wyszedł z niéj dumniejszy i śmielszy, a choć czytać jeszcze i pisać nie umiał, zdawało mu się jednak, że już więcej znaczy, niż ogrodnik albo kucharz. I gdyby wtedy wlazł mu był w drogę dziedzic jego, — pewnie powitałby go z tak gęstą miną, na jakąby się tylko zdobyć mogła jego twarz pomarszczona.
Bawiło go i zadawalało przez dni kilka wysokie o sobie wyobrazenie; a gdy już z tém oswajać się zaczął, nadeszła sztuka czytania i pisania.
Czytać i pisać! To słowa ze złota lane! Może zostać kapralem, a po czternastu latach miéć pensyą stopiećdziesiąt reńskich! Czytać i pisać! — świat cały stał dla niego otworem!... A w Nowéjwsi nikt o tém nie pomyślał! Tam nie było ani tablicy z dużemi literami, ani arkusza białego papieru!....
— To przecież dobre ludziska — mruczał Jarema pod nosem, gdy mu kapral palce wyłamywał, aż kości trzeszczaly. — Przecież to wcale inaczéj człowieka traktują — myślał sobie w duchu, — gdy feldwebel ucho mu kręcił za żyda na papierze; — a pan kapitan to prawdziwy ojciec — marzył sobie, oblizując palce, po których właśnie skrobnął go linią kapitan za to, że ɑ przewrotnie napisał.
— Człowieka przecież czegoś nauczą — mówił do szlafkamrata, a czego nie nauczą, to wbiją w niego, bo różnie uczy się człowiek. Patrz Maćku, gdyby mnie kapral nie był w bok szturchnął, nie byłbym przy a zrobił tak ładnego ogonka.
Przy tak optymistyczném usposobieniu Jaremy, nietrudno mu było, nakładem ogromnego kapitału cierpliwości, nauczyć się za sześć miesięcy czytać i pisać. Rozumie się, i w czytaniu, i w pisaniu często jeszcze szwankował, ale umiał przynajmniej każdy szyld nad sklepem przeczytać, jeżeli artysta niezbyt litery powiązał, i umiał napisać list do swego opiekuna w Nowéj wsi, który zaczynał się: „Wiel Cekocha Ny obiegunie!“ i t. d.
Któż był szczęśliwszym teraz od Jaremy? Stąpał z tak gęstą miną po bruku, jakby miał w stajni sto koni. I myślał sobie: Gdyby kto w Nowéjwsi był, coby nmie czytać i pisać nauczył, byłbym już kapralem, miałbym pięć dydków dziennie; szeroki żółty pasek wokoło czapki i karabin trzymałbym w lewéj ręce. A tak trzeba sie dosługiwać. Przecież służba dzisiejsza może mnie do czegoś doprowadzić! Huber ma sto pięćdziesiąt renskich!


Pewnego razu przybiegł Huber do kazarni i krzyknął Jaremie do ucha:
— Jarema, chodź, pójdziemy do komisarza!
— Do komisarza? — ofuknął Jarema ze strachem
— Jakto? nie przypominasz sobie tego urzędnika, który w Nowéjwsi uwolnił cię od kijów, gdyś kanarka ukradł?
Jarema posunął ręką po czole. Było to dla niego wspomnienie zbyt bolesne, bo mu przypominało Nastkę jasnowłosą, której dotąd nie mógł zapomniéć. Zadumał sie na chwilę, a potém rzekł:
— Aha, ten pan, co to obiecał mnie na służbę wziąć do siebie!
— Ten sam — odparł Huber, — więc do niego pójdziemy. Wprawdzie on o tobie prawdopodobnie zapomniał, bo właśnie ze Lwowa na komisarza trzeciéj klasy przyjechał, ale ja mu ciebie przypomnę. Tylko słuchaj: jak co dostaniesz, pójdziemy na wino.
Jarema przyrzekł wszystko, a Huber, któremu już nos sporo poczerwieniał, wziął go pod ramię i obaj wyszli do miasta. Długo chodzili po chodniku przed urzędem obwodowym tam i nazad; aż wreszcie wyszedł ztamtąd znajomy nam urzędnik, w mundurze służbowym. Obaczywszy Hubera, popatrzył chwilę na niego, a potém rzekł.
— Huber!
— Zu Diensten, panie komisarzu — odparł Huber, kłaniając się nizko czapeczką.
Komisarz powiedział mu coś o jego czerwonym nosie, przypomniał mu nawiasowo „Nowągórę” i pytał go, czy ma jeszcze kark cały i żebra w dobrym stanie? Po chwili chciał już odejść, gdy Huber zwrócił uwagę jego na swego towarzysza. Komisarz wpatrzył się w żołnierza, który jak struna wyprężył się przed nim i dwa palce do holcmicy[12] przyłożył, ale nie mógł sobie téj twarzy przypomnieć.
— Czy nie poznaje pan komisarz Jaremy?wtrącił Huber nieśmiało.
— Jarema! Jarema! — powtarzał komisarz i szukał czegoś w pamięci.
— Co to przed kilku laty w Nowéjwsi ukradł kanarka i za to kije miał dostać — prawił daléj Huber.
— Aha, aha! przypominam sobie — odparł komisarz.-Mordkerl Jarema, mam zapisane w dzienniczku...
— Co to go pan komisarz obiecał na służbę wziąć, gdy zostanie pan komisarz starostą — wtrącił Huber.
— Ba, niechno pierwéj Jarema kapitulacyą wysłuży, — odrzekł z uśmiechem komisarz. — Ależ on służył we dworze...
— Ze dworu wypędzono go i oddano w kamasze — mówił Huber.
Jarema zwiesił głowę, na znak, że to, co Huber mówi, istotną jest prawdą, a komisarz poklepał go po ramieniu i mówił mu, „żeby nie tracił ducha, tylko dobrze się sprawował; a już onim nie zapomną.“ W końcu wyjął dwa cwancygiery i wsunął je do ręki Jaremy. Przytém ścisnął go widocznie za rękę i powiedział mu, aby każdym razem do niego się udawał, gdy czego potrzebować będzie.
— Widzisz Jarema — szeptał mu do ucha Huber-ty przez moję protekcyą wyjdziesz na człowieka. Już twoja karyera gotowa. Widzisz, co to służba cesarska! Oho, ho! panowie to inaczéj płacą za służbę! Wypędzą, obedrą, do kamaszów zapakują!
Jaremie zdawało się, że już awansował, że jest już czémś między kapralem a prostym żołnierzem... Wziął Hubera pod boki i z taką butą nasunął czapkę na leqe ucho, że wszyscy przechodnie z drogi im ustępowali, bo myśleli, że szukają zaczepki.
— Patrz, jak cywil przed nami ucieka! — szepnął Jarema amtsdinerowi do ucha — ten cywil, to śmiecie! Pójdźmy do Jośka!
U Jośka było wiele gości. Jedni pili piwo, inni wino, a byli i tacy, co miód pili. Jarema siadł u stołu, przy którym siedzieli ci, którzy wino pili, i krzyknął na kelnera, aby przyniósł kwartę wina.
Za kilka chwil stała przed Huberem ogromna flacha z brudnożółtym płynem. Obaj popijali ze szklanek, życząc sobie to tego, to owego. A gdy już ciepléj zaczęło im się koło serca robić, uderzył w stół Jarema i zaśpiewał sobie jednę z tych pieśni, którą będąc pastuchem, śpiewał w Nowéjwsi:

...Żal wełyki maju, tużu bez prestanku,
Tiażenko wzdychaju wid zmroku do ranku —
Siediaczy doma dumaju,
Szo pryjatela ne maju.
Żal serciu mojomu
Tak żyty samomu!...

Jakim sposobem ta dumka wymknęła się z piersi Jaremy... co ją tam obudziło wśród dzisiejszego położenia? — trudno odgadnąć; może to było instynktowe przeczucie, że ci, którzy dzisiaj znajdowali się koło niego, nie byli jego przyjaciółmi? może to była wyjątkowa chwila w jego życiu, w której uczuł bolesne osamotnienie wśród obcego żywiołu? Nie wiemy; dosyć, że głos Jaremy był smutny i rzewny, i wszystkich pijących do milczenia zmusił.
Rzewna i smutna melodya słowiańska wpadła, jak perła między brudną atmosferę szynku i sprawiła na chwilę dziwne wrażenie. Płaskie koncepta, nieswojskie śpiewy ucichły nagle. Sam Jarema czuł w piersi jakieś błogie zadowolenie, gdy ta pieśń w jego sercu zabrzmiała. I porwany jakąś nieodgadnioną rozkoszą, zabierał się właśnie do odśpiewania drugiéj zwrotki, gdy Huber nagle w bok go szturchnął i zawołał:
— Czyś zwaryowal? Śpiewasz, jak chłop, jak pastuch — ty przecież wojak! Ludzie śmiać się będą. Patrz, tam kapral już się śmieje, a furyer patrzy się na ciebie, jak na raroga.
I chcąc zatrzéć czemprędzéj niekorzystne wrażenie, jakie według jego zdania pieśn Jaremy wywarła, na całém szynkowém zgromadzeniu, zaczął donośnym głosem śpiewać rapsod ulubionej piosenki, szturchając Jaremę, aby mu wtórował:

...O mein lieber Augustin,
Eins, zwei, drei, eins, zwei, drei,
O mein lieber Augustin,
Eins, zwei, drei, vier!

Zawstydzony Jarema, uwierzył w nieprzyzwoitość, którą popełnił, i jak mógł biedny starał się gardło swoje do piosenki Hubera nastroić. Ale wtór nie szedł jakoś, dopiero furyer z kancelarji wojskowej podtrzymał piosenkę Hubera silnym basem, wybijając takt pięścią na stole.
Piosnka niemiecka odniosla zwycięztwo w szynku u Jośka. Jéj melodya powszechnie znajoma i treść nader prosta, pomogly jéj wiele do zwycięztwa. Więc téż wkrótce zabrzmiał cały szynk tą pieśnią, a jakkolwiek ona tylko z jednéj składała się zwrotki, śpiewano ją przeszlo pół godziny.


Znajdował się jednak ktoś w tym szynku, kogo pieśń Jaremy mocno zaintrygowała. Była to nader niepozorna figura, jak to z pierwszego wrażenia dało się wnosić. Zakrawała coś na dymisyowanego urzędnika, albo mandataryusza. Był to człowiek nizki, suchy, w nankinowych pluderkach i we fraku granatowym. Wszystko na nim było wytarte, połatane, poplamione. Paznogcie duże, czarne i ostro zakończone, nos krogulczy, ruchliwy, oko bure, szeroko otwarte, oznaczały coś drapieżnego w tym człowieku. Na głowie miał cylinder dziwnie pomięty i połamany.

Od chwili kiedy Jarema zanócił dumkę ruską, człowieczek ten wlepił w niego przenikliwe oczy, i odtąd nie spuścił ich ani na chwilę. A gdy piosenka niemiecka w końcu ustała, zbliżył się do Jaremy i rzekł do niego:
— Wy zapewne z nad Sanu?
Jarema, zagrzany winem, wpatrzył się w nieznajomego, okazując mu swoje zadziwienie, że go tak odrazu poznał, chociaż obaj nigdy w życiu się nie widzieli. Nieznajomy uśmiechnął się i mówił daléj:
— Oho ho! znam ja was wszystkich... zaraz wam powiem... Ja was widział na jarmarku... zaraz niech sobie przypomnę...
— W Jarosławiu — wtrącił zniecierpliwiony Jarema.
— A tak, tak, w Jarosławiu! — odparł nieznajomy.
Jaremie oczy na wierzch wylazły z zadziwienia, ze nieznajomy odrazu go poznał i nawet odrazu odgadł, gdzie go widział.
— Zaraz, powiem wam jeszcze — mówił daléj nieznajomy — powiem wam, z jakiéj wsi rodem jesteście... zaraz... tak się jedzie... ponad Sanem... jest górka...
— Nowagóra! — krzyknął Jarema, któremu już brakło cierpliwości.
— A tak, rychtyk, Nowagóra... a wieś nazywa się... czekajcie... zaraz...
— Nowawieś! — podszepnął mu Jarema.
— A prawda, Nowawieś! Znam doskonale tę wieś, znam pana i gromadę.
— Wy znacie dziedzica i gromadę — podchwycił szybko Jarema, któremu nagle przyszła na myśl Nastusia jasnowłosa... ale przygryzł usta, bo i na cóż zdałoby mu się pytać o Nastkę, kiedy jemu do Nastki tak daleko!...
— O! znam dziedzica i gromadę — mówił dalej nieznajomy — bo mam właśnie w Nowéjwsi mały procesik.
Jarema wydobył z kieszeni węzełek cwancygierów, który mu snadź pan Nowowiejski przy oddaleniu ze dworu dał za służbę i kazał przynieść nową flaszkę wina.
— I jakiż to proces mają? — zagadnął Jarema, z żołnierska tłumacząc niemieckie Sie na oni.
— Bardzo dobrze, że was widzę tutaj — rzekł adwokat procesów gromadzkich, — dacie mi niejakie wyjaśnienie.
Gromadzie chodzi o łozy „na starym Sanie.“ To było niegdyś gromadzkie, bo nawet zdawna stoi tam szpichlerz gromadzki; ale z czasem przywłaszczył to sobie dziedzic.
— Pamiętam, pamiętam ten proces — odparł Jarema — ale to dawno skończone. Już ja, gdy byłem pastuchem, nie mogłem tam paść bydła... Dziedzic wygrał te łozy.
— Co, wygrał? — odfuknął pisarz pokątny. — wygrał?... Gromada, nigdy nic nie przegrywa! Jeśli dziedzic oszukał gromadę, lub kogo przekupił, to gromada apeluje i prosi o odnowienie procesu. Sąd gromadzie nigdy nic nie odmówi, bo wie, że dziedzic, jak chce, to zawsze wygra i gromadę oszuka.
— To prawda, — machinalnie zawołał Jarema i zamyślił się.
— Otoż ten proces chciałbym odnowić — mówił daléj mecenas gromadzki — ale cóż tu robić, kiedy w całej Nowéjwsi nie ma jednego człowieka?
— Jakto, w gromadzie nie ma jednego człowieka? — krzyknął Jarema i uderzył rozgrzany winem pięścią o stół.
— Wy wprawdzie mówicie: „Hromada wełyki czołowik,“ ale dla adwokata to głupstwo. Adwokat potrzebuje jednego z gromady, a nie całéj czeredy — wtrącił z uśmiechem mecenas.
— Ba, jednego! — mruknął Jarema i zamyślił się znowu.
— Trzeba jakiego gospodarza z powszechnem zaufaniem, któremuby całą tę sprawę powierzyła gromada i którego mogłaby wysłać do Wiednia... a jabym taką suplikę do cesarza napisał, żeby dziedzicowi aż w pięty poszło!... Oho ho! znam ja tych panów! Jeden podobniuteńki do drugiego! Żeby z gromady dała się wódka wycisnąć, tobą niezawodnie kocieł w gorzelni nią nabił i przez alembik przepuścił!...
— A tak, to prawda! — mruczał machinalnie Jarema, wychylając duszkiem szklankę wina.
Huber tylko uśmiechnął się i mrugał oczyma.
— Szczęście wielkie dla gromady — mówił daléj mecenas — że panowie sami nie rządzą w kraju. Naprzód takim, jak ja, żywcem skórę zdarliby z ciała, a potém z gromady. Już to bardzo źle podzielił Pan Bóg szczęście między ludzi. Jeden ma po same dziurki, a drugi bieduje i robi na niego.
— Co prawda, to prawda! — wtrącił Jarema, któremu w winnéj atmosferze coraz jaśniéj w oczach się robiło.
I Huber wmieszał się do rozmowy. I tak naprzemian z kolei mówiono o ciężkich losach gromady i o nadużyciach panów. Mówiono o mandataryuszu, który szpony swoje wpija aż do kości chłopów, już to dla własnego zysku, już dla dogodzenia interesom pana. A wszystkiemu temu oczywiście winien był dziedzic, bo według nader prostéj i rozsądnéj dedukcyi mecenasa, wszystko ostatecznie na dziedzica się opierało. Pojedyńcze błędy i nadużycia zebrano w jeden ogólnik i postawiono, jako dogmat niezłomny. A nawet i do odleglejszych czasów zapędzili się towarzysze Jaremy, opowiadając, że dawniéj źle było chłopu, że pan mógł go, jak psa zabić — aż dopiero dzisiaj, dzięki Bogu, wszystko to się z rozszerzeniem oświaty zmieniło.
Jarema słuchal i słuchał, i nie mógł się dosyć nasłuchać. Krzywdy gromadzkie występowały przed jego oczyma w świetle coraz jaskrawszém. Mecenas wspominał mu coś o potrzebie jednego gospodarza w gromadzie, któryby mógł walczyć za krzywdy téj gromady... I pomyślal sobie przytém:
— Hej, mój mocny Boże! gdyby to być takim gospodarzem w Nowéjwsi! tobym... naprzód z Nastką się ożenił... a potém temu mandataryuszowi... po nim dziedzicowi... ale nie, dziedzic mi nic złego nie zrobił...
Widać, że Jarema nie był jeszcze dojrzałym. aby zająć w gromadzie stanowisko, o którém właśnie myślał. On jeszcze nie kładł interesu gromady na samym przedzie — jeszcze osobistość własna zbyt wiele go zajmowała...
I kiedy tak to i owo w głowie sobie rozbierał, a coraz więcéj świateł migało mu przed oczyma i węzełek cwancygierów coraz bardziéj szczuplał, otworzyły się drzwi i jakaś niezwykła postać weszła do szynku.
Zrazu zerwało się kilku pijących z ławek, bo przybyły zakrawał na generała. Miał na sobie krótką kurtkę, bogato złotem wyszytą i kołnierz cały złoty. Na głowie siedział kapelusz stosowany z bujnym pióropuszem. Nawet Huber, co to przecież znał wszystkie szarże i stopnie, zagapił się i wstał ze stołka, aby gościa należycie uszanować. Przybyły prowadził pod rękę jakąś kobietę, która coś wyglądała, jakby niedawno zrzuciła z siebie kaftan i malowankę a ubrała się w szlafroczek.
I gdy tak całe towarzystWO szynkowe w największém było naprężeniu, jakim stopniem uszanowania ma przybyłych przywitać, a podpiły kapral już za okno czmychnąć zamyślał, mniemając, że to generał, — siedzący między Huberem a mecenasem Jarema pobladł nagle i oczy w słup postawił. Po chwili poczerwieniał aż po włosy, a nim Huber i mecenas odgadli, co robić zamyśla, przesadził jednym susem stół szeroki z krzykiem okropnym rzucił się na gościa.
Zamieszanie powstało w szynku, kilka świateł zagasło, a chmury pyłu zasłoniły resztę.
Przez kilka chwil głuche między pijącymi panowało milczenie. Słychać tylko było łoskot walących pięści i tarzanie się po podłodze. Wszyscy ogłupieli z przestrachu i zadziwienia i nie mogli sobie tego dziwnego zdarzenia wytłumaczyć.
Huber, najwięcéj przy tej przygodzie, jako towarzysz Jaremy interesowany, najpierwszy téż odzyskał przytomność i rozumem swoim, którym się kierował przez całą karyerę wojskową, przewąchał niebezpieństwo; chwycił więc za czapeczkę i drapnął przez najbliższe okno. Za nim posunął obrońca ustaw, chociaż według paragrafów najmniejszego nie było dla niego niebezpieczeństwa. Za przykładem tych dwóch najbliższych Jaremie, poszli i inni, a gdy się w izbie nieco przestronniéj zrobiło i pył z ziemi miał się gdzie rozejść, ujrzał z wielkim przestrachem ślepy Jośko, że Jarema gniótł kolanami piersi gościa, który leżał prawie bez władzy — a towarzyszki tego gościa już w izbie nie było.
Jarema wydobył bagnet, a jasny blask żelaza powalił z nóg ślepego Jośka...
W téj chwili otworzyły się drzwi, a do izby wszedł naprzód jakiś jegomość w cywilnym ubiorze, który w oczach Jeremy był podobniuteńki do mandataryusza z Nowéjwsi. Za tym jegomością weszło czterech żołnierzy, trzymając broń, jakby do ataku.
— Oho ho! — krzyknął Jarema, wywijając bagnetem, a w rozgrzanej jego głowie w dziwną logikę mieszało się to wszystko, co przed chwilą słyszał od swoich towarzyszy — oho ho! już dosyć tego panie sędzio! Już mnie w rekruty nie oddacie! A czekajcie-no! Umiem ja już czytać i pisać — niech-no kiedy przyjdę do grcmady, zaleję ja wam sadła za skórę!... Tak tak, panie Garalewicz!
Co się daléj z Jaremą działo, tego sobie później nie mógł dobrze przypomnieć, bo gdy oczy otworzył, był już z sztokhauzie.
Powoli zaczął sobie porządkować wrażenia dnia wczorajszego. Pamiętał, że w tym bogatym, od złota kapiącym ubiorze był Szymek, jego wróg zacięty; ze ową kobietą, co z nim przyszła, była Nastka jasnowłosa... Więcej nie mógł sobie dobrze na razie przypomniéć, a nawet nie był pewien, czy to w istocie był Szymek, czy tylko widmo, które go nieustannie straszyło...
Za kilka tygodni oświadczył mu audytor, że się upił i w pijaństwie omal zabójstwa nie popełnił na strzelcu od przejeżdżającego generała. A gdy Jarema na usprawiedliwienie swoje zaczął mu opowiadać historyą o Szymku i Nastce jasnowłosej, i co Szymek owéj pamiętnej nocy z nim chciał zrobić, a co mu się nie udało, i gdy także o mandataryuszu coś mu wspomniał, audytor rozśmiał się z Jaremy, mówiąc, że to wszystko tak mu się tylko wydało, jako człowiekowi pijanemu, że strzelec generała wcale się Szymkiem nie nazywa i nie ma żadnéj Nastki przy sobie.
Jarema zgłupiał, i z rozdziawioną gębą słuchał wyroku, skazującego go na areszt z postem w sztokhauzie i na tak zwane „krummgeschlossen.“ Wreszcie uspokoił się i pomyślał sobie: Jak tylko wyjdę sztokhauzu, to przekonam audytora, że miałem słuszność.
Ale audytor dodał w końcu wyroku, że prócz téj kary, jako człowiek niespokojny, odesłany będzie do regimentu stojącego we Włoszech.
Jaremie łzy w oczach zabłysły. Pierwszy raz w życiu uczuł, co to jest ziemia ojczysta!
A koło serca było mu jakoś tak smutno, jak owego wieczora w szynku.





  1. Koszar.
  2. Okrągła kluska z mąki i bułek krajanych.
  3. Musztra.
  4. Pokoju.
  5. Dzierżawcy.
  6. Torba na chleb.
  7. Pięknie wyczyszeczony.
  8. Czas obowiązkowej służby.
  9. an całą gebą.
  10. Siennik.
  11. Pokój.
  12. Czapki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.