Jep Bernadach/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Przymierze.

Bernadach był prawie wesół tego dnia. Zaprzęgał Siwą przed drzwiami stajni do wózka. Pierwszy to raz od chwili, kiedy Galderyk połączył się z Aulari na cmentarzu, stary uśmiechał się pod wąsem. Cios zrazu przybił go do ziemi. Kochał syna, o ile zdolny był kochać kogokolwiek. Nie było w tem ani cienia serdeczności... cóż znowu... ale rodzaj przyjaźni rubasznej, despotycznej, wytworzonej z jednej strony poczuciem wspólności interesów, z drugiej zaś przywyknieniem, jakie rodzi długie, w spólne pożycie. Galderyk był doń podobny, te same mieli obaj upodobania, myśli, to samo ślepe przywiązanie do ziemi, porozumiewali się przeto półsłówkami. A obok tego chłopak posiadał w oczach ojca jedną zaletę wartającą więcej niż wszystkie inne: był najstarszym synem, domniemanym spadkobiercą folwarku Jeantine. Dla jego korzyści, by zwiększyć Galderykową część spadku, stary Bernadach wygnał Jepa i poróżnił się z żoną. Teraz wszystko się zmieniło, był wdowcem, był sam, spadkobiercą zaś został wygnany, uwięziony Jep.
Głęboką była klęska moralna starca. Praca, ten wielki pocieszyciel wieśniaczego serca, przestała mu wystarczać. Mordować się, a dla kogóż to? Dla galernika, dla buntownika? Na to nie miał odwagi. W pewnych chwilach jednak próbował rozumować, próbował przystosować się do nowej sytuacyi, wytworzonej przez nieszczęście. Ponieważ Jep miał po nim dziedziczyć, ponieważ tak nakazywało prawo, a on na to nic nie poradzi, czyż nie lepiejby było pogodzić się ze synem, poddać się rzeczy nieuniknionej? Chłopak, co prawda, miał szkaradne, czerwone przekonania, ale był młody, mógł się nawrócić. Zdarzyło się to przecie już nieraz. Śmierć brata zmieniała postać rzeczy. Przyszły dygnitarz gminny nie mógł tak myśleć jak skromny kowalczuk. Tak, ale zło już się stało i było już zapóźno naprawiać je.
Niedługo po katastrofie z Galderykiem, Bernadach udał się na audyencyę do podprefekta i usiłował wpłynąć na niego, skłonić go do interwencyi na korzyść Jepa, do podania prośby o ułaskawienie. Ale podprefekt odmówił. Niepowodzenie tego pierwszego kroku, napełniło Bernadacha przekonaniem, że wszelkie usiłowania będą daremne. Niedoszły dygnitarz wiejski miał zostać zesłany do Algieru. Dużo przytem było danych, że nie powróci stamtąd... cóż począć... dziedzictwu zabrakło dziedzica, klęska była zupełną. Więc po cóż wszelkie usiłowania zgody, szkoda upakarzających kroków... ten buntownik odepchnąłby go jeszcze pewnie! Zresztą z tego niema żadnych korzyści. Bernadach przez kilka dni męczył się w sytuacyi bez wyjścia.
Ale list Jepa, otrzymany wczoraj, otwarł mu furtkę w przyszłość. Głupio się ten list, co prawda, zaczynał! Jep domagał się swej części spadku, jaka mu przypadała po matce i bracie, Galderyku. Dalszy ciąg, na szczęście, był więcej wart. Jakkolwiek słuszne były jego żądania, Jep rezygnował z nich pod warunkiem, że ojciec zgodzi się na jego małżeństw o z Bepą. Należało się z tem pospieszyć, Bepa zaszła w ciążę, a on mógł zostać lada dzień wysłany. Pojedzie spokojniejszy, jeśli przed wsiadaniem na okręt, zdoła uregulować swój stosunek do kochanki. Zresztą zdaje się na hojność ojca, który pewnie nie da umrzeć z głodu tej, co będzie nosiła jego nazwisko i obdarzy go spadkobiercą. »Jesteśmy i zostaniemy dalej nieszczęśnikami pisał w zakończeniu — ty ojcze w Katlarze, a ja kędyś na końcu świata, w Afryce, ale że będziemy zdala od siebie, po cóż żyć w niezgodzie, po cóż się nienawidzić? Byłeś złym dla mnie, przez ciebie nacierpiałem się niemało, ale i ciebie też ojcze dotknęło nieszczęście i tyś cierpiał, jesteśmy skwitowani«.
Bernadach widział tylko jedną rzecz, tylko jedno zdanie w całym liście: »Bepa zaszła w ciążę« i taka była jego radość, tak silnem pragnienie spadkobiercy, że miał niemal pewność, że Bepa urodzi syna. Syn, to ród ocalony od zagłady, dziedzictwo nie podzielone, to przyszłość otwierająca mu swe czarowne widnokręgi. Ach, już nawet przestał żałować pięciu sous, które wydał na portoryum listu. To prawie darmo! Z wielkiej uciechy poszedł do piwnicy, utoczył sobie litr wina z beczki, nalał pół szklanki parobkowi, trącił się z nim i wypił za jego zdrowie. Chłopak otworzył gębę ze zdumienia. Tak hojnym nie był stary od niepamiętnych czasów. Jego dobry humor odbił się w drugim rzędzie na Siwej, której wydzielił najprzód kilka porządnych razów rzemieniem, a potem podwójną racyę owsa. Dobry kurs musiało zrobić szkapsko owego dnia! Nie szło o zawleczenie swego pana na targ do Prades, ani nawet do Vinça, jak zazwyczaj, musiała podreptać aż w głąb doliny rzeki Têt, do Thuès, do miejsca zamieszkania Bepy i p. Sabardeilh.
Postanowienie to stary powziął szybko. Przed udzieleniem swego placet na małżeństwo, chciał się sam naocznie przekonać o stanie swej przyszłej synowej. Obawiał się oszustwa, którego często chwytają się uwiedzione dziewczęta, by się wydać za swych kochanków. Będzie słuchał, będzie patrzył! Nie zaszkodzi wybadać postronnie, co ona tam porabia, jak żyje, czy nie kręci się tam koło niej jaki fircyk. Chociaż bardzo pragnął dziedzica, starzec nie byłby za nic sprowadzał do Jeantine matki bastarda.
Dowie się niebawem, jak rzeczy stoją. Choć nie tak prędko jak pragnął. Ta podróż chyba się nigdy nie skończy! Po Prades, Villefranche, po Villefranche Serdinya, potem Olette. Cóż to za kraj Matko Najświętsza! Dolina, zwężając się ustawicznie, stała się tutaj szczeliną w niektórych miejscach zaledwie tak szeroką, że zmieściła się w niej rzeka i droga. Wsie czepiały się jak mogły stromych urwisk, sady migdałowe i oliwne wydrapywały się jeszcze wyżej w górę, a ponad nimi panował chaos skał, głazów ostrokańciastych i drzew skarłowaciałych. Ani morga uprawnej ziemi. Ludzi tu mieszkających plony żadną miarą wyżywić nie mogły, upłazy za upłazami, przepaści za przepaściami! Oj co za kraj! Siwa się zadyszała, Bernadach poczerwieniał od klątw, a Thuès nie pokazywało się. Znikło gdzieś poprostu.
Wreszcie ukazało się. Siedziało na rzece niby na koniu okrakiem; domy z tej i domy z tamtej strony, kościół zaś pionowo ponad domami wisiał uczepiony do stopnia skalnego. Przy drodze stał zajazd z szyldem ogromnej wielkości. Bernadach wyprzągł konia, a wyprzęgając już począł zasięgać języka. Pytał o niejaką panią Sabardeilh, która, jak mu mówiono podobno mieszka w Thuès, czy też okolicy.
— W samem Thuès — potwierdził oberżysta. — Oto właśnie w tamtym domu. — Wskazał najbliższy dom stojący pośród drzew kasztanowych. — Pan zna zapewne panią Sabardeilh?
— Jej samej nie, ale pewne osoby jej bardzo bliskie, a że miałem tędy przyjeżdżać polecono mi załatwić z nią pewną sprawę.
— Jeśli przywozisz pan pieniądze, to zaręczam, że zostaną ochotnie przyjęte. Biedne kobiety, nie tęgo z nimi.
— A więc pani Sabardeilh nie mieszka sama?
— Myślałem, że panu wiadomo... mieszka razem z pewną swą przyjaciółką z Katlaru, Bepą, córką kowala. Zarabiają tutaj na życie, spędzając całe dni na szyciu bielizny i na praniu. Ale pracy niema wiele w Thuès, nie mamy tu bogaczów, każda rodzina starczy sama dla siebie. Biedaczki zarabiają więc ledwie na chleb powszedni.
— A po rodzinie nic nie zostało tej Bepie?
— Wydaje się, jako rodzice jej swego czasu mieli się dobrze. Podobno jest zaręczoną z jednym z młodych ludzi z Katlaru, który pracował w kuźni jej dziadka. Ale biedaka uwięziono z racyi powstania niedawnego. Siedzi właśnie teraz w więzieniu, a że dziadek umarł, więc dziewczyna pozostała sama.
— Ten młody człowiek ożeni się z nią zapewne, bo jak pan mówi jest po słowie z Bepą, chyba, że ona tutaj znalazła innego kochanka. Słyszałem, że ta Bepa ma być ładna i z ócz jej sypią się często iskry. Ma być kokietką na gruby kamień.
— O panie, kokietką nie jest, a z oczu jej padają nie iskry, ale łzy. Czeka, ale któż wie jak długo czekać będzie zmuszona. Przyszły teść nie godzi się na małżeństwo, a młody narzeczony niema jeszcze lat odpowiednich, by mógł się obejść bez pozwolenia ojca. Pokłócili się z powodu różnicy przekonań politycznych. Mówią nawet, że to stary w porozumieniu ze starszym synem wydał go żandarmom... wstrętne indywiduum.. nieprawdaż?
Bernadach się żachnął.
— Hm, a może miał i racyę! — odparł po chwili krótko.
Odpowiedź jego i ton jakim została wypowiedzianą zwróciły uwagę oberżysty.
— Zresztą — rzekł — opowiadam panu o rzeczach, które pan znasz może lepiej jak ja. Opowiadam tylko to, o czem mi mówiono. Wybacz pan, jeśli się mylę, to wszystko w gruncie rzeczy nic mnie nie obchodzi, ale pytałeś pan, przeto odpowiadałem. Wydaje mi się, że szło panu o dowiedzenie się jak się prowadzą obie te kobiety. Co do tego niema dwu zdań. Wszyscy je tutaj uważają za poczciwe i godne szacunku osoby. Jeśli pan im przynosisz jakąś wieść pomyślną tem lepiej. Przeżyły dość trosk.
— Wizyta moja w każdym razie nie sprawi im przykrości. Idę tam zaraz. Proszę tymczasem napoić moją szkapę i dać jej podwójną racyę owsa. Dni teraz krótkie, powrócę do domu jeszcze przed zachodem słońca.
To powiedziawszy Bernadach opuścił oberżystę. Zaraz za mostem ścieżka wiodąca ku domowi poczynała się piąć w górę. Wioskę przecinały uliczki kręte a domy wzdłuż nich biedne były i niskie. Dym słaniał się po ziemi prawie, a na bruku bawiły się dzieci zamorusane i opalone od słońca. Bernadachowi przyszedł na myśl spadkobierca mający się niebawem narodzić i jakiś cień rozrzewnienia przemknął mu po twarzy.
Na małym placyku była studnia. Pełno dokoła niej stało kobiet czekających na swą kolej napełnienia dzbanka. Uwagę starego zwróciła jedna z nich, właśnie niosła pełny dzban wody. Szła kilka kroków przed nim. Spojrzał... Bepa? Tak, to była Bepa choć trochę się zmieniła, pochyliła, krok jej był powolniejszy, suwała nogami, ale zawsze była ładna, zawsze miała te same piękne włosy i smagłą, a czystą płeć.
Bernadach zawahał się, czy ma się do niej zbliżyć. Wspomniał wszystko zło, które mu zawdzięczała i uświadomił sobie całą nienawiść, jaką czuć dlań musiała. Dumną była ta mała ongi, a nie był pewnym, czy nieszczęście ją ugiąć zdołało. Jak go też przyjmie? Nagle potknęła się. Właściciel Jeantine ujrzał ją już na ziemi, a wraz z nią, swój sen promienny.
— Uważaj! — krzyknął podtrzymując ją ramieniem.
Na wykrzyk, Bepa się odwróciła.
— To wy? — spytała poznając ojca Jepa.
Drżąc ze wzruszenia postawiła dzban na ziemi. Czekała co powie.
— Tak, to ja. Czyż mam minę upiora, że się mnie boisz?
— Nie boję się was, ale tego co mi macie oznajmić. Jep umarł, wszak prawda?
— Ale nie, Jep cieszy się najlepszem zdrowiem dzięki Bogu. Czyż jeszcze mało i bez tego wypadków śmierci w obu naszych rodzinach?
— Biedna Aulari! Niech Bóg się zmiłuje nad jej duszą! Dużo przecierpiała w życiu.
— Jeśli cierpiała, to zemściła się. Wiesz jak skończył Galderyk? Zostałem teraz sam jeden.
— Samiście tego chcieli. Czyż nie wy obaj z Galderykiem jesteście powodem, że Jep zostanie wywieziony na kraj świata? Zbieracie to, coście sami posiali, tem gorzej dla was!
— Zawsze mnie nienawidzisz jeszcze.
— Nie jestem Panem Bogiem, bym wszystkim wybaczała!
— A gdybym życzył ci o tyle dobrze teraz, o ile źle ci życzyłem dawniej, czyż nie byłoby sposobu porozumienia się?
Bepa potrząsnęła z niedowierzaniem głową. Bernadach ciągnął dalej:
— Jep nie taki zawzięty jak ty. Godzi się na zawarcie przymierza, pisał mi o tem. Dam ci list zaraz, ale tu, na ulicy nie mogę ci powiedzieć więcej.
Oboje w milczeniu szli dalej ulicą. W chwili, gdy przekroczyli próg domu, pani Sabardeilh kończyła właśnie przygotowania do obiadu. Nie wielkie tam były przysmaki. Zupa z chleba, ser owczy i pozostałe z wczoraj orzechy na talerzu.
— Nie liczyliście na mnie — zaczął Bernadach — przepraszam za subjekcyę, ale muszę się sam wprosić. Dzień dobry!
Zdziwienie zamknęło na chwilę usta pani Sabardeilh, ale nie była ona zdolną nie mówić długo, przeto wykrzyknęła:
— Naturalnie, że nie liczyliśmy na was! Tu do nas trochę za wysoko i nie wielu traci czas na składanie nam wizyt. Cóż to was sprowadza do Thuès stary filucie? Czy przyjechaliście żądać pieniędzy od Bepy? Jeśli tak, to najlepiej wrócić zaraz do domu. Zabraliście jej już wszystko, nie boimy się już sekwestratora!
— Dajcież spokój pani Sabardeilh! Nie przybyłem tu ze złemi słowy, nie raczcież mnie niemi. Co się stało, odstać się nie może, myślmy raczej o przyszłości. Póki się żyje, nadzieję mieć trzeba. Uwolnią obu deportowanych po bardzo niedługim pobycie w Algierze. Możecie jeszcze obie być szczęśliwe.
— Szczęśliwą, ja? Pragnę już tylko jednego to jest tego, by zebrać konieczną na podróż kwotę i połączyć się z mężem na wygnaniu. Ale podróż drogo kosztuje, a pieniądze zarobić bardzo trudno. Oto co mnie niepokoi. A przytem, cóżby się stało z Bepą, gdybym odjechała! Ona niema tak twardego łba jak ja. Od czasu jak tu jest zmizerniała strasznie!
— Myślę, że to ją uzdrowi — rzekł Bernadach.
Wyciągnął z kieszeni list Jepa i wręczył go Bepia:
— Masz, czytaj, sądzę, że i pani Sabardeilh posłucha.
Bepa poczęła czytać głośno, spokojnym głosem, ale gdy przyszła do miejsca, gdzie była mowa o jej ciąży, głosu jej zabrakło i ukryła twarz w dłoniach.
— Cóż to takiego! Co ci jest? — spytała stara dama.
Bepa milczała. Bernadach tedy odpowiedział za nią:
— Nic wielkiego, ot tak sobie... nie pierwszej jej się to przytrafiło. I cóż z tego, że nie czekała na pozwolenie mera i proboszcza, by... pani pojmuje... no i w skutek tego...
Potworny człowiek roześmiał się jakby szło o bagatelę.
— Czy to prawda? — spytała dama. — A mała kłamczyni, widzę już od kilku tygodni, że mizerniejesz z każdym dniem, martwię się tem, wyglądasz, bowiem jak pigwa... ależ ja głupia!... hm, skądże zresztą miałam wiedzieć?...
— Wiecie jak do tego przyszło? — tłumaczyła się Bepa. Chciałam skłonić Jepa do ucieczki, chciałam go ocalić... ale na nic się nie zdało, bo żandarmi mimo to go wzięli...
— Niema się co usprawiedliwiać, gdy ci nikt wyrzutów nie robi — rzekł Bernadach — czy tam dziecko przyjdzie na świat trochę później, czy trochę wcześniej mała to rzecz, byleby wziąć ślub. Otóż ślub będzie, daję na to przyzwolenie. Chciałaś Jepa, będziesz go miała, a ja sam nie będę w Jeantine. Pojedziesz ze mną, odbędziesz słabość, a potem zostaniesz na stałe z moim wnukiem, bo wnuk być musi... to warunek! No i cóż, czyś zadowolona? Czegóż ci trzeba jeszcze, byś się przestała gniewać?
— Przebaczcie jej — wmięszała się pani Sabardeilh — tyle się biedaczka nacierpiała, jeszcze przed chwilą była pogrążona w takim smutku! Nie może tak nagle śmiać się... prawda Bepo?
Bepa skinęła głową.
— Jest jeszcze jeden powód — rzekł Bernadach — Bepa nienawidzi mnie zbyt głęboko, by mi podziękować, widzę to po jej twarzy. Basta! To się jakoś później ułoży, gdy mnie lepiej pozna.
— Gdy pójdę za mąż, wola Jepa, będzie moją wolą, jeśli on daruje i zapomni, zapomnę i ja.
— A kiedyż ślub? — pytała pani Sabardeilh.
— Kiedy? — nalegała Bepa.
— Pilno ci... hę! A więc powiedzmy... za dwa tygodnie.
— Ale Jep jest w więzieniu. Jakże będziemy mogli...
— To się go wypuści na godzinę... hm, mało ci... no to może na dłużej. Myślisz, że to i tak mało na to, co macie sobie do powiedzenia? Na szczęście rzecz główną jużeście sobie powiedzieli.
— A więc jedziemy wkrótce?
— Pozwól-że mi przełknąć choć kawałek chleba, ranne śniadanie już się gdzieś daleko zesunęło w żołądek.
— Bieda, że nie mam prawie nic, czembym was mogła potraktować — tłumaczyła się pani Sabardeilh. To obiad biedaków, który tu widzicie.
— Ten serek sam mnie ciągnie za język. Pogwarzę sobie z nim chętnie. Gdy apetyt jest wszystko smakuje.
Usiedli przy stole. Zupa była niemożliwa, ale Bernadach zabrał się do sera. Bepa ugryzła mały kawałek, Bernadach jej powiedział kazanie:
— Dalejże kochana synowo, jeszcze odrobinkę! Nie idzie tu o robienie skromnej, powinnaś teraz jeść za dwoje.
Bepa zarumieniła się, ale zmieszanie jej dosięgło szczytu, gdy ten straszny starzec zmusił ją, by wzniosła szklankę za zdrowie mającego przyjść na świat spadkobiercy.
— Chcę by to był dzielny chłopak — rzekł — urwisz silny i śmiały jak wszyscy Bernadachowie, prawdziwy Katalończyk.
— I dobry republikanin, jak ojciec! — dodała pani Sabardeilh.
Bernadach zmarszczył brwi.
— Dajmy spokój republice, bo się jeszcze posprzeczamy — odparł, — obalono ją, niech sobie leży! To ona jest winną, że posprzeczałem się ze synem.
— Republika temu nie winna, ale raczej wasz upór i wasze przedpotopowe poglądy. Z Jepem zerwaliście dlatego, by zachować spuściznę dla starszego syna.
— Pocóż poruszać te stare historye? Gdy się dmucha na popiół węgle się rozżarzają. Pomówmy lepiej o podróży. Dalej, zbieraj rzeczy dziewczyno, a i pani, panią Sabardeilh, jeśli nie masz do mnie urazy, zapraszam, będziesz także na weselu.
— To panu nie będzie nie na rękę, gdy pojadę z wami?
— Siwa się nie pogniewa, że będzie musiała ciągnąć wszystko troje. Dziś jeszcze wieczór, jeśli taka wola boska będziemy spać w Katlarze.
Pakunki wnet porobiono. Nie były ciężkie, trochę bielizny i odzieży, a to, co zostało w domu nie nęciło zbytnio złodziei. Zamknięto drzwi i wszyscy troje udali się do zajazdu.
Gdy siwą zaprzężono i wsadzono kobiety na bryczkę, Bernadach pożegnał się z oberżystą.
— Tak, to pan zabierasz nam obydwie panie? — rzekł oberżysta ściskając mu dłoń.
Bernadach siedział już na koźle gotów kropnąć siwą batem.
— Ta piękna roślina — odrzekł wskazując na Bepę — schła w Thuès. Gleba była dla niej za chuda. Przesadzę ją do inspektu, gdy zapuści korzenie, wyda lepszy plon.
— Szczęśliwej podróży i pomyślnych zbiorów! — zawołał oberżysta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.