Jep Bernadach/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Jep Bernadach |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Jep |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Bernadach!... Sabardeilh!...
Tak wołał odźwierny cytadeli rozglądając się po niewielkiem podwórku zarosłem trawą, właśnie pogrążonem w półmroku wieczornym. Po tej wolnej przestrzeni spacerowali więźniowie pojedyńczo, parami lub w grupach, zupełnie jak uczniowie w godzinie rekreacyi.
Gdy dwaj przyjaciele wychodzili, wzystkie głowy zwróciły się w ich stronę. Zaciekawienie było tak wielkie, że nawet grający w kręgle przerwali partyę.
— Czy to twoja kochanka cię wzywa? Pocałuj ją odemnie! — zażartował jeden z współtowarzyszy zwracając się do Jepa.
Jego kochanka? Jep nie spodziewał się jej odwiedzin, raczej myślał, że przyszedł ojciec z odpowiedzią na list. Jakaż będzie ta odpowiedź?
Sabardeilh ze swej strony oczekiwał jakiejś niemiłej przeprawy z władzą. Kilkakrotnie już w imieniu współwięźniów zanosił on skargi na brutalność i nadużycia dozorców, był przeto źle zapisany, kto wie, może oznajmią mu nowe jakieś obostrzenie kary?
Ale zamiast twarzy wrogich, w rozmownicy spotkali przyjaciół drogich sobie, panią Sabardeilh, Bepę i Bernadacha. Nastąpiły wykrzyki, uściski, popłynęły nawet łzy, łzy rozczulenia z oczu, które najrzadziej chyba płakały. Pan i pani Sabardeilh łkali rzuciwszy się sobie w objęcia. I w oczach Bepy błyszczały łzy poprzez płomień radości, płynęły po jej, jak burza kwietniowa skąpana w promieniach słońca.
— Jakżeś się ty zmienił mój stary! — biadała pani Sabardeilh — nie poznałabym cię na ulicy!
A Bepa mówiła do Jepa:
— Zapadły ci się policzki, niemasz już policzków, jakże cię mam całować?
— To ze strapienia, że cię widzieć nie mogłem tak długo — tłumaczył.
— I ze złego wiktu — dodał Sabardeilh. Te gałgany głodzą nas częstokroć.
— I źle wam piorą bieliznę — zauważyła pani Sabardeilh. — Widzę, że niemasz ani jednego guzika u koszuli. W sam czas się pojawiłam, daj, przyszyję!
Z założonemi rękami Bernadach zdala przypatrywał się tym wybuchom radości i powitaniom.
Nikt nie zdawał się go spostrzegać.
— No, no — odezwał się wreszcie do Jepa — widzę, że nie tęgie to całe podziękowanie, jakiego się mam spodziewać od ciebie za przyprowadzenie Bepy! Nie pisałem o tem, by ci sprawić niespodziankę. Gdybym był przewidział, że tak będzie, nie byłbym się fatygował.
— Wybacz mi ojcze, daruj. Taki jestem szczęśliwy, że ją widzę!...
— Zgoda, ja ci wybaczę, ale ty, czy mi także zechcesz darować to co zaszło? Nie żyliśmy dotąd w zgodzie, czas najwyższy, by się to wreszcie skończyło! Matka twoja umarła, brat także, z całej rodziny zostaliśmy tylko my dwaj i tamten... co ma się narodzić. Ty jednak jedziesz, ja pójdę sobie też niedługo i to daleko, tam, skąd się już nie powraca, powinniśmy obaj myśleć o... nim, o tym w którym odrodzi się rodzina. Nie chcę by to było dziecko nieślubne. Kazałem ogłosić wasze zapowiedzi, ale... wszystko pod jednym warunkiem: Ja ci oddaję żonę, ty mi oddaj syna.
— Cóż pod tem rozumiesz, ojcze?
— Rozumiem to co jest, mianowicie, że Bepa zamieszka u mnie w Jeantine, że będzie prowadziła gospodarstwo, że wreszcie będziemy razem wychowywali malca.
— Sambym cię był ojcze o to prosił, gdybyś mi był nie zaproponował. Ale nie bądź mój ojcze tylko w połowie dobrym! Jeśli umrę tam, w Afryce, nie zapomnij, że to syn...spiskowca, deportowanego. Nie wpajaj mu nienawiści do Republiki!
— A więc tak ci zależy na twojej Republice? No, no, bądź spokojny, żona twoja będzie niemowlę karmiła republikańskiem mlekiem, będzie mu śpiewała, jeśli będzie tylko miała ochotę Paryżankę. Czegóż możesz więcej wymagać?... W czasie kiedy mój wnuk będzie sobie przyswajał: »przekonania«, ha, to ja stary wtedy już będę jadł kaczyniec, od korzonka poczynając... no miej trochę zaufania... pocałuj mnie! Nie jestem taki zły na jakiego wyglądam.
Poważnie, z szczerem sercem Jep objął ojca i pocałował go. Bernadach zwrócił się do Bepy:
— A ty? Cóż będzie?... hę?
Pocałowali się.
— Teraz, gdy jesteśmy przyjaciółmi — rzekł Bernadach — pomówmy trochę o ślubie. Byłem wczoraj u komendanta... phi... nie bardzo ten pan uprzedzający! Myślałem z początku, że mnie każe zamknąć do cytadeli, zamiast zgodzić się na ślub i ciebie wypuścić: »Pocóż — mówił — żenić tych drabów, czy na to, by nam płodzili nowych buntowników?«
Ale, gdy się dowiedział, że nasienie już puściło kiełki począł się śmiać: »Ha, jeśli złe się już stało, to tem gorzej! Trzeba to naprawić! Żeń ich pan«... i zaraz mi wyznaczył dzień... jutro: »Załatw pan co potrzeba z merem, z proboszczem, ślub musi odbyć się rano!« Wtedy począłem go prosić o wypuszczenie p. Sabardeilh jako świadka ślubu. »Sabardeilh, ten dawny nauczyciel? To twarda bestya!... Skarży mi się tu od rana do nocy na wszystko... gadzina jedna. No zresztą, niech i tak będzie, ale powiedzcie odemnie temu indywidyum z pod ciemnej gwiazdy, że jeśli nie ma ochoty nosić tam, w Afryce podwójnych bransoletek, to niech podczas urlopu nie miele językiem!« Nie będzie mełł panie komendancie, odrzekłem, ale jeśli już taka łaska pańska, to... chcielibyśmy zjeść okruszynkę chleba i wypić naparstek wina po ślubie... niby za zdrowie nowożeńców... w rozmownicy. »Dobrze, rzekł, regulamin nie sprzeciwia się temu, by nowozaślubieni przy deserze obcałowali się do woli... A teraz, w lewo zwrot!...co, nie rozumiesz pan?... do widzenia, mówię do stu dyabłów wynoś mi się zaraz!! Na te słowa... uciekłem, pobiegłem uprzedzić mera, księdza. Wszystko będzie gotowe o oznaczonej godzinie.
— Będziemy mieli ładny orszak ślubny — żartował Jep — gości w mundurach.
— Kogóż to? — spytała Bepa.
— Żandarmów naturalnie! — Żandarm z lewej strony, żandarm z prawej...
— Co za wstyd! — westchnęła.
— Będą wszyscy myśleli, żeśmy złodzieje.
— W Perpignan, nie brak »braci« i przyjaciół. Porozumiemy się z nimi znakami — odparł Sabardeilh. — A zresztą niech sobie widzowie myślą co chcą. Gdy się ma sumienie czyste i pewność spełnionej powinności, można głowę nieść wysoko.
Wszystko się na drugi dzień odbyło wedle ułożonego planu. Wieść o ślubie rozbiegła się po wszystkich kaźniach cytadeli. Jep był popularny. Gdy odchodził wyciągnęło się doń dużo rąk, ściskano go, rzucano żarciki i facecye jak zwykle przed ślubem. Pan młody i jego świadek, eskortowani przez żandarmów, za nimi Bepa i pani Sabardeilh, obie pod rękę z Bernadachem udali się do merostwa.
Ludzie odwracali się, by spojrzeć na orszak. Cóż to za ludzie i gdzie ich prowadzono? Pewnie jakiś biedny spiskowiec! Ale tylu widziano tych nieszczęśników, od trzech miesięcy, że ciekawość ogółu osłabła. Kilku tylko próżniaków wałęsających się po ulicy i »placu Loży« zbliżyło się do żandarmów, by zasięgnąć informacyi, o powodach tej przechadzki. Skoro się dowiedzieli poczęli wołać:
— Ha, ha, temu panu młodemu widać nie bardzo się śpieszy do kościoła, bo prowadzą go przemocą żandarmi.
Inny rzekł do Jepa:
— Proszę cię mój dobry panie, pożycz mi twej żony, nie będziesz mógł i tak dziś w nocy dotrzymywać jej towarzystwa, a sama się biedactwo zanudzi!
— Przyjdź i weź sobie ją! — krzyknął Bernadach pokazując gałganowi pięść.
Przyszli do merostwa. Ceremonia nie wiele zajęła czasu. Urzędnik nawet nie zadał sobie trudu powstać i przeczytać ustawy, nie zawiązał nawet urzędowej szarfy. Spieszyło mu się by jak najprędzej wyekspedyować to »robactwo republikańskie.«
Wyrzeczono parę słów, podpisano akta i orszak poszedł dalej. Szli ulicami starego miasta, pnącemi się stromo w górę. Była to dzielnica najgorszej zażywająca reputacyi. Handlarki miłości w negliżach porannych litowały się nad nieszczęsnym losem dwojga kochanków. Wymachiwały rękami ku żandarmom i posyłały im apostrofy wcale nie nacechowane szacunkiem. Wreszcie weszli do biednego kościółka Matki Boskiej. W ciemnej kaplicy stała postać Madonny obwieszona wotami i szkaplerzami, wyzłocona bogato i jaskrawo. Obrządki prędko skończono.
Podczas gdy wikary pospiesznie odprawiał cichą mszę, każdy modlił się na swój sposób.
P. Sabardeilh wzywał Boga Lammenais’ego, Jezusa Chrystusa, demokratę, by dał pomoc ludowi uciskanemu, by wskrzesił Republikę, Jep trochę na oślep, nie wiedząc dokładnie kogo prosi, Bepa z całym zapałem gorącej duszy błagała Maryi Dziewicy, by dała im się kiedyś połączyć w Jeantine, a wreszcie Bernadach proponował Matce Najświętszej Różańcowej układ korzystny, obiecując niezawodnie, kupić trzyfuntową świecę z prawdziwego wosku, jeśli Bepa urodzi syna.
Po tych wszystkich wzruszeniach należało się w końcu pokrzepić. Apartament nie był nader piękny i stosowny,... rozmownica więzienna. Cztery nagie ściany, ławki, stół, oto wszystko. Ale na tym stole z inicyatywy Bernadacha poukładano stosy placków i kilka postawiono flaszek... rancio... Wino było autentyczne, placki pachły anyżem. Było to niejako przypomnieniem szczęśliwych czasów, pożywienia wiejskiego. Myśli więźniów uleciały też ku wsi rodzinnej. Wypytywali się o sprawy i ludzi, o przyjaciół zarówno jak i wrogów.
— Co słychać z Janem Cadéne? — spytał Jep.
— We czwartek, tydzień temu, ożenił się z Izabelą z Colomines — opowiadał Bernadach.
—Ani ładna, ani młoda ta Izabela. Jakże mógł się żenić z takiem straszydłem?
— Kochanki dobierał sobie piękne, żonę wziął dla pieniędzy... O, Jan Cadéne wcale nie głupi!
— A Filip z Ortes?
— A, ten przeklęty kobieciarz! Dał się złapać na gorącym uczynku z Maryą, żoną kołodzieja z Motlig. Mąż wygarbował mu skórę batem. Bił cieńszym końcem póki sznurek się nie urwał, a potem zaczął bić grubszym. Teraz nieszczęsny kochanek leży w łóżku i rozmyśla.
— Dobrze mu się stało, zasługiwał na to — rzekł Sabardeilh — a Jojotte i Ramon, nic o nich nie wiecie?
— Obaj są w Hiszpanii, w Ribas. Ramon jest starszym czeladnikiem w wielkiej kuźni, zarabia doskonale, Jojotte zaś jak dawniej ciągnie za sznury, a strasznie mu się przykrzy, posmutniał, chciałby jak najprędzej wrócić do Katlaru.
— Biedny Jojotte! Dobrze mu się za skórę nalało widać, jeśli go żarty odeszły. Ale nie mówiliście mi jeszcze o proboszczu Colomerze, cóż z nim się dzieje?
— Zawsze zdrów, różowy i przytem gruby jak beczka — odparła pani Sabardeilh — pasie się dalej.
— A mój następca p. Piffre — spytał nauczyciel — co o nim mówią w Katlarze? Dawniej twierdził, że jest republikaninem.
— Jeśli był nim kiedy, to przestał — odrzekła pani Sabardeilh. — Bardzo gorący z niego zwolennik nowego nahaja. Liże buty podprefekta, jakby były z cukru! Na obchód wieczorny podczas Te Deum, po plebiscycie udekorował merostwo że aż strach! Wszędzie orły, herby z papieru złotego... a lampiony! Widno od nich było na całym placu, jak w dzień.
— A to figlarz! — rzekł dobrodusznie Sabardeilh.
Wyczerpano ploteczki i rozm owa poczęła być poufała. Z jednej strony stołu Jep i Bepa, z drugiej państwo Sabardeilh rozmawiali o swoich sprawach.
Pani Sabardeilh oznajmiła mężowi swój plan podążenia za nim do Afryki jak się tylko da najprędzej.
— Tyle mi tylko potrzeba czasu, by sprzedać tę trochę mebli, które mamy w Thuès i wsiadam zaraz na okręt.
— Podróż to długa, zmęczy cię — rzekł z niepokojem o żonę p. Sabardeilh. — Jeszcze nie wiadomo gdzie nas wyślą, a czyż mogę cię narażać na przymieranie głodem gdzieś wśród puszczy bezludnej!
— Mniejsza z tem! jeśli trzeba będzie umrzeć z głodu, umrzemy razem mój stary.
Po drugiej stronie stołu małżonkowie oparci łokciami o siebie, z twarzą przy twarzy, patrzyli sobie w oczy i mówili różne sekrety półgłosem.
— Jeśli naprawdę będzie syn, jakże go nazwiemy? — spytała Bepa. — Ferreol! jak myślisz? To bardzo ładne imię Ferreol!
— Bardzo chętnie się godzę — odparł Jep.
— Moglibyście mnie się też poradzić — upomniał się Bernadach. — Zapominacie, że będę ojcem chrzestnym. Zgoda, niech będzie Ferreol. No jeszcze jedną kolejkę za jego zdrowie moi mili!
Trącili się. Ale w tejże chwili odgłos bębna przypomniał im, że godzina rozłąki nadeszła. Jep zaplótł ręce około szyi Bepy, nie był w stanie oderwać się. Całował ją i pieścił.
— Schowaj trochę na jutro! — zawołał nie bardzo stosownie Bernadach.
— Jutro? któż wie co nas czeka? — odparł Jep. — Wolę wziąść dziś na jutro i na zawsze!
Bernadachowi spieszyło się do domu. Teraz, gdy małżeństwo zostało zawarte, sprawy rodzinne uregulowane, wedle wszelkich przepisów, nudziło go wałęsanie się po ulicach i gwarzenie z kobietami. Tam, w domu robota nagliła, nie skończono żąć zboża, nie zaczęto siać fasoli. Parobek zostawiony bez dozoru nie będzie się pewnie bardzo wysilał. Ostatni czas był już odjeżdżać do Katlaru.
Wstawszy wczas rano, wedle tradycyi wiejskiej, właściciel Jeantine poszedł do stajni, napoił siwą, która czuła się tu obcą, podobnie jak pan i dziwiła się mocno, że nic nie robi. Bepa i pani Sabardeilh podniecone wrażeniami dnia, nie zamknęły oczu przez całą noc. Czekały na Bernadacha, stojąc w drzwiach zajazdu.
— A gdybyśmy tak poszły w stronę cytadeli? — proponowała Bepa.
— Gdy samczyki siedzą w klatce, samice fruwają dokoła — rzekł stary. — Chodźmy! — zgodził się.
Rozwidniało się dopiero, gdy oczom ich ukazał się czarny gmach, surowo i ponuro rysujący się na różowem od zorzy niebie. Nie było ani jednej chmurki. Zapowiadał się dzień jasny, oślepiająco pogodny, jakich wiele zawsze z samego początku wiosny w Russillonie. W dniach takich wszystko rozwija się nagle. Szli wzdłuż ogrodów podmiejskich, z których buchała fala świeżości i woni rozwitych już fiołków.
W miarę jak się zbliżali do ogromnej, okutej bramy, poczynali się coraz bardziej dziwić wielkiej liczbie przechodniów, którzy o tej niezwykłej godzinie używali przechadzki. Szli oni przed, lub za nimi, ale wszyscy w tym samym kierunku, jakby na jakieś wspólne miejsce zborne. Już wielki tłum ich otaczał, a co chwila przez boczne ulice dopływały świeże masy robotników fabrycznych, dziewcząt, mieszczan, panów w długich surdutach. Pewnie coś się miało dziać w cytadeli. Ale co? Ciekawość Bepy zmieniła się w trwogę.
Bernadach spytał się jednego z przechodniów.
— Będą wywozić powstańców, pierwszy konwój, który jutro ma wsiadać na okręt, idący do Port Vendre.
— A może pan wie, czy powstańcy z Katlaru są w ich liczbie.
Tego nie wiedział opowiadający. Więc była jeszcze nadzieja. W każdym razie należało iść naprzód jak najśpieszniej, jeśli mieli być obecnymi przy wymarszu. Policya i żandarmerya obsadziła obszerny plac przed cytadelą. Batalion piechoty z bronią opartą o ziemię, z bagnetami na lufach, ustawił się w czworobok, a podwójny rząd liniowych żołnierzy obstawiono wzdłuż drogi, którą konwój miał się posuwać.
Z trudem przecisnęli się do pierwszego rzędu, zaraz za plecy żołnierzy. Stąd widać było przez kratę część podwórza więziennego. Pełno na niem było żołnierzy, wszyscy chodzili, biegali, potrącali się, kończąc prędko ostatnie przygotowania. Pośrodku stała grupa dygnitarzy, oficerów wyższych i urzędników cywilnych. Żandarmi na koniach, z karabinami opartymi o udo, pistoletami w olstrach, stali przy wyjściu, a wozy artylerzyckie stacyonowały wzdłuż budynku centralnego, zabierając jeden po drugim deportowanych. Dozorcy popychali ich, wsadzali na wozy, przykuwali po dwu do nagich desek. Niebawem konwój był gotowy, czekano tylko na kawaleryę, dwa szwadrony huzarów odkomenderowane jako eskorta. Oznajmiły ich przybycie dźwięki trąb. Pędziły wyciągniętym kłusem, dopadły podwórzowej kraty, wjechały i ustawiły się, jeden na czele, drugi na końcu orszaku. Nastała nagle cisza, potem padło słowo komendy, powtarzane z szeregu do szeregu. Inne padło w szeregi piechoty stojącej na placu i wprawiło tysiące rąk w ruch.
— Nabij broń!
W oczach więźniów i publiczności, kawaleryi i liniowców tworzących szpaler, otwarli ładownice, przegryźli ładunki. Z trzaskiem metalicznym, rzeźwym, prawie wesoło, zatańczyły w lufach ladsztoki. Bepa i pani Sabardeilh drżały jak liście. Po cóż to nabijano karabiny?
Sąsiedzi uspokoili je. To była tylko pogróżka, ostrzeżenie dla skazanych.. może też i dla publiczności. Jakiś ruch, jakieś podniecenie zauważyć się dało wśród widzów ubranych w bluzy.
Wielu z tych co tu przyszli jako obojętni widzę, poczuło oburzenie, wstręt głęboki do tego całego aparatu rzekomej sprawiedliwości, raczej niemiłosiernej zemsty zwycięzców nad zwyciężonymi. Przecież to byli ich towarzysze, robotnicy, chłopi, te biedne ofiary osądzone bez obrony, skazane bez dowodów winy i rzucone w świat daleki na nędzę i wygnanie. Iluż powróci z pośród wywożonych dzisiaj? Dreszcz w strząsnął tłumem, kobiety płakały, mężczyźni zaciskali pięści. Łkania kobiet, klątwy oburzonych republikanów mieszały się z wykrzykami zachwytu, wydawanemi przez dzieci ubawione widowiskiem i kłótniami wagabundów, którzy rozpychając ludzi łokciami, pchali się naprzód, by lepiej widzieć.
Nagle trąbki zagrały, naczelny szwadron huzarów ruszył kłusem.
— Pałasze z pochew, naprzód marsz! Zamajaczyły kolory: czerwony, niebieski, zamigotały błyski szabel, zachwiały się pióra na czakach, przebiegł przed oczyma patrzących ten huragan, huzarzy przejechali, ukazały się wozy artylerzyckie. Rozległy się w tłumie krzyki:
— Jadą, jadą!
Trzęsąc się na wozach bez resorów, podskakujących po nierównym bruku drogi, przesunęli się długim sznurem skazańcy. Jedni stojąc przesyłali pozdrowienia i rzucali patrzącym słowa protestu, gubiące się we wrzawie, inni przygnębieni, pewnie chorzy, siedzieli skuleni w głębi wozów. Ci zrezygnowani, byli to prawie bez wyjątku chłopi. Gdy ich towarzysze, robotnicy, krzyczeli i dawali znaki rękami, oni zachowywali się cicho, przeżuwając swe nieszczęście, albo też oparci o poręcze wozów, wbili oczy w wznoszące się ponad szczyty dom ów dalekie sylwetki gór, szczyt Canigou, w cały ten krajobraz, znany sobie tak dobrze z dawnych, szczęśliwych czasów, gdy żyć im było danem u ognisk rodzinnych, wśród pól, których już może więcej nie zobaczą.
Wozy jechały jeden za drugim szybko, jak widma znikając, twarze więźniów zaledwie można było rozeznać. Raz, czy dwa razy, wydało się Bepie i pani Sabardeilh, że poznały swych mężów.
Już około dwadziestu wozów w ten sposób przejechało, pozostawały już tylko trzy przed zamykającym pochód szwadronem huzarów. W chwili, gdy ostatni z nich wyjeżdżał z bramy, właśnie naprzeciw obu kobiet, jeden muł z zaprzęgu znarowił się, począł ryczeć i stanął, tamując przejście. We wozie, naprzeciwko ujrzały Bepa i pani Sabardeilh swych mężów opartych o siebie po przyjacielsku. Dwa okrzyki, dwa bolesne łkania się rozległy, a w chwili, gdy więźniowie wychylili się, by coś powiedzieć, padł cios bata, klątwa, muł szarpnął i cały zaprząg znikł w tumanach kurzu, uwożąc ostatnie niewypowiedziane słowa pożegnania.
Potem wypadli z bramy huzarzy, pomknęli, zagrały trąbki i bębny w szeregach piechoty. Powoli tłum się począł rozchodzić, z głuchym, ponurym pomrukiem popłynął ku miastu... Ale tego wszystkiego już nie widziały dwie wdowy. Objąwszy się w ramiona, tuliły się wzajemnie do siebie, jak tam gdzieś daleko na drodze, pośród kurzawy i zgiełku kopyt końskich, ich dwaj nieszczęśliwi mężowie.
Starzec jakiś, robotnik, który właśnie odchodził, zatrzymał się przed niemi.
— Zabrały wam mężów te rozbójniki! Oto moja ręka, uściśnijcie ją! Jestem podobnie nieszczęśliwy, jak wy. Zabrali mi syna, chłopca ośmnastoletniego. To zbrodnia. Ale na tem się nie skończy. Przyjdzie czas zapłaty! Przyjdzie czerwona Republika! A wtedy... oko za oko, ząb za ząb! Zobaczycie, zobaczycie obywatelki!
— To może nie nastąpi tak prędko — wmieszał się Bernadach. — Tymczasem my, chłopi musimy wziąść się do pracy. Czemżeby się stał świat, gdyby rolnicy założyli ręce? Trzeba żyć przedewszystkiem, choćby dlatego, by módz politykować. Chodźmy, chodźmy, trzeba żąć zboże na chleb dla was.