<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zrazu tak było, że codzień prawie Radionek to sam, to ze sługą, to z ojcem lub matką dojeżdżał do dawnego piastuna; potém przywozili go tylko w niedzielę; potém co kilka tygodni, wreszcie gdy zatęsknił staruszek, wlókł się o kiju do wychowańca, żeby go choć na chwilę, choć zdaleka zobaczyć.
I zrazu biegł téż do starca Radionek jak go tylko zobaczył: wyrywał się wszystkim, nie było go sposobu utrzymać. Potém czasem nań chwilkę musiał czekać Jermoła, aż przyszło do godziny; a było i tak, że stojąc dzień cały u drzwi napróżno, już go nawet zobaczyć nie mógł i odchodził spłakany. Odprawiano go na folwark, karmiono; ale staremu nie tak potrzeba było pokarmu, tylko syna zobaczyć, wzrok nim napaść: to jedno nasycić go mogło.
Jermoła nie uskarżał się na to: wiedział on dobrze, że dziécię jego nie było temu winne, że rodzice i nauczyciele powoli starali się w ten sposób odciągać Radionka od przybranego ojca, a dziécię szeptało płacząc zawsze, że radeby było pójść nazad do Popielni.
Prędko się wychowanek do niepoznania odmienił: z chłopaka wiejskiego, gdy mu suknie wdzieli pańskie, gdy go poczęli karmić swoją strawą i zamykać między czterema ścianami, kwiatek ten uwiądł, zbladł; a choć wzrost szybko go pędził w górę, znać było wiotką roślinkę, którą lada wietrzyk miał zwarzyć.
Skarżyła się biédna matka, obawiał ojciec: rozweselali go, bawili, chuchali; ale im bardziéj zamykali i strzegli, tém dziwniéj chłopak począł blednąć i słabnąć. Czasami wśród nauki, pieszczoty, zamyślał się, łza błyskała mu w oku, i gdy go pytali co mu jest, uśmiechał się tając z bolem.
Dawne życie, piérwsze lata młodości spędzone w swobodzie wiejskiéj, w pracy i weselu nieopatrzném, dziś ciężyły nad dzieciną kamieniem; zmiana trybu, gwałtowne przejście jak przesadzenie rośliny zmęczyło tę biédną istotę. W nocy, we snach przypominała mu się chata, wesołe ranki nad garncarską robotą, wycieczka na rzekę i do lasów, i to wolne bujanie po świecie, w którém czuł się już sobą, czémś oddzielném i samoistném. Tu słodkie wprawdzie, ale krępowały go więzy: uczyniono go napowrót dziecięciem, otoczono staraniem zbyteczném, obawiano się o niego, obwarowano tysiącem ostrożności, nie dając rozwinąć się woli.
Pozbawiony natury, powietrza, słońca, do których przywykł, tęsknił za niemi jak za Jermołą.
Dobrze mu było przy matce i ojcu, ale wzdychał za wczorajszém sieroctwem; w ostatku ta walka i przerabianie się zmogły go i chorzeć zaczął.
Rodzice nie zgadując stanu dziecięcia, zamiast goić ranę rozdrażniali ją; wpływom starego przypisywali upadek ducha w synu, i usiłowali go oddalić od Radionka, popełniając zarazem niesprawiedliwość i niezręczność.
Dziécię im troskliwiéj starano się oddalać, tém bardziéj garnęło się do Jermoły; oprócz przywiązania, litość, uczucie wyrządzonéj krzywdy i niewdzięczności dręczyło je potajemnie. Przed ojcem surowszym, który coś zachwycił charakteru dziadowskiego, nic powiedziéć, do niczego się przyznać nie było można; matkę bolało to przywiązanie tak stałe, tak wielkie, za które czuła jakąś zazdrość, srodze, jak grzéch wyrzucając je dziecięciu.
Nowy wypadek zmienił wkrótce położenie Radionka: powiększyła się rodzina braciszkiem jego Władziem, a ojciec i matka przelali nań prawie całe swe przywiązanie, jakie mieli do pierworodnego, dając mu powoli poznać zobojętnienie, a nawet wymówkami za Jermołę go dręcząc. Chłopiec znosił je milcząco, łzy połykał, ale dręczył się boleścią potajemną.
Wszystko to razem wzięte złamać musiało tak wprzód swobodnie rozwijające się, tak dziś wielą sprzecznemi uczuciami skrępowane i onieśmielone swém położeniem dziécię. Z wesołego stał się ponurym Radionek, zamyślonym, z otwartego skrytym i bojaźliwym, a nocami płakał po dniach minionych przy kochanym staruszku. Serce jego krajało się na widok Jermoły, który pieszo, o kiju przywlekał się z Popielni do Małyczek, stawał w ganku i jak na jałmużnę czekał, dopraszając się widzenia, tylko widzenia dziecka. Jeśli mu je puszczono, stali stróżowie, którzy pilnowali, aby Radionek niezbyt się rozczulał, nie mówił zawiele, nie skarżył się i nie bawił długo: a często, bardzo często, z okna tylko najrzało go dziécię jak smutno godziny długie stał w ganku, jak popychali go słudzy, jak go odprawiano nielitościwie, jak w końcu o mroku biédny staruch ze spuszczoną głową, powoli, oglądając się za siebie, powracał próżno do domu. Naówczas Radionek płakał, cierpiał, a chorobę i cierpienie przypisywano nie obejściu się z nim niestosownemu, ale saméj już tylko przytomności, natręctwu Jermoły.
Zejść tak z ojca i z opiekuna na głodnego żebraka, u drzwi ganku czekającego litości, ciężko to i boleśnie; nie poskarżył się jednak stary, nie wyrzucał im tego gorzko: milczał, taił w sobie boleści, aby go całkiem nie odpędzono. Tylko gdy tak raz i drugi odprawiono go niedawszy zobaczyć chłopca, powracał częściéj, stał uparciéj, aż go gdzieś taki pochwycił na przesmyku. A gdy coraz bledszą widział twarzyczkę, coraz bardziéj omdlałe oczy, głos słyszał cichszy i mowę zmienioną: niekiedy aż się w nim na burzę zbierało; ale starość bezsilna, niemoc podcinająca nogi, ubóstwo, sponiewieranie, nie dozwalały myśléć o jakimkolwiek ratunku.
I szło tak coraz gorzéj a gorzéj.
Matka zajęta Władziem utyskiwała na starszego, ojciec się srożył i burzył, ale to nie pomagało: podwojono pieszczot, sprowadzono lekarzy. Któryś z nich wpadł nawet na myśl zbawienną radząc powietrze, słońce i ruch swobodny; inny smutku się dobadawszy wskazywał środki moralne: — spadała zawsze wina wszystka na Jermołę.
Pan Jan zniechęcony i zgryziony, długo walcząc z sobą, w końcu postanowił starego piastuna pozbyć się raz nazawsze.
Jednego poranku, wedle zwyczaju swego, Jermoła który przez trzy już tygodnie ledwo przez okno widywał dziécię swoje, i codzień przywlekał się do Małyczek, przeszedłszy bramę, opędziwszy się psom, któremi go szczuli psiarczyki, stanął we drzwiach i stał czekając, słowa nie mówiąc, jak Łazarz u drzwi bogacza. Słudzy już dobrze nauczeni potrącając go i pozbywając się, chcieli go odpędzić, ale się stary nie dał. Trwało to tak do południa, aż pan Jan znudzony tą naprzykrzoną postacią, która mu stała w oczach jak wyrzut sumienia, wyszedł sam przeciwko Jermole.
— Mój kochany — rzekł siadając na ławie w ganku, sucho i ostro — widzę cię tu już od dni kilku: czegóż tak uparcie stoisz? Na co nam koniecznie chcesz bałamucić dziecko? Powiédz czego chcesz? damy ci co możemy, a nie zakłócaj spokojności naszéj. Mówisz, że kochasz dziécię: nie dręczże go. Widok twój go burzy, nie daje mu się do nas przywiązać: powinieneś miéć rozum. Jeśli w ten sposób chcesz co u nas utargować, zapowiadam ci, że się to nie uda: mów, czego ci potrzeba.
— Ale, panie, ja nic nie chcę, tylko zobaczyć moje dziecko i pobłogosławić — rzekł Jermoła powoli jeszcze i łagodnie.
— Właśnie czas, żebyś już to sobie wybił z głowy: hodowałeś je, chcieliśmy ci za to nagrodzić; dziś to skończone, dziecko powróciło do nas, daj mu spokojnie żyć z nami. Kochasz je, a zamęczasz.
— Ja? panie!
— Ty! patrz co się z niém dzieje: zwiędło, zeschło!
— Ja! panie! ja! to ja! — powtórzył boleśnie Jermoła.
— Juściż nie my....
— Wy! wy go zamęczacie — wybuchnął w ostatku stary — oddałem go wam wesołym, zdrowym i swobodnym: zamknęliście i zamorzyli go tęsknotą. Dziécię mnie kocha, bo inaczéj nie miałoby serca: wy uczycie je niewdzięczności!
— Czy ty stary oszalałeś? — oburzył się pan Jan — co to jest? śmiész mi to mówić? Wynoś mi się ztąd natychmiast, i żeby tu noga twoja nie postała.
Jermoła osłupiał, zadrżał, wstrząsł się, chciał mówić coś, ale słowa nie znalazł.
— Wypędzacie mnie — rzekł wreszcie — pójdę, pójdę, i noga tu moja nie wróci; ale pamiętaj człowiecze, że tak, jakeście wy mnie odebrali to dziécię, tak Bóg sprawiedliwy wam je odbierze.
Rzuciwszy to straszne przekleństwo, które nadbiegająca matka, by powstrzymać męża, usłyszała i krzyknęła boleśnie; Jermoła prawie nieprzytomny, ostatkiem sił zbiegł z ganku i przeszedł dziedziniec, nie oglądając się za siebie.
Pan Jan zapóźno opamiętał się, poczuł popełnioną krzywdę: słowo prorocze serce mu przebiło. Odchodzący starzec był dlań wyrzutem; sam nie wiedział co począć: rzucił się w głąb domu, gdy na ręce prawie omdlała padła mu żona. Chcieli zaraz posłać po Radionka, żeby dogonił staruszka i z nim ich pojednał; ale gdy do przyległéj weszli izdebki, znaleźli dziécię omdlałe, zbladłe jak marmur, zimne, i nim się go dotrzeźwili, Jermoła już był daleko.
Wieczorem przywlókł się biédny do staréj kozaczychy, żeby się poskarżyć i poradzić, bo tydzień już nie był u niéj, chodząc nieustannie do Małyczek; ale nie wiedział, że wdowa od trzech dni zachorowała, i wszedłszy dopiéro na próg uderzyło go, że okienka w chacie były wyjęte, trumna stała wśród świetlicy, a przed izbą bractwo z chorągwiami, krzyżem, i ksiądz z księgą, mający towarzyszyć pogrzebowi.
Jakby przebudzony ze snu popatrzał Jermoła długo, długo, przykląkł i począł się modlić.
— Nie ma i jéj! nie ma! czas umierać — rzekł czując po ciele przebiegający jakiś dreszcz złowrogi — trzeba ją odprowadzić na mogilnik i rzucić garść piasku na jéj domowinkę...
Milczący postał przy drzwiach na kiju oparty, i powlókł się za orszakiem pogrzebowym, w którym zięcia ani córki nie było: sami obcy i domownicy, czeladź i dalecy krewni.
Cmentarz był między dworem a chatą Jermoły: w tę stronę poszli z pogrzebem, a wśród mroku szereg świateł, z któremi bractwo towarzyszyło trumnie, rozwijał się długim sznurem oświecając rozwite chorągwie. Mogiła już była wykopaną przez Chwedora, żółta glina kupą leżała nad nią: poświęcił ją ksiądz i spuścił do dołu staruchę, a kto żyw rzucił jéj garść piasku z pożegnaniem na oczy.
Jermoła dopełniwszy obowiązku, powoli nieprzytomny powlókł się machinalnie do staréj chaty: nie pilno mu tam było.
Huluka, który się już tutaj niemal za pana uważał, i choć dobre chłopię, trochę miał staremu za złe, że mu zawadzał, zastał w progu na pełnych nadziei rozmyślaniach. Chłopcu zdawało się, że gdyby nie Jermoła, mógłby ogródek i piec wziąć na siebie, ożenić się z Pryśką, i wyjść na poważnego rzemieślnika. Dawny opiekun już mu dziś zawadzał.
— Co tu słychać? Nie przysyłali od kozaczychy jak zachorowała? — zapytał przybyły.
— Jakże nie! stara ze trzy razy pędzała po was Chwedora, chcąc się widzieć i coś wam powiedzieć, ale was nie było....
— Ha! ha! powiedziała już ostatnie słowo! — obojętnie jakoś wyrzekł Jermoła wchodząc do izby — nie ma co mówić daléj: skończyło się, wszystko się skończyło.
Powtarzał te wyrazy z kąta w kąt kręcąc się po izdebce, potém usiadł na ławie i zadrzémał staruszek, a Huluk wyszedł ruszając ramionami.
— Nie wiedziéć co temu staremu — mruczał do siebie — poszedłby z torbami, i po wszystkiém. Jabym się z Pryśką ożenił i wszystko byłoby dobrze: a dopóki on tu siedzi, jak o tém pomyśléć? Ot biéda!
W téj izdebce przed laty tak czystéj i porządnéj, teraz w ostatnich czasach nieład i opuszczenie panowało: znać było, że nikt się o nią nie troszczył. Sprzętu część Huluk zabrał do drugiéj izby, część stary sam porozdawał, reszta pyłem i śmieciem przyrzucona leżała. W piecu ognia oddawna nie było, ani zapasu drewek, ani tych wkoło porządków gospodarskich: resztki niedotłuczone leżały tu i owdzie po podłodze. Stary już i na to patrzéć nie mógł. Rano gdy się obudził, zdawało się, że miał ochotę wziąć się do czegoś; ale tak mu się wszystko wydało smutném, przykrém, zatrutém, samo miejsce tak nienawistném, że piérwszy raz pomyślał opuścić je na wieki.
Nie mógł wyjść za próg, żeby się oko jego nie spotkało z dębami, pod któremi dziécię, pociechę lat swych starych, znalazł w białych pieluchach; z okolicą, wśród któréj zabawiał się Radionek wesoło igrając. Wspomnienia te zbyt były żywe jeszcze, nadto gorzkie, żeby je przenieść mógł starzec, ustawicznie obcując z niemi.
— Pójdę powoli w świat, z modlitwą, niech im Bóg przebaczy! — powiedział sobie — od kościoła do kościoła modlić się za dziécię moje: a cobym tu teraz robił? Nie ma miejsca dla mnie, nie ma ludzi moich: torby na plecy, kij w rękę i w świat. Nie przydałem się na nic więcéj.
I wyjął trochę grosza zachowanego z kryjówki, żeby, gdy śmierć gdzie zaskoczy u obcych, choć pogrzeb i nabożeństwo za duszę zrobić było za co: trochę odzieży narzucił na plecy, chust w sakwy, worki na sznurze przewiesił przez plecy, i tak już gotów będąc do drogi, zawołał Huluka.
Ten wyszedłszy z drugiéj izby, ujrzawszy go w ubraniu żebraczém aż się przeląkł odgadnionéj myśli swojéj: serce mu zabiło, pożałował starego, odechciało mu się i żony i gospodarstwa.
— No! ja idę w świat chłopcze — rzekł stary powoli — com miał, to ci tu zostawiam: żyj z Bogiem, daj ci Boże szczęście na tém miejscu, a dłuższe jak moje. Wszystko co tu jest, twoje: jeśli kiedy tu zajdę, nie odmówisz miejsca i wypoczynku. Niedługo mi się tułać i ludziom narzucać.
Huluk rozpłakawszy się upadł mu do nóg, bo sierocie i ta trocha sprzętu była wielkim datkiem, i żal się zrobiło Jermoły.
— A! czyż już idziecie? — zawołał.
— A cobym tu robił? — westchnął stary — kozaczychę ponieśli na mogiłki, Chwedko chory może nie wstanie: nikogo już nie mam we wsi znajomego i przyjaciela..... Dziecka mojego nie ma! nie ma!
To mówiąc otarł łzy cisnące się do oka, i ruszył, a zdało mu się, jakby się wkoło niego cały świat okręcał. Huluk widział go przechodzącego przez wieś, naszczekujące już nań psy, które go dawniéj znały, potém wlokącego się ku lasowi i niknącego na drodze do miasteczka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.