Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XX. Pożegnanie miasta
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.
Pożegnanie miasta.

Wilhelm wstał na wieczór. Wiele się sam nad sobą zastanawiał, i zdawało się mu, że się ma lepiéj. Lecz gdy się dowiedział, że sir Arthur odjechał, pojął szlachetność i wspaniałość uczucia swojego przyjaciela, i sobie samemu nad własném swojém zachowaniem się wielkie czynił wyrzuty.
— Kto wie, — pomyślał sobie, — jak daleko wspaniałomyślność swoją sir Arthur posunie? Odgadł moją tajemnicę, i na zawsze może Joanny się wyrzeknie. Widzi, że ją kocham, i sądzi, że i ja równie jak on mam zamiar się z nią żenić! Żenić!..... Gdyby mnie kochała, gdyby ze mną szczęśliwą być mogła, dla czegóż i ja bym nie miał mieć téj odwagi? O szaleńcze nieszczęśliwy! Starałem się ją obłąkać, uwieść, a myśl złożenia u jéj nóg miłości jéj i mnie godnéj w moim umyśle niespokojnym i nikczemnym ustalić się nie może! A nakoniec, czyliż mi wolno przyjąć poświęcenie mojego przyjaciela? Będąc powiernikiem jego miłości, czyliż mam zwalczać i niszczyć jego nadzieje? Mamże Joasi oddać serce znękane niepewnością, oburzenie méj matki, tysiąc przeszkód do zwalczenia, i tysiączne cierpienia i prześladowania w miejsce przyszłości chmurką najmniejszą niezasępionéj, jaką szlachetny Arthur u nóg jéj składa?
To dziecko posępne, miotane całą trwogą swéj słabości, i wszelkiemi wyrzutami swego sumienia, położyło się do łóżka połykać łzy swoje i udręczenia. Niespokojność o niego jeszcze trwała. Lékarz go jeszcze odwiedzał, a nieznajdując go chorym w istocie, osądził, że jakaś przyczyna wewnętrzna, umysłowa, ten stan słabości spowodowała. Wilhelm niesłychanie się wysilał, aby ukryć swoje męki. Badany czule przez matkę i siostrę, zamiast coby miał serce swoje im odkryć, udaniem wszelkie dalsze wyznanie niepodobném prawie czynił. Zaklinał ich, aby się już nim więcéj nie zajmowali, mając tę nadzieję, że mu przyszlą Joannę, aby nad nim czuwała, i że przez to będzie miał sposobność swój błąd naprawić, składając całe swoje szalone zachowanie się na karb gorączkowego obłąkania. Lecz zamiast Joanny przyszła Klaudyja i usiadła w wielkiém krześle poręczowém, mówiąc że Joasia za nadto bardzo znużona była, aby jeszcze téj nocy przy nim czuwać mogła. Wilhelm, który ją widział niezmordowaną czuwaniem przez całe miesiące pojął swój wyrok, i poddał się mu z gorżką boleścią.
— Moja luba, widzisz mnie w rozpaczy, — rzekła nazajutrz rano pani Boussac do pod-prefektowéj. — Jakaś myśl czarna owładła rozum mojego syna. Lekarz nie może w nim dostrzedz żadnéj choroby prawdziwéj, dziwi się, i mówi o jakimś nieporządku w jego umyśle. Czyliż mam być skazaną na to, abym miała widzieć mego syna w stanie gorszym od śmierci? Ulituj się nademną, uspokój mnie, i oświeć mię nakoniec jeżeli możesz.
— Już ci mało sto razy powiedziałam moja kochana, — odrzekła pod-prefektowa, — że tylko jeden jest środek uleczenia twojego syna, a tym jest ożenienie. Wychowałaś go jak panienkę, w pobożności i skromności, to bardzo dobrze: lecz jeżeli przydłużysz bardzo ten stan celibatu, w którym się żyć upiera, z pewnością oszaleje.
— O nie wymawiaj tego słowa groźnego, i powiedz mi raczéj, czyli ty w istocie w to wierzysz, o czémeś mi kilka razy wspominała, że Wilhelm się w kimś kocha bez mojéj wiedzy.
— To być może; lubo, odkąd na niego lepiéj zważam, to się mi zdaje, że on bardziéj zakochany w ogóle jak w szczególności.
— Jak ty to rozumiész?
— Że jest, jak nowicyusz młody w klasztorze, zakochany we wszystkich kobiétach, które widzi. Nie bardzo bym się dziwiła, żeby ta ładna Joanna, którą tak bardzo pieścicie, i z nią prawie jakby z swoją równą się obchodzicie, po głowie się mu nie uwijała. Ty mi niechcesz wierzyć moja kochana, bo masz bielmo na oku; ale ja ci powiadam, że Wilhelm pali się do téj dziewczyny ogniem nie bardzo skromnym w myśli, chociaż nim jest może w uczynku; nie mogę o tém nic stanowczego powiedzieć. Lecz takie jest zapalenie tego młodego człowieka, że kocha sir Arthura, jak towarzysza broni średniowiecznego, kocha swą siostrę prawie jak kochanek,.... i kocha także moją córkę.
— Czy tak?
— To ci trochę nie na rękę, a jednak to tak jest. O, wiém ja dobrze o tém, iż pod pozorem twoim pokornym i skromnym ukrywasz wiele dumy. Masz nadzieję, ze Maryja pójdzie za mąż za Harleya. A co do Wilhelma spodziewasz się gdzie z jakiego kąta twojéj okolicy wygrzebać wielki posag. Nie jestem ja wprawdzie tyle jak ty bogatą, ale Elwirka jest naszą jedynaczką, i mogę ci zaręczyć za to, że, nim sześć miesięcy minie, otrzymamy prefekturę, a za nią 30000 franków dochodu. Niech Wilhelm ten sam zawód obierze, a będzie w krótce bogatszy, jakby nim mógł być uprawiając rolę; dochód szczupły, niedający tylko pozór bogactwa.
— Moja luba, bardzo mylne o mnie masz zdanie, — odpowiedziała pani Boussac. — Jeżeli czasami marzyłam o świetnym losie dla niego, nie mniéj także zajmowałam się nadewszystko jego szczęściem i zdrowiem. Gdybym pewną była, że się kocha w Elwirze, tobym się ani chwili nie wahała prosić cię o rękę jéj dla niego.
— Ja cię zapewniam, że się w niej kocha. Ale mówiąc szczérze, miłość ta przeplatana jest tysiącem dziwactw, i wymysłów. Musiałaś sama przecież to spostrzedz, iż całe dnie nią tylko jest zajęty, a potém nagle ucina, o czém inném myśli, wiérsze pisze, romansy z swoją siostrą czyta, spogląda na księżyc, spogląda na Joasię, widzi że ten szaleniec Anglik w niej jest zakochany, i nakoniec traci rozum w tém zaraźliwém powietrzu. Nakłoń się już raz do jednego, i wydal z twojego domu te dwie służące; weź na ich miejsce dwie stare kobiety mające jakie sto pięćdziesiąt lat razem, rzuć w ogień wszystkie książki romansowe, nakaż, ażeby Wilhelm, zamiast chodzić samotnie po polach i łąkach, pilnował naszego towarzystwa, a ręczę ci, że nim dwa miesiące minie, sam ci wyzna, że kocha moją córkę. Pożeń ich z sobą, wyślij ich trochę na podróż sam-na-sam, a wtedy się przekonasz.
— Już ja to widzę, — odpowiedziała pani Boussac, — że uważasz Joasię za przeszkodę do tego zamiaru, i wyznać ci muszę, że, gdybym tego pewną była, chociaż mi przez swoją pieczołowitość koło niego podczas choroby wielką przysługę zrobiła, natychmiast bym ją oddaliła.
— Zapewnij jéj los, wydaj ją za jakiego chłopca ze wsi, na przykład za twojego rozlazłego Kadeta, i wszystko się skończy jak najlepiéj.
— Z chęcią to uczynię: lecz gdyby to Wilhelma do rozpaczy przywiodło? nie, nieśmiém tego uczynić. Przez całą noc tylko za Joasią wołał, i wyznać ci muszę, że dopiéro to mnie nieco przekonało, iż się może nie mylisz. Piękność téj dziewczyny trochę za nadto go wzrusza....
— A więc, — rzekła pani Charmois po chwili milczenia, — daj mu Joasię na czas niejaki, to się uspokoi.
— Jabym mu ją dać miała! Wszakże to, co mi radzisz, jest przeciwne wszelkiéj obyczajności, wszelkim przepisom sumienia.
— Jeżeli ci powiedziałam daj mu ją! — to miało tyle znaczyć, co: pozwól, aby ją sobie wziął. Dobra matka nad wszystkiém czuwać powinna, i jeżeli spostrzeże, że roztropność i skromność wygórowana staje się szkodliwą, powinna zamknąć oczy na pewne wykroczenia młodości nieuniknione, a czasem nawet i potrzebne.
— Niewiém, jak mi coś podobnego radzić możesz, mówiąc ze mną o żenieniu go z Elwirą?
— To niechaj ci będzie dowodem, że nie tyle dbam o korzyść własną, jak raczéj o to, aby zbawić od śmierci lub choroby twojego syna. A wreszcie, cóż mnie to ma obchodzić, że mój zięć przed ślubem miał kochankę? jeżeli to być musi, lepiéj że to będzie Joanna, jak która inna; jest ona ładna i zdrowa, nie umie robić podstępów, nie będzie téż umiała przykuć go do siebie namiętnością; głupota jéj w krótce mu odrazę sprawi, a że ona jest istotą powolną i pokorną, pozwoli się wysadzić z jego serca bez wszelkiego szemrania. Do ciebie to wtedy należeć będzie tak ją wynagrodzić, aby się nie skarżyła. Jest to ofiara, którą dla nas obu uczynić możemy, skoro Wilhelm i Elwira raz się pobierą. A wreszcie, jeżeli na to przyjdzie, to Leon Marsillat w krótce od niéj cię uwolni!
— O milcz już raz moja kochana, — zawołała pani Boussac przestraszona. — Zdaje się mi, że wtém wszystkiém pełno przewrotności, i szatan z ciebie mówi!
Pod-prefektowa szydziła z wątpliwości pani zamku, która się bardzo słabo broniła, a te dwie panie długo w ten sposób z sobą rozmawiały, lecz tak cicho, że Klaudyja nadaremnie by była je podsłuchiwała przez dziurkę od klucza.
Joanna natychmiast po tej rozmowie w imieniu chrzestnéj matki do ulicy grabowéj zawołana, tam tylko panią Charmois samą zastała. Ta nikczemna istota działała bez wiedzy pani Boussac, a będąc sama rozwiozłą nie bez przyczyny sądziła, że stanowczym ciosem godzi.
— Joanno, — rzekła do młodéj dziewczyny, która mocno zdziwioną była, że ją przed takiego sędziego powołano; — dowiész się natychmiast o rzeczy bardzo ważnéj. Bądź jednak otwartą, a wszyscy z chęcią ci przebaczemy. Twoja chrzestna matka wie o wszystkiém.
Joasia się zarumieniła i spuściła oczy. Ale popęd wewnętrzny do poświęcenia się, któren w niej zastępował miejsce przebiegłości i rostropności milczeniem ją natchnął.
— Jeżeli ta mówi o czémś, czego nie wie, aby się dopiéro odemnie o tém dowiedzieć, — pomyślała sobie, — to ze mnie nic nie wyłudzi. Nie zdradzę ja tajemnicy mego chrzestnego panicza. Nie będę się skarżyła na niego. Wolę być raczéj z domu oddaloną, jak gdyby go łajać miano.
— Wiémy o tém, że głupstwa pana Harley głowę ci przewróciły, — mówiła dalej la Charmoisse — i że myślisz, iż tak dobrze pan Boussac się z tobą ożenić może jak pan Harley. Wierz mi, moja kochana; że i jedno i drugie jest niepodobne, że cię oszukują i drwinki sobie tylko z ciebie robią. Pan Harley we Włoszech się ożenił, wiém o tém dobrze; a co do pana barona, to jego matka by żadną miarą na to nie zezwoliła. On sam by się wstydził nawet podobnéj myśli.
— Jeżeli pan Harley jest żonaty, i ma dobrą żonę, to mnie mocno cieszy, że się o tém dowiaduję, — opowiedziała Joanna z oziębłością i wzgardą. — A co do mego panicza chrzestnego, żem jeszcze nie oszalała, więc téż nigdy najmniejszéj myśli takiéj nie miałam o jaką mnie posądzacie.
— Kłamiesz Joasiu! — odrzekła pod-prefektowa siląc się na próżno przerazić Joannę swojemi dużemi czarnemi oczyma. — Wiémy o wszystkiém; przyznał się do tego w gorączce. Przyobiecał ci, że się z tobą ożeni, byleś tylko przystała.....
— Tym sposobem panicz musi być bardzo chory, bo mówił to, co nie jest prawdą!
— Tego przynajniéj nie zaprzeczysz, że się do ciebie zaleca?
— Nie mogę pani na to nic odpowiedzieć.
— Ale ja cię zaprowadzę wobec twojéj matki chrzestnéj, która cię zawstydzi.
— Że ani nie myślałam nic złego, ani nie zrobiłam nic złego, więc się téż i niczego nie obawiam.
— Wiele widzę masz bezczelności moja panno Joanno, i chciałabyś może narobić hałasu. Ale się mylisz bardzo; nie będzie się zważać bynajmniéj na twoją udaną cnotliwość. Wybij sobie z głowy to urojenie, że się z tobą ożeni, a na resztę zamkniemy oczy, byle to tylko długo nie trwało, i byleście to czynili z wielką roztropnością i tak tajemnie jak dotąd.
Joasia tak była tém oburzona, że ani słowa odpowiedzieć nie mogła.
— Pójdę ja pomówić z moją chrzestną matką, — rzekła, i odwróciła się nagle od pani Charmois i odeszła, niechcąc już ani słowa więcéj słyszeć.
Nieszczęściem dla Joasi, pani Boussac była w tej chwili w sypialni swojego syna, a Joasia nieodważyła się tam udać do niéj. Czekała na nią na kurytarzu, lecz pani Charmois dość wcześnie jeszcze słabą swoją przyjaciółkę o wszystkiém uprzedzić umiała.
— Dokazałam cudu, — rzekła do niéj, wyprowadziwszy ją na balkon pokoiku Wilhelma, — mówiłam z Joasią, nastraszyłam ją; jeżeli jest winną, to będzie uległą; jeżeli zaś jest roztropną, to się podda.
— Cóż to ma znaczyć? cóżeś to uczyniła? — zapytała pani Boussac, — przerażasz mnie!
— O ty tylko zawsze drżysz z przerażenia, a nigdy nie działasz! pozwól, niech ja raz za ciebie działam. Każ, żeby Joanna téj nocy przy twoim synie czuwała. Jeżeli się już porozumieli, to go przekona, że już nie ma sposobu cię oszukać, i rozstaną się jak będą mogli najlepiéj. Jeżeli się zaś jeszcze nie porozumieli, to się porozumieją zważywszy to, com jej powiedziała, a cała ta sprawa nie będzie na przyszłość niebezpieczna. Zobaczysz! Jeżeli Wilhelm jutro rano nie będzie spokojny i wesół, to nigdy już więcéj porad moich nie słuchaj.
— Ależ to przecież zbrodnia! — Było to ostatnie wykrzyknięcie rozpaczliwe sumienia téj matki szalonéj. Charmois wszelkie jéj wyrzuty sumienia groźbami przytłumiła.
— Jeżeli chcesz, — rzekła, — ażeby to wszystko szło torem zwyczajnym, więc się przygotuj na to, że twój syn wpadnie znowu w tę samą chorobę, jaką miał przed wyjazdem swoim do Włoch, lub téż, że go na podróż wysłać będziesz musiała. Może rozrywka podroży go wyleczy. Na to nie trzeba tylko rok lub dwa oddalenia.
— O to okropnie! — zawołała pani Boussac, jeszcze raz go utracić, całe życie w oddaleniu od niego przepędzić, i nie liczyć na jego zdrowie, tylko pod tym warunkiem, to nad moje siły!
— Wiedziałam o tém, — pomyślała Charmois, — Moja duszo, — rzekła do niéj głośno, — zawierz raz doświadczeniu mojemu w życiu i mojemu przywiązaniu dla ciebie. Nie odrzucaj moich rad, niepozwalając szczególnie na to, aby Joanna przez cały ten dzień z tobą mówiła, i urządź się tak, aby tego wieczora sam-na-sam z twoim synem pozostać mogła, a ja ci ręczę, że jutro ani on, ani ona cię więcéj dręczyć nie będą.
Pani Boussac poszła za poradą swéj przyjaciółki. Joanna po trzykroć z nią mówić chciała: lecz z widoczną surowością odtrąconą została.
Joanna poszła opatrzyć swe krowy, a urządziwszy tak wszystko, aby im na niczém aż do jutra rana nie zbywało, popieściła się z małą jałówką białą, którą szczególnie lubiła, nazbiérała dla niéj trawy najlepszéj, jak gdyby ostatni przysmaczek jej dać chciała; potém wszystko starannie uporządkowała, i zatrzymawszy się na chwilę na progu téj stajni, w której tyle godzin przyjemnych poświęciła zatrudnieniu pokornemu, tak miłemu dla niéj, przeżegnała się nakoniec wielkim krzyżem, chcąc niby zamknąć pobożnie znów jeden okres swego życia w pracy.
Udała się potém do swojéj izby w wieżyczce, zrobiła małe zawiniątko z najpotrzebniejszych rzeczy, włożyła do skrzynki Klaudyi kilka strojów, które jej chrzestna matka dała, a z których Klaudyi podarunek zrobić chciała. Niewzięła z sobą tylko jeden klejnot, krzyżyk złoty, któren jej Marynia w dniu imienin podarowała. Weszła potém do pokoiku panny, lubo dobrze przez okno z swéj izby widziała, że Maryja po ogrodzie się przechadza. Wiedziała ona bowiem dobrze, iż z niczém się jej zwierzyć nie może, a czuła, że tyle sił nie posiada, aby się z nią pożegnać mogła osobiście. Chciała jednak raz jeszcze zobaczyć przynajmniéj ławeczkę do modlenia się i łóżko swéj kochanéj panienki. Po raz ostatni uklękła przed posągiem bogarodzicy z alabastru, do któréj tyle razy swoje miłe i dziewicze modły wznosiły. Uszczknęła kwiatek zwiędniały z wieńca, którym dniem poprzód obraz ten przyozdobiła, i ukryła go za gors wraz z swoim szkaplerzem. A na samém wyjściu, zobaczywszy jeszcze suknię i szal swéj ukochanéj panny, łzy gorżkie wylewając długo je całowała....
Schodząc po schodach nadybała Klaudyję i uściskała ją nie wyrzekłszy ani słowa.
— Gdzież ty idziesz? — zapytała ją jéj towarzyszka zdziwiona jéj czerwonemi oczyma i uśmiechem smutnym. —
— W pole, — odpowiedziała Joanna.
— Już czas minął, — rzekła Klaudyja.
— Owszem, czas dopiéro nadszedł — odpowiedziała Joanna, i zeszła szybko po schodach.
U bramy podwórza zetknęła się oko w oko z Kadetem.
— Czy na przechadzkę idziesz Joasiu?
— Idę do siebie, mój kochany. Moja ciotka chora; powinnam była jeszcze dziś rano się wybrać.
— I ty tak sama idziesz, moja Joasiu? noc cię na drodze zapadnie.
— O znam ja dobrze drogę; a potém mój pies jest zemną.
— Twoje psisko jest bardzo dobre, niema co mówić; ale gdyby cię jaki zły człowiek na drodze napadł, czy cię będzie dobrze bronić?
— Dobrze, dobrze; nie bój się niczego.
— Czegóżeś mi tego rano nie powiedziała! Byłbym prosił o pozwolenie iść z tobą.
— Gdyby nas dwoje w domu zbywało, toby Klaudyja sobie rady nie dała. Bądź zdrów Kadecie, dobra noc, nie zabieraj mi czasu.
— Przecież jutro rano przyjdziesz Joasiu?
— Jak będę mogła najrychléj, — odpowiedziała Joasia uśmiéchnąwszy się do niego. Lecz natychmiast, skoro się tylko od niego odwróciła, zaczęła płakać na nowo będąc pewną, że już nigdy nie wróci.
W dziesięć minut po odejściu Joanny z zamku, zapukano cichutko do pokoju Marsillata.
— Kto tam? — zapytał tenże rubasznie.
— Czy pan jesteś sam, panie rzeczniku?
— A to ty, włóczęgo? czego chcesz?
— Chciałbym się tylko pana w czémś poradzić, panie rzeczniku.
— Mości Raguet, już się mi sprzykrzyły twoje brudne sprawy. A potém nie jest to godzina posłuchania. Idź sobie do djabła.
— Jesteś pan bardzo grzeczny, panie rzeczniku; ale wy mnie jednakowo posłuchacie.
— Ani myślę. Idź precz mówię ci; ja już więcéj spraw twoich bronić nie chce; jesteś człowiekiem nie do poprawienia.
— O jak mnie wysłuchacie, to się przekonacie, że jestem tak niewinny jak dziecko.
— Prawda, jak zwykle! Zapewnie znów jaka nocna kradzież, albo zemsta złodziejska?
— Ale gdzież tam, panie rzeczniku! To tylko źli ludzie tak mnie obgadali. Wszakże im się coś w głowie ubrdało, że się za kobiétę przebieram, i w nocy wychodzę z moją biédną i poczciwą kobiéciną Gothą, aby udawać praczkę nocną nad rzéczką?
— Ja sądzę, że bardzo jesteś w tém ostrożny, a nawet rzucasz kamieniami na ludzi, którzy cię chcą poprawić.
— Ale gdzież tam panie, przenigdy! To nie ja; kiedy się chata Joasi spaliła, słyszałem jak mówiono, że to złodzieje tę igraszkę sobie zrobili aby skraść żelaziwo ze spalonego domu; ale ja nic o tém nie wiedziałem, a oni na mnie to zwalili.
— Bogatym tylko się pożycza.... zwłaszcza żem cię poznał bardzo dobrze, mój panie Raguet! a zatém ani słowa więcéj?
— To się wam tylko tak zdawało, musieliście się oszukać!..... Ale co do Joasi.....
— Czy będziesz raz milczał!
— Właśnie z zamku się oddaliła, przecież pan wiész o tém!
Marsillat zadrżał. Raguet okiem swojém sępiém dostrzegł natychmiast jego niespokojność, jego wstręt do badania go, lecz zarazem i chęć usłyszenia czegoś bliższego; mówił przeto daléj:
— Tak panie, tak! poszła z zamku sama, ze swoim psem.... Idzie do Toull..... Teraz już musi być na wyjściu z miasta.... O, bo to ona nie pomału bieży!
— Cóż to wszystko mnie obchodzi? — rzekł Leon. — Odejdź i nie nudź mię więcéj.
— Idę już, idę, i powiém waszemu służącemu, aby szybko konia okulbaczył.
— Nędznik! — zawołał Marsillat, widząc, że ku stajni zmierza, — jak wyrzekł tak i uczynił.
W pięć minut potém Marsillat nogę kładł w strzemiono, przeklinając ten wpływ nieszczęsny, któren do niego sprowadzał tego spólnika pełnego brudu i bezeceństwa, nie stawiając jednak żadnego oporu temu popędowi nikczemnemu, któren go naprzód popychał. Kłusem przejechał przez miasto; lecz przypomniawszy sobie, że go Joasia dobrze wyprzedzić musi, aby ją dopiéro ze zmierzchem mógł dogonić, zwolnił kroku i stępem się wpiął po bystréj drodze, którą się w tym kierunku z miasta wychodzi. Przybywszy w miejsce, gdzie droga się dzieli, spostrzegł Ragueta siedzącego i na łokciach opartego na jednym z owych małych murów przeźroczystych i słabych, zastępujących ogrodzenia drzewne, których te okolice puste są pozbawione.
— Udała się drogą de Saint-Silvain, — rzekł do niego ten nędznik w chwili, w której Leon chciał się puścić drogą do Savan.
A że Marsillat korzystał z jego ostrzeżenia, nie pokazując po sobie, że go słyszał, ten zastąpił mu drogę i rzekł:
— Jednak taka przysługa zasługiwała by na małe wynagrodzenie!
— Strzeż się! — zawołał Leon, — albo się plecy twoje z moim batogiem zapoznają!
— O mój boże! — mruknął zbójca osłupiały; — jakżeż to ludzie są niewdzięczni!
— Ten rozbójnik Raguet jest moim złym duchem, — pomyślał Leon, podwajając kroku, — i bóg mnie tém karze, że jestem zmuszony przyjąć jego pomoc, kiedy go najbardziéj odtrącam od siebie...... Ależ Joanna jest tak ładna!.....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.